Właściwie to była formalność. Zawsze jak brzuch jest płaski, boczki wyparowały, spodnie są luźne = 53 kg
I zawsze tak + - jest, jak mało jem i z ciężkim plecakiem zasuwam kilka dni po górach (forma była na 102!:))
I pierwszy raz w tym roku spałam pod namiotem w górach i nad jeziorem.
I nosiłam krótkie spodenki i porządnie podrapałam sobie nogi o jakieś kolczaste krzaczory.
I dowód że chudo nie jest:
Monte Isola
I dowiedziałam się, że to co w swojej semiwegetariańskiej naiwności uważałam za jakieś miejsca do hodowli i dokarmiania ptaków albo małych gryzoni (jakby prywatne place z systemem klatek i półeczek na drzewach) to są miejsca gdzie zwabiało się całe stada przelatujących ptaków, zarzucało sieć i jedzenia było na długo. Teraz nie wolno tego robić, ale w północnych Włoszech, w górach, nie jest to zakaz jakoś mocno pilnowany.
Wtorek: 20 km rower (śnieg zalepiał mi okulary, a wiatr wiał ostro prosto w nos)
w południe odsypianie nocnego lotu w saunie.
Środa: 20 km rower + kompleks metaboliczny w południe.