Będę narzekać. Oj, bardzo będę narzekać. I niestety, ale nie mogę powiedzieć, że w swoim narzekaniu jestem odosobnionym przypadkiem.
Będę narzekać. Oj, bardzo będę narzekać. I niestety, ale nie mogę powiedzieć, że w swoim narzekaniu jestem odosobnionym przypadkiem. Zawsze bardzo starannie planowałam ścieżkę swojej kariery zawodowej, którą zaczęłam tuż po studiach. Niestraszne mi były nadgodziny czy wykonywanie dodatkowych prac zleconych dla niejednego pracodawcy. Zawsze byłam na tyle zorganizowana, aby nie chwytać kilku srok za ogon naraz i wywiązywałam się ze swoich zadań więcej niż poprawnie. Kiedy dowiedziałam się o swoim (zasłużonym!) awansie i podwyżce, bardzo się ucieszyłam. Już wtedy planowałam urodzenie dziecka, ale były to plany robione z wielomiesięcznym wyprzedzeniem. Natura jednak chciała inaczej i w ciążę zaszłam bez problemu niemal od razu a będąc osobą uczciwą biłam się z myślami, czy już w tym momencie powiadomić o tym pracodawcę, czy poczekać. Po raz kolejny jednak natura niejako rozwiązała mój dylemat, bo rozchorowałam się i musiałam iść na zwolnienie lekarskie. Kiedy po tygodniu z niego wróciłam, usłyszałam, że firmie „nie opłaca się" inwestować we mnie, no bo i tak już niedługo pójdę na zwolnienie, urlop macierzyński, wychowawczy etc.
No cóż, pracowałam do siódmego miesiąca ciąży a potem wzięłam urlop i rzeczywiście poszłam na urlop macierzyński. Pod koniec urlopu wychowawczego (trwającego w moim przypadku nieco ponad pół roku) PRZYPADKIEM dowiedziałam się o przejęciu mojej firmy przez większą. Pozwolono mi jedynie na przedłużenie urlopu wychowawczego o cztery miesiące – naiwnie myślałam, że to wystarczająco dużo czasu na znalezienie kolejnej pracy. Wtedy jednak wszędzie przez przypadki odmieniano słowo kryzys i po wysłaniu kilkudziesięciu CV i po odbyciu zaledwie paru rozmów kwalifikacyjnych zaczynałam pojmować, że znalezienie w miarę ciekawej, przyzwoitej pracy to jednak mission impossible.
Zaopatrzona w wiedzę, że nikt nie ma prawa mnie wypytywać o życie rodzinne ze zdziwieniem wysłuchiwałam kolejnych pytań czy komentarzy a propos posiadania dzieci. Oczywiście mogłam odmawiać odpowiedzi na te pytania, co czasem czyniłam (i nie wpływało to pozytywnie na mój wizerunek w oczach potencjalnego pracodawcy), albo zgrzytając zębami wysłuchiwałam opowieści, że ktoś właśnie szuka pracownika na miejsce pani, która niedługo idzie rodzić. W jednym z portali (chwalą się, że trzy lata temu przyznano im tytuł Solidnego Pracodawcy) bezdzietna singielka z działu rekrutacji z troską mnie wypytywała, co zrobię z dzieckiem jak będę w pracy. No cóż, jakoś trudno mi uwierzyć, że bezdzietni redaktorzy stworzą ciekawszy serwis dla dzieci i młodzieży niż ci, co dzieci posiadają. Nie twierdzę wcale, że osoby „obarczone" rodziną są lepsze od tych „wolnych" pracowników. Nie uważam jednak z drugiej strony, aby były gorsze. Nie takimi kategoriami powinno się oceniać ludzi przy ich zatrudnianiu.
Obecnie pracuję na umowę zlecenie, częściowo w domu, częściowo w pewnej instytucji. Instytucji, w której o dziwo nikogo nie interesowało to czy i ile mam dzieci, czy planuję ich więcej, jak sobie z tym wszystkim poradzę. Po prostu – robię to, co do mnie należy i jak na razie (odpukać!) obie strony nie zgłaszają zastrzeżeń. Oczywiście bezpieczniej czułabym się na etacie, ale jak się nie ma, co się lubi...
Ja nie chcę parytetów, ja chcę być traktowana równo i sprawiedliwie a zatrudniania pod kątem mojego wykształcenia oraz doświadczenia zawodowego.