Uwaga, teraz będzie banalnie: kiedy wychodziłam za mąż, sądziłam, że miłość moja i mojego męża jest absolutnie wyjątkowa. Wiecie, takie: „nie jesteśmy tacy jak inne pary, blebleble”.
Pojawiły się dzieci, pojawiły sie kłótnie
Dalej było równie „oryginalnie” – pojawiły się dzieci i moje przekonanie szlag trafił. Kochałam i kocham męża, ale ilość i temperament naszych kłótni coraz bardziej zbliżały moje myśli ku rozwodowi. Ba! Nawet złowieszczo chlapnęłam o tym kilka razy w największych emocjach. I prawie zawsze chodziło o dzieci…
Tzn. nie aż tak konkretnie – nie zawsze przedmiotem naszych kłótni było to, że jedno dziecko było za lekko ubrane, a drugie dostało na śniadanie czekoladowego wafelka. Niemniej u podłoża naszych konfliktów zawsze leżały dzieci. Albo nas wykańczały, albo zmieniały w piach nasze wysiłki utrzymania domu w minimalnym ładzie albo po prostu wrzeszczały i domagały się naszej pełnej uwagi.
Człowiek bez dzieci nie rozumie frustracji z tym wszystkim związanej (tak, jak nie zrozumie tego, że z noworodkiem NAPRAWDĘ można nie mieć możliwości umycia zębów i nie zrozumie, że cisza w domu może aż dzwonić po uszach). A ci doświadczeni wiedzą, że wyżycie się na drugim, dorosłym człowieku to pokusa nie do odrzucenia. Kiedy zbierasz napięcie przez cały dzień, bo nie chcesz wrzeszczeć na dzieci, to ono po prostu znajduje ujście, gdy ktoś dorosły przejdzie przedpokój w zabłoconych butach – ot, co.
Zmiany, w jakie nas zaszły, były bardzo głębokie.
Ja, z kobiety, którą trudno było rozdrażnić (serio – nawet porządna samochodowa stłuczka nie ruszyła mojej stoickiego spokoju. Wszak ważne, że nic się nikomu nie stało, nie?) stałam się tykającą bombą. Tak w skrócie: przetnij zły kabelek (czytaj: zostaw spodnie na podłodze w sypialni) i po tobie.
Mój mąż z zakochanego faceta stał się naburmuszonym, niezdolnym do normalnej rozmowy jegomościem, którego życiową misją stało się odmienienie przez wszystkie przypadki słowa: „foch” – oczywiście kierowanego w moją stronę. Wiecie: „o co znowu te fochy?”, „foch o spodnie? Daj spokój”, „znowu zaczynasz z tymi fochami?”. Nawet podczas pisania tego tekstu nosi mnie, gdy słyszę to słowo.
Było źle, a spora różnica wieku między naszymi dziećmi dokładała do ognia – kompletne inne potrzeby, a każde męczące na swój, inny sposób. Jakby chciały podręczyć każdą część naszych umysłów.
Przysięgam, że nie wiem, jakim cudem nie rozwodzą się rodzice większej ilości dzieci (może nie mają czasu?) O tych, którzy mają np. trojaczki to już nawet nie wspominam. Każdy rodzic trojaczków powinien mieć swój pomnik ze złota, ot co.
Kiedy pewnego dnia doszło do awantury tak wielkiej (powód zapomniany już po 10 minutach dopiero rozkręcającego się konfliktu), że na jej koniec każdy z nas podpisałby bez wahania papiery rozwodowe (co pewnie obstawiali też sąsiedzi), wiedzieliśmy, że musimy coś z tym zrobić.
Jak przestać się kłócić, gdy pojawiają się dzieci?
Zrobiliśmy sobie po drinku, przygotowaliśmy popcorn i rozpoczęliśmy naszą terapię małżeńską – na inną formę i tak nie mielibyśmy czasu. Oto, do czego doszliśmy:
- Każde z nas jest zmęczone. Musimy się wspierać, a nie dobijać nawzajem. Tutaj wymieniliśmy po trzy rzeczy, które najbardziej przeszkadzają nam w drugiej osobie. U mnie było to m.in.. rzucanie tekstów o fochu, zamiast odniesienia się do poruszanej przeze mnie kwestii. Mój mąż z kolei zarzucił mi m.in., że zamiast mówić normalnie, o co chodzi, od razu atakuję. I tak, to była prawda, bo mnie wkurzał ;-).
- Wspólnym wysiłkiem musimy zapewnić sobie trochę czasu wolnego. Ja wybrałam godzinę dziennie relaksu w postaci biegania/spaceru/zakupów – byle bez dzieci, dla zdrowia psychicznego. Godzinę tę „wybieram” natychmiast po zjedzeniu obiadu – odkładam widelec i tyle mnie widzieli. Mój mąż za to jedno popołudnie w tygodniu, podczas którego idzie majstrować przy samochodzie swoim lub kogoś innego – bardzo go to relaksuje. Często zdarza się, że uzgadniamy dodatkowe takie „atrakcje” dla siebie, ale robimy to po wcześniejszej rozmowie.
- Zatrudniamy nianię. Ale nie jak do tej pory, czyli „no kiedyś to zrobimy”. Od razu po tej rozmowie zamieściłam ogłoszenie, że szukamy niani na cztery wieczory w miesiącu (piątek lub sobota). I teraz raz w tygodniu wychodzimy na kolację albo do kina – nawet, jeśli wcześniej się pokłóciliśmy i ktoś jest zły. To zasada, której nie wolno łamać. Oczywiście rozmawiamy normalnie po 15 minutach od wyjścia z domu. To było fantastyczne rozwiązanie – nie mamy rodziców, którzy zawsze mogliby bez problemu zająć się naszymi dziećmi. I nie musimy nikogo prosić. Kosztuje nas to 200 zł miesięcznie, a nie ma nas czasem nawet i 5 godzin (jednego dnia).
- Zaczynamy całować się, dotykać i uprawiać seks. Nie wiem, jak jest u was (ok, tak naprawdę wiem, że u większości jest podobnie ;-) ), ale u nas zarówno seks, jak i oznaki czułości zdechły śmiercią naturalną. Coraz rzadziej, coraz rzadziej – aż w końcu nie pamiętasz, jak całuje z języczkiem twój własny mąż, a seks odbywa się raz na trzy tygodnie i wstyd się przyznać, jak wygląda. Koniec z tym – zaczynamy dbać o swoją bliskość. I wiecie co? Na początku było… dziko. Tak odzwyczailiśmy się od swojego dotyku, że zaczęliśmy się go krępować. Po dwóch tygodniach minęło.
To wystarczyło. Zaczęliśmy czuć komitywę – taką fajną grę „one przeciwko nam”. Oczywiście z przymrużeniem oka, bo przecież naprawdę do szaleństwa kochamy nasze dzieci (zwłaszcza, gdy śpią ;-) ). Mąż dzwoni z pracy o 12, by zapytać, czy jeszcze żyję i czy zużyłam już całą taśmę klejącą do poskromienia naszych pociech. Mnie bawi jego poczucie humoru i cieszy ta troska. Wiec kiedy on zostaje z dziećmi, po powrocie przytulam go i odganiam dzieci ze słowami: „Zostawcie biednego tatusia, teraz jest mój na chwilę”.
Jest nam zdecydowanie lepiej – zamiast atakować się nawzajem, zaczęliśmy się wspierać. Czego i wam serdecznie życzę.