Pamiętnik odchudzania użytkownika:
ggeisha

kobieta, 53 lat, Kraków

162 cm, 73.20 kg więcej o mnie

Postępy w odchudzaniu

Najskuteczniejsze odchudzanie w Polsce.

Wpisy w pamiętniku

6 stycznia 2023 , Komentarze (48)

Ten wpis będzie oderwany od wątku podróżniczego. Dziś leje, pierwszy raz od przylotu do AU nie poszłam pobiegać i naszły mnie takie refleksje egzystencjalne.

Tak, ja właściwie od urodzenia nie mam pragnień. O co chodzi?

Według takiej metafizycznej teorii rodzimy się, żeby przerabiać lekcje. Będą się one powtarzać na różny sposób, aż je przerobimy i pójdziemy dalej, ku następnemu wyzwaniu. I tak schodek po schodku będziemy się wspinać, widzieć więcej, wiedzieć więcej. Chyba, że nagle okaże się, że właziliśmy na złą górkę i wszystko rozsypie się jak domek z kart i zaczniemy nową wspinaczkę, na nowy szczyt. Tylko, co jeśli wszędzie tylko zgliszcza i szczytów brak? Te wszystkie, na które wspinają się inni wydają się mało atrakcyjne? Nie, to nie jest smutne. Nie jest rozpaczą. Jest takim poczuciem nudy i braku celu. To jest to, co ja czuję. Zapełniam to takimi różnymi atrakcjami, zadaniami, obowiązkami. Ale to nie jest takim rzeczywistym pragnieniem, wypływającym z trzewi. Czymś, co mnie pcha, przyciąga jak światło ćmę. To tylko substytut. Ale czego? Całe życie szukam celu, drogi, sensu, siebie.

Gdzieś wyczytałam, że to świadczy o tym, że przeceniam intelekt. Że czekam, aż mi mózg objawi plan w excelu z podpunktami, a tak naprawdę mam skupić się na ciele, na tym, gdzie go rwie, co z niego wypływa. No okej. Medytuję, wsłuchuję się, ciało, powiedz coś. Ale ono jest nieme. Albo ja jestem głucha.

To napewno nie strach. Jestem gotowa wieźć lejkowcowi do norki (a fuj, a brrr!!!), jeśli to jest moja droga. Skoczyć na łeb z mostu. Czy rzucić się pod pociąg. Chwila, nie chcę się zabić, nie jestem w depresji, ani nie chcę uciekać przed niczym. Piszę tylko o psychicznej gotowości do podejmowania ryzyka. Nie boję się. Tylko nie widzę w tym żadnego sensu.

Nie jest to też próbą przechytrzenia fizjologii. Wbrew pozorom bardzo szanuję podstawowe potrzeby ciała. Śpię, kiedy chce mi się spać i nie ma takiej siły, żeby mnie przed tym powstrzymać. Głód znoszę ciężko i to nie chodzi nawet o ssanie w żołądku czy ból, chodzi o to, że z głodu wysiada mi wszystko. Słabnę, mdleję (jeszcze nigdy do końca, ale bywało blisko), mam zawroty głowy, zaniki widzenia, słyszenia. Nie jestem typem z rodzaju "przeczekam ten głód". To samo dotyczy aktywności. Kocham ruch, ale nigdy nie byłam w stanie pojąć, jak ludzie mogą dostawać ataków serca na jakichś zawodach, nosz kurde, źle się czuję, to zwalniam, schodzę z trasy, odpoczywam. Więc to też nie to.

Pamiętam od przedszkola, kiedy rodzice dawali mi decydować: "co byś chciała (zjeść, robić, oglądać, założyć na siebie itp.)." Mnie było wszystko jedno. 

Wybór szkoły? Do liceum poszłam za moją siostrą. Na studia - bo przeczytałam życiorysy fizyków. Na doktorat? Bo mnie zmusili w pracy. Do pracy po doktoracie? Bo ktoś mi powiedział, że jest oferta i tak dalej. Nie, to nie jest tak, że gdyby nie to, to zrobiłabym coś innego, po swojemu. Nie zrobiłabym nic, bo nie wiedziałabym co. Jestem w sumie wdzięczna za te potrącenia, przypadki. Czasem mnie nachodzi myśl, jak wyglądałoby moje życie, gdybym o nim sama decydowała. I mam pustkę. Nie wiem. I w sumie każdy wariant byłby do zaakceptowania. Poza... nudnym tępym siedzeniem i czekaniem na wiatr. A tak wygląda strona moich pragnień. Co z tego, że mam wiosła, jak nie wiem gdzie płynąć, po co płynąć i w ogóle czemu to mam robić. 

No to gdzie te moje lekcje?

I jeszcze najnowsza sytuacja z wczoraj. Zanim facet siostry podestał linka z tą wycieczką do Nowej Kaledonii. Jak upadł pomysł z Nową Zelandią (to akurat było pragnienie mojego taty), to pojawiło się pytanie: "gdzie się udać?". Byle nie siedzieć na tyłku w chatce i marnować czas (o, prawda? - tego nie znoszę). I mój umysł zamienił się w wiatrak 

- może północ? Cairns, może Northen Teritory? Uluru? Albo Kakadu National Park?

- albo południe? Tasmania? Victoria? Albo Południowa Australia? Kangaroo Island? Może różowe jeziorka?

- a może zachód? Perth? Carnarvon? Zobaczyć kuoki?

I jak tak świrowałam po tych możliwościach, okazało się, że przeoczyłam wschód. Bo co tam na wschodzie? Tam nic już nie ma przecież. A jednak jest. No to kierunek wschód. 


*

A przy okazji, wiem, co we mnie obudziło te rozkminy. Szymborska. 

"Choćbyśmy uczniami byli najtępszymi w szkole świata, nie będziemy repetować żadnej zimy ani lata". I chciałam odpowiedzieć, że nieprawda, że sytuacje wracają jak bumerang, żeby je przerobić. Ale się zderzyłam ze ścianą. Nawet metafizyka mnie mija. Pfff.

*

Tak, wiem, w dupie mi się poprzewracało. Bo mam wszystko. Tak. To już też przerabiałam. W sumie, wszystko czy nic - jeden pies.

5 stycznia 2023 , Komentarze (10)

Nie, nie ja. Ja nadal ta sama stara.

Zmieniły nam się plany. Planowaliśmy lecieć do Nowej Zelandii, ale okazało się to niemożliwe obecnie. Ceny biletów są wyższe niż do Europy. Zrobiliśmy błąd, bo mogliśmy kupić bilet z Polski do Wellington z przesiadką w Sydney - cena byłaby porównywalna, a nie dwukrotnie wyższa. No ale trudno, przepadło. Nie zobaczę kiwi 😢. Zamiast tego popłyniemy statkiem do Nowej Kaledonii. Takim statkiem:

Ale to dopiero 22.01. Rejs jest z Brisbane, więc jeszcze z 2 doby musimy poświęcić w obie strony na dojazd. Dojechalibyśmy w jeden dzień, ale musielibyśmy jechać przez noc, a tak w sumie bez spiny, przenocujemy gdzieś po drodze, może Gold Coast, tam są jakieś akwaparki czy inne parki rozrywki. 

Zapowiada się ciekawie. Jakby ktoś był ciekawy, to jest TU:

I jest to kraj, kolonia francuska. Rodzima ludność to Kanakowie. Jestem tak podekscytowana, że jest 2:10 w nocy, a ja nie śpię. Uhuhuhu! Na tym statku jest mega dużo atrakcji. To taki Titanic. Można sobie biegać po pokładzie, ale są też klimatyzowane siłownie, oczywiście w cenie biletu. Mamy kabinę z widokiem na ocean. Klima, duża łazienka i tak dalej. Ale internet extra płatny. Nie wiem, czy się zdecydujemy.

Dobra. Kilka zdjęć z ostatnich dni. Zimno, wieje i co jakiś czas pada.

3 stycznia 2023 , Komentarze (6)

Dzisiaj miałam dzień ze zwierzakami. Rzeczywiście są przeurocze. 

Napisałabym coś więcej, ale usypiam. Tak już mam. Zatem dobranoc.

1 stycznia 2023 , Komentarze (4)

No więc najpierw pobłądziliśmy, bo GPS wysłał nas w krzaki. Pojechałam na czuja. Nie wiedząc dokąd, nigdy tam nie będąc dotarłam dokładnie w to miejsce, gdzie miałam dotrzeć. Bundeena. 

Skąd wiedziałam? Nie wiem skąd. Po prostu wiedziałam.

Noc spędziliśmy na jachcie. Dobrze się spało, ale teraz, po powrocie wszystko mi się nadal buja. O północy popłynęliśmy (ja, moja sis i Młoda) łódką na środek zatoczki, żeby było lepiej widać fajerwerki. Nie było lepiej widać, ale taka nocna wyprawa była super przeżyciem. 

Ogólnie było fajnie. 

I jeszcze raz: happy New Year!

31 grudnia 2022 , Komentarze (4)

Jeszcze nie, choć już popołudnie sylwestrowego dnia. Jednak o północy mnie nie będzie, więc wszystkim życzę spokojnego nowego roku. Bez stresu i chorób. Reszta to gra.

Jednak nie pojedziemy do Sydney. Zapowiada się tam ogromny tłum, covid i żeby dostać się bliżej centrum (pieszo!) trzeba wykupić bilet. W różnych miejscach są różne ceny, ale w najatrakcyjniejszym, ogrodzie botanicznym, bilety kosztują od 300 dolców.  Niech się gryzną. Plan jest taki, że podjedziemy gdzieś bliżej City, zostawimy samochód, przejdziemy się przez Royal National Park nad morze. Jeśli będą sprzyjające warunki, to siostra z jej facetem nas zgarną na jacht i podpłyniemy gdzieś bliżej. A potem może będziemy na jachcie nocować, chociaż wolałabym wrócić do domu.

Wczoraj troszkę popadało, pobiegałam chwilkę po ustaniu deszczu, przez busz miałam odcinek zaledwie kilkuset metrów. Ale to wystarczyło, że dopadły mnie te wampiry. Pijawki. Sucze mają przyssawki z obu stron, więc odrywając je od nóg przysysały mi się do palców rąk. Musiałam trzeć o trawę i patyki. Fuj, brrr. Nigdy więcej do mokrego buszu nie wejdę!

Ale ten zapach po deszczu!!! Ojjj. 

To powyżej to jeżyna róży (inna nazwa to malina Mauritius). Podobno jadalna. 

Lorysy tęczowe latają stadami po naszej wsi, ale jakoś nie dotarły jeszcze do nas. Cierpliwie czekam. Za to szkarłatka królewska (Australian King Parrot) przylatuje regularnie i udało mi się ją (a raczej jego) dziś nakarmić z ręki. Jakie to fascynujące! Ona tak delikatnie dziobie, żeby nie skaleczyć dziobkiem dłoni. 

Zrobiłam sernik z jogurtów greckich. Z erytrytolem i stewią, ze świeżym mango na biszkoptach. Dobry. 

29 grudnia 2022 , Komentarze (16)

Napisałam wpis i mi go szlag trafił. Nie zdążyłam zamieścić, bo zasnęłam.

Mam tu jakąś śpiączkę chyba. Spałabym w dzień, w nocy. Wczoraj poszłam spać przed 21.00. Wstałam o 6:00. Dospałam do 7:30. Pobiegałam sobie po buszu, prysznic i siup do wyrka.

3 dni temu coś mnie użarło w łydkę. Najpierw myślałam, że to komar. Byłam u mojej siostry na święta i oni mają domek w buszu. Dużo tam drzew, cienia, strumyk, no i komary. Ale to ugryzienie wyglądało gorzej. Naokoło zrobiło się takie twarde, jakby pomarszczone. Z miejsca ugryzienia wycieka surowica. Ale tak porządnie wycieka, aż mi skarpetkę zmoczyło. Dostałam histerii, że to jakiś pająk. Przy czym moja histeria nie dotyczy tego, że to coś jadowitego i umrę, tylko tego, że łaził po mnie potwór. Ale moja sis mnie uspokoiła, że to wygląda na końską muchę. Takiego gza, jusznicę deszczową. W Polsce to goowno też potrafi dać w kość. Kiedyś, jak mnie uwaliło w kostkę, to przez tydzień nie mogłam chodzić, bo mi stopa spuchła jak balon. Z dwojga złego lepsze to niż pająk. 

Ochłodziło się, ale jest przyjemnie. Wszystko śpiewa i pachnie. Lubię tu być.

Na Sylwka planujemy popłynąć jachtem do Sydney. 

Kakadu przyleciało na ziarenka na balkon:

Paprocie drzewiaste w buszu:

Eukaliptus:

Krzyż południa:

Kukaburra:

I widoczki znad morza:

26 grudnia 2022 , Komentarze (8)

Przede wszystkim, to życzę Wesołych świąt wszystkim, którzy to czytają i jeszcze mają poniedziałek.

U mnie dzień się kończy.

Nie wiem, czy przestawiłam się na tutejszy czas, bo wszystko jest inaczej niż zwykle.

Otóż, na przykład dzisiaj wstałam o 5:00 rano. Trochę celowo, ale nie na siłę. Po prostu postanowiłam, że jeśli wstanę o piątej, to pójdę na wschód słońca nad morze. Miałam iść z Młodą, ale ta powiedziała, że olewa i przewróciła się na drugi bok. Więc poszłam sama.

Potem pobiegałam. Biegam tu codziennie, bo mam czas, bo mi się chce. Bardzo powoli, z odcinkami marszu, bo teren jest bardzo zróżnicowany, nawet nad morzem. Nie takie duże dystanse, jak w Polsce, tak ok. 8-12 km. No i po bieganiu prysznic i z nudów poszłam z kawą do wyrka. Zasnęłam i spałam do południa. Spałabym dalej, ale uznałam, że to bez sensu. Wyciągnęłam tatę do buszu. Tam jest (była) taka fajna ścieżka na klif. Zamknęli ją, ale i tak poszliśmy (zresztą nie tylko my - jak widać, dużo tu takich niezdyscyplinowanych buntowników). Idzie się przez las (busz), po schodkach w górę.

Później są drabinki. A na końcu zamknięta bramka, którą da się bokiem obejść. I wychodzi się na punkt widokowy.

Po drodze drapnęłam się w piszczel jakimś badylem. Nie poczułam tego w ogóle. Ale jak już wracaliśmy zobaczyłam, że mam cały dół nogawki w krwi. Wyglądało to jak z jakiegoś horroru. 

W dodatku jakiś potwór wleciał mi do oka. Na szczęście udało się go eksmitować.

Potem nazbierałam buszowych kwiatków dziko rosnących i mamy taki bukiet na stole:

Normalnie to wszystko rośnie, kwitnie na dziko. 

Potem kolejny prysznic, bo wróciłam skrwawiona i spocona jak mops. I znowu do wyrka. Tym razem o dziwo nie zasnęłam, słuchałam sobie spotify i tak jakoś dobrnęłam do wieczora. 

Wiecie co, jakiś czas temu, może z 2-3 tygodnie przed wyjazdem z Polski zaczęli do mnie wydzwaniać obcy ludzie. Twierdzili, że oddzwaniają, że ja do nich dzwoniłam. Ale nie dzwoniłam. Nie miałam ich w wychodzących połączeniach. Ale tych telefonów było sporo. Byłam dwukrotnie u operatora, raz gadałam na czacie z pomocą - rozkładają ręce. Jeden bardziej ogarnięty powiedział, że może to gdzieś zgłosić jako reklamację. Ale to było dzień przed wylotem, a ja akurat nie wzięłam wtedy dowodu i odłożyłam to do "po powrocie". Tutaj też mi ludzie dzwonili, ale nie odbierałam, bo i oni i ja ponosilibyśmy spore koszty. Nawet ktoś mi napisał SMSa, że zgłosił mnie na policję. No super!

W końcu wkurzyłam się i włączyłam tryb samolotowy. Zastanawiam się ile tych prób połączeń tam jest. 

Wiem, że to przez jakieś bramki internetowe. Tylko czemu ktoś tak zafiksował na moim numerze telefonu? Nie chcę go zmieniać, mam go od zawsze. Cóż, jak wrócę, to zgłoszę tę reklamację, a może też sama pójdę na policję i powiem co i jak. 

21 grudnia 2022 , Komentarze (4)

Jednak nie jest to takie proste, żeby spać w nocy, a w dzień być aktywnym. Myślałam, że się przestawię szybko.

Wstaję wcześnie, 5-6 rano. No nie dam rady spać. A w dzień, koło 16 mnie odcina. To nawet nie jest uczucie senności. Po prostu taka niemoc. Mam wrażenie, że fale mózgowe przechodzą na tryb snu. Jakieś delty, thety, czy co tam jest. Niby jestem na chodzie, ale nie kontaktuję. Chwilami mam takie odloty, jakby utraty świadomości. Jak się położę, to zasnę od razu. Jak wstanę, to mam ten dziwny stan snu na jawie. Jak po jakiejś mocnej libacji. Mózg nie chce pracować. Słońce i melatonina nie pomagają. W dodatku przywlokłam z Polski przeziębienie. Katar, teraz schodzi na oskrzela. Podziękowania dla zasp przy przejściach dla pieszych i przemoczonych wszystkich butów. 

Chciałabym móc się bardziej cieszyć tym, co tu jest, ale te dwie sprawy utrudniają mi to. Ale jestem cierpliwa. 

Pierwszy ptaszek na balkonie: 

Czekam na kolejne, bo jest ich tu mnóstwo.

20 grudnia 2022 , Komentarze (18)

Dotarłam. Myślałam, że poradzę sobie z jet-lagiem. Piwrwszy dzień spałam chwilkę popołudniu, potem 6 godzin w nocy. Wstałam wcześnie rano, pobiegałam 14,5 km, bo się troszkę zgubiłam, a późnym popołudniem poszłam na chwilę spać. Niestety chwila zmieniła się w 4 godziny. No i teraz jest prawie 3 w nocy, a ja nie śpię. Muszę pilnować się, żeby nie zasypiać w dzień. Różnica czasu między Europą a Australią to 10 godzin. 

Wrażenia?

1. ZAPACH. Tak, jestem zdecydowanie węchowcem. Dźwięki, obrazy są dla mnie na dalszych miejscach. Pierwsze, na co zwróciłam uwagę, jak wyszłam z lotniska, to ten specyficzny australijski zapach, którego nie da się z niczym innym porównać. Powietrze pachnie. Może to drzewa, może bryza znad oceanu, może kwiaty, a może wszystko to razem. Po zapachu poznałabym Australię.


2. Zimno tu. Spodziewałam się szczytu lata, a tu jest normalnie chłodno. W dzień jakieś 16-17 stopni, w nocy nawet koło 10. Do biegania taka temperatura jest idealna, ale dziecię nieszczęśliwe, bo chciało od razu z marszu skoczyć do basenu na plaży. Pomimo chłodku i zachmurzenia, słońce napitala ufałką na maksa. Przeszliśmy maleńki kawałeczek do sklepu, a Młoda ma już poparzenia na twarzy i karku. Ja nie, bo ja z natury mam ciemną cerę, no i przebywałam całe lato na słońcu, więc melanina chroni mnie. Niemniej profilaktycznie mam zamiar używać filtrów.


3. Pająki. Są. Te duże. Jeden nam siedział na szybie (na szczęście na zewnątrz). Drugi maleńki (hehe... wielkości największego naszego kątnika większego) wewnątrz domu. Ten drugi nie żyje. Sorry. Ja toleruję nasoszniki trzęsie (są tu też). Nawet krzyżaki mogą sobie być. Byle to paskudztwo siedziało w pajęczynie i nie zmieniało lokalizacji. A te huntsmany, czy inne tam spachaczowate, zapierniczają w tempie autek na baterie. K*rwa nie. Nie, nie i nie! 

Są jeszcze chrabąszcze ić-stonty i karaluchy na chodnikach. Też fuj, ale nie aż tak.


3. Morze, busz, roślinność, ptaki, no po prostu raj.

4. Jeżdżę. Lewą stroną. Automatykiem. Nie mam problemów, strony szybko mi się przestawiły, tylko 2 razy miałam lot na szybę, bo przed rondem chciałam wrzucić dwójkę, no i sprzęgło do oporu bach - a to był hamulec 🙄. No dobra, wiem, lewa noga ma być sparaliżowana, a nie lewą na hamulec, a prawą na gaz. Ach, ja.

4. Na święta robię sernik z brownie, bez sera (oni tu nie mają), na jogurcie. Cholera, ile ja się namęczyłam, żeby znaleźć budyń! I tak to nie do końca budyń. 

5. Jedzenie też pomału ogarniam. Woda kompletnie bez kamienia, sera nie ma, muszę kupić wapno, bo się posypię. Ale jest dobrze. 

Jednak chyba pójdę spać.

26 listopada 2022 , Komentarze (5)

Jutro będę spała pierwszy raz w nowym mieszkaniu. Praktycznie wszystko już przewiozłam (z moich rzeczy). Dziwnie się czuję. W obecnym mieszkaniu mieszkam od 1974 roku. Wszystko tu jest moje. Znane. Owszem, wku@wia mnie, że codziennie muszę parkować na drugim końcu osiedla, bo wszystkie miejsca na mojej alejce są pozajmowane. Wkurzają mnie panie w Lewiatanach (bo mamy dwa) i wkurza mnie nowobudowane przedszkole wyglądające jak rozleciana kostka Rubika, które jest po prostu paskudne. Ale kocham to osiedle za zieleń. Kiedyś moje dziecko miało na zadanie zrobić zielnik z liśćmi drzew. Na moim osiedlu rosną praktycznie wszystkie podstawowe gatunki drzew iglastych i liściastych. Wystarczyło więc wyjść z domu.

Teraz wszystko się zmieni. Nowa dzielnica, nowi sąsiedzi. Mieszkanie mam wypasione. Pokój jak z magazynu. Podziemny parking, więc koniec walki o miejsce, oraz odśnieżania. Cieszę się, ale też żal mi. Przywiązanie. 

Nie mogę sobie wyobrazić, że po MOIM domku będą chodzić obcy ludzie. Będą tu mieszkać i spać. To takie dziwne.

Okej.

Wracając do tematyki. Ostatnio chodzę pełna zdziwienia. Stosowałam w życiu dziesiątki diet i zawsze potem miałam jojo. Tyłam pomimo ruchu. Najwięcej zgrubłam trenując do maratonu. 

Od przeszło roku trzymam wagę bez kontroli tego co i ile jem i bez ważenia się. W każdym razie ubrania noszę stale te same bez uczucia opinania. Jem na co mam ochotę. Praktycznie codziennie jakieś zbędne węgle, słodycze itp. Czemu więc nie buduję masy? Sądzę, że sekret pogrzebany jest w psychice. Po prostu nie czuję żadnej presji, więc nie pożądam nieograniczonych ilości jedzenia. Potrafię zjeść kawałek lub rządek gorzkiej czekolady i resztę zostawić. Kompletnie bez żalu i wyrzeczeń. Poza tym nie odmawiam sobie niczego. Chcę masło, to jem masło. Mam ochotę na orzechy? To wszamam paczkę pistacji. I jestem szczęśliwa. Żadnych wyrzutów sumienia, jak kiedyś. Jedzenie cieszy mnie i odżywia. 

Jak to pięknie można współpracować z własnym organizmem. Zaufać mu, nie wywierać presji. 

Za równo 3 tygodnie wyfruwam do AU. Jeszcze tego nie czuję. Nawet nie wiem ile i czego spakować. Wiem, że muszę kupić tacie jakieś książki pod choinkę. Ale nie mam pojęcia jakie. 

Ja się ostatnio rozsmakowuję w drugim tomie drugiej serii "Komornika" Gołkowskiego, czyli "Arenę dłużników". Słucham audiobooka na raty, żeby na dłużej starczyło. Ale to za mocne dla mojego taty. On chyba woli jakieś biografie, przygodówki itp. Hm.

© Fitatu 2005-25. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Serwis stosuje zalecenia i normy Instytutu Żywności i Żywienia.