Dziewczynka z Nepalu. Już dawno chciałam ją namalować. Wiem, ubranko nie pykło.
i bławatek. Jeszcze dopracuję te kwiatki, bo muszę je jeszcze raz namalować olejem w dużym formacie.
Poza tym upieklam chleb tradycyjny według nowego przepisu - wyszedł płaski, ale wreszcie z dużymi dziurami, jak chciałam, dwie baltony - wielką i o normalnym rozmiarze i 3 razowce żytnie.
Dzisiaj biegałam po deszczu (nienawidzę wilgoci!!!) i zapisałam się na półmaraton w październiku. To jedyny bieg zorganizowany, którego nie potrafię sobie odmówić. Inne to spontan - czasem jakiś mi się zechce, głównie górskie polubiłam, bo można się nieźle sponiewierać, a do tego są fantastyczne widoki, atmosfera i można poznać fajnych ludzi.
Aha, jeszcze nagotowałam gar barszczyku z botwinką. Baaardzo tego potrzebowałam!
A już za niewiele ponad tydzień dni zaczną być coraz krótsze! Okropność. Lubię jasno, sucho i ciepło. Takie yang. Męskie. Hm.
Wiem, wiem, jestem już z tym nudna. Ale mój długi weekend minął pod szyldem tych dwóch czynności. 5 obrazów akrylem, z czego 2 nieudane. 3 oblecą, to pokażę:
1. Wschód słońca na plaży (AU):
2. Widok na plażę (też AU):
3. Ogród japoński Wrocław (na mostku moja Młoda):
Tych nieudanych nie pokażę. Nie radzę sobie z architekturą - linie proste, krzywe, cieniutkie - tego nie ogarniam.
Z pieczenia znowu chleb. Tradycyjny (tym razem bez słodu) i baltonowski:
i dwa razowce żytnie (jeden ze śliwką i orzechami włoskimi, drugi z siemieniem lnianym i słonecznikiem. Oba mi wykipiały w piekarniku, ale nie szkodzi - zżarłam to wykipienie 😏.
Uuu, jak one pachną!
Na wsi w chatce nadal nie ma wody. Strasznie długo trwa procedura podłączenia do kanalizacji, a wody z lasu nie ma od jesieni. Wożę wodę pitną z domu - do picia, mycia żębów i naczyń. Do splukiwania i mycia biorę z rzeczki (nawet czysta woda tam jest!). Ogarnęłam kąpanie się przy pomocy dwóch garnków i podgrzewaniu wody na kuchence.
Za tydzień w planie chleb z większą hydratacją, bo mam nadzieję wyhodować duze dziury. I dwa portrety - jeden akrylem, drugi, o ile się odważę, to akwarela. To będą dzieci z Nepalu (już dawno chciałam je namalować).
Biegam codziennie. Tutaj, na wsi to bardziej marszobiegi, bo są górki. Muszę zacząć przygotowania do półmaratonu w październiku, więc chyba ograniczę treningi - rzadziej, krócej, ale bardziej intensywnie.
Po pierwsze, zakwas. Miał być z żytniej 720, ale mi się mąki pomyliły i nakarmiłam go raz pszenną 760. Potem już żytnią. Więc zakwas się zrobił pszenno-żytni i bardzo silny i agresywny - w nocy mi wykipiał ze słoika.
Skoro zmodyfikowałam przepis, to poszłam na całość. Dodałam zamiast mąki pszennej graham, mąkę z płaskurki. Ponadto sypnęłam tak od serca mąki kasztanowej. Słód żytni ciemny litewski i odrobina karmelowego jęczmiennego. Ten z lewej jest z dodatkiem śliwek suszonych (kresto kalifornijskie - najlepsze na świecie) i orzechów włoskich. Ten z prawej z pomidorami suszonymi. Pieczone na kamieniu szamotowym. Pięknie urosły i pachną nieziemsko. Biorę po połowie, reszta do zamrożenia.
Następny dzień rano: wreszcie wyszła mi Baltona ❤️
Znalazłam przepis na coś wspaniałego: mini-bułeczki wysokobiałkowe bez glutenu, bez mąki. Oczywiście musiałam spróbować i wyszły.
Podaję przepis:
1 szklankę soczewicy czerwonej zalać wodą i odstawić na min. 2 godziny, a najlepiej na całą noc do lodówki. Po tym czasie odlać wodę, nasionka przepłukać wodą i wsypać do miksera.
2. Dodać 2 jajka.
3. Dodać 1 opakowanie serka typu grani
4. Dodać 1 łyżeczkę soli
5. Dodać szczyptę pieprzu
6. Dodać 4 łyżki oleju
7. Dodać pół łyżki proszku do pieczenia
Wszystko zmiksować na gładką masę.
Foremki posmarować olejem. Jeśli to foremki metalowe, to dno wyłożyć papierem do pieczenia, silikonowych nie trzeba. Napełniamy foremki masą tak na wysokość ok. 1,5 -2 cm. Po wierzchu posypać makiem, sezamem, słonecznikiem, czarnuszką lub nie posypywać
Pieczemy 40 minut w temperaturze 180 stopni.
Wyciągamy ciepłe z foremek. Jeśli miały papierki na dnie to usuwamy je dopiero, jak bułeczki wystygną (ja zrobiłam ten błąd, że odrywałam od gorących i mi się zdarły razem z ciastem - te, które wystygły już ładnie się odkleiły).
Wygląda to tak:
I jest naprawdę smaczne i sycące. Można jeść z czym się chce lub same też są pyszne.
Baltona mi nie wyszła, bo zasnęłam i zamiast 1-2 godziny w koszyczku przeleżała 10. I wyschła jej skórka, w dodatku mój piekarnik ma niższą temperaturę niż deklaruje. Ale wyszły pozostałe chlebki:
1. Pszenny na zytnim zakwasie ze słodem jęczmiennym i z orzechami włoskimi (eksperyment):
2. Rustykalny pszenno-żytni na zakwasie:
3. Żytnie razowce na zakwasie, jeden czysty, drugi z ziarnami.
Ponieważ Baltona nie wyszła, więc wieczorem mam w planie kręcić kajzerki z Młodą. Nauczę ją, będzie sobie sama piekła.
Aha, znalazłam żmijkę zygzakowatą. Właściwie ją uratowałam, bo prawie zginęła pod kołami.
No więc tak: byłam na tych warsztatach piekarniczych i, jak sądziłam, złapałam bakcyla. Upiekliśmy 4 rodzaje chlebów i mnóstwo bułek kajzerek. Chleby takie:
1. Żytni razowy na zakwasie, taki mega konkretny, kwaśny, podobno.spokojnie wytrzymuje 2 tygodnie bez wysychania i pleśnienia. Podobno, bo nie da się tego sprawdzić, bo jest dobry.
2. Taki zwykły powszedni pszenno-żytni na zakwasie i drożdżach (Baltonowski) typowo PRL-owski. Ten najbardziej lubi moja Młoda.
3. Rustykalny, wiejski, pszenno-żytni na zakwasie z ciemnym słodem. Ten jest mój numer 1.
4. "Chlebuś" Łukasza, pszenny, na drożdżach, wilgotny, z mnóstwem ziarenek i pestek. Też bardzo smaczny.
no i kajzerki - bardzo fajnie się je zwija.
Tak to się przedstawiało:
Po warsztatach każdy dostał wielką torbę z wypiekami. I zakwas Mieczysław w kubeczku.
Oczywiście kupiłam na następny dzień mnóstwo różnych mąk, słody, kamień szamotowy do piekarnika, koszyczki i inne różne dodatki. Będę piekła jutro i pojutrze. Mieczysław już dokarmiony, urósł na cały litrowy słój, druga połowa (będzie się nazywać Mikołaj) zmodyfikowana mąką o niższym indeksie - rośnie sobie w drugim słoiku.
Oczywiście już kombinuję, co tu zmodyfikować, chociaż jeszcze ani jednego chlebka nie wypieklam sama. Strasznie się napaliłam na pieczenie, chociaż na dobrą sprawę jedynie mój mąż jest chętny (na ten razowiec), Młoda je zwykły, ale tak kromkę-dwie na tydzień, starsza ostatecznie kajzerkę, ale bez entuzjazmu, a ja w zasadzie pieczywa nie jem. No trudno. Będę piekła i rozdawała ludziom w pracy, lub otworzę piekarnię dla znajomych. Jak tato przyjedzie, to na pewno będzie chętny na ten rustykalny. Albo pomrożę i będę po kromce rozmrażać.
_____
Roślinki. Zakwitł mój skrzydłokwiat variegata. Taki jest piękny i pachnie przecudnie:
ściana nadal granatowa :P
Kupiłam 4 odmiany hoi. Posadziłam po dwie - 2 odmiany takie drobne i dwie z długimi wąskimi listkami:
Dałam im kontrolnie lepy na ziemiórki, bo coś tam chyba latało.
I kupiłam starca variegatę. Jeszcze nieprzesadzony, zrobię to w przyszłym tygodniu.
I, nie sądziłam, że to napiszę, to już koniec z kupowaniem roślin. Jeszcze mam jedno miejsce i jedną wolną osłonkę na taką większą roślinkę, ale nie mam jakoś chęci na nic szczególnego. Więc tyle wystarczy. Najwyżej przyniosę begonię z pracy. Taką, która ma liście wielkie jak kartka A3. Ale to kiedyś.
____
Lecimy do Turcji. Zdecydowałyśmy się z Młodą iść do biura podróży. Musimy dojechać do Katowic, ale to nie problem, z tym, że wylot planowany na 3 w nocy. 8 dni, 7 nocy. Niedaleko Alanyi (czy jakoś tak). Połowa lipca. Bo wcześniej są egzaminy. Tylko my dwie, bo Starsza i facet nie lubią tych rejonów. Starsza by chciała UK lub jakąś Koreę lub Tajlandię, facet Izrael. A poza tym oni są sknery i im szkoda kasy. No to nie. A ja obiecałam Młodej jakieś all-inclusive po tym, jak ten kurs na Vanuatu nie wypalił. Marzyła o Turcji, a przyznam, że i ja oglądając zdjęcia z Turcji byłam zachwycona. No, a że dostałam jakieś wyrównanie kasy w pracy i pojawiło się nieplanowane 5 tysi z zaskoczenia, to sobie je przepultamy.
____
Szwy mi już ściągnęli i mam dziurę w plecach. Podobno to się wyrówna. Nie czuję już żadnego dyskomfortu. Biegam normalnie, bez plasterka.
____
Zajęcia skończyłam, ale roboty w robocie mnóstwo! Pomiary i różne opracowania. Mam jechać w czerwcu do Gdańska na parę dni, jak wypali, to we wrześniu do Lecce (z Młodą) na kilka dni i może jeszcze jakiś dłuższy staż w Hiszpanii lub Niemczech. Hiszpania oczywiście bardziej atrakcyjna turystycznie, za to w Niemczech lepsze zaplecze naukowe. Jeszcze nie wiem. Muszę zdobyć fundusze na wyjazd, bo z mojego grantu nie wystarczy.
_____
A teraz siedzę w mojej chatce na wsi, gdzie nie ma wody (mam w butlach przywiezioną) i uczę się oszczędzać wodę. Najwięcej schodzi na spuszczanie w WC (sikać można w zasadzie w lesie koło chatki, ale jako mieszczuch mam opory). No i zmywanie naczyń - radzę sobie wycierając je na sucho papierowymi ręcznikami. Siebie nauczyłam się myć oszczędnie, a czasem korzystam też z mokrych chusteczek. Da radę. Woda oczywiście będzie, ale póki co projekt jest robiony. Mimo to, lubię tu siedzieć. Mam las, świeże powietrze i fantastyczne trasy do biegania i chodzenia. Jutro może sobie potuptam do Dobczyc. Jeśli wygrzebię się przed południem.
Wycinali mi kawałek pleców we wtorek. 2 dni względnie cierpiałam (chodziłam normalnie do pracy, ale miałam problemy z ubieraniem się, podnoszeniem rąk, schylaniem się. W czwartek byłam do kontroli. Nie zrobił się krwiak, więc pozwolili normalnie brać prysznic. W piątek poszłam na pierwszy marszobieg. Nie było problemu, tylko nie mogłam zapiąć biustonosza na krzyż. Tak samo w sobotę i niedzielę. W poniedziałek już dałam radę i biegałam z normalnie zapiętym. W piątek już nie budziłam się w nocy, jak musiałam się odwrócić na drugi bok. I praktycznie od piątku czuję, że to jest już zagojone. Tak, azwy przeszkadzają i ciągną, trochę też swędzi. Codziennie myję szarym mydłem (dosięgnę) i zakładam nowy opatrunek (nie dosięgnę) przy pomocy któregoś z domowników. Dzisiaj jestem sama, więc po prostu nie zmieniałam opatrunku. W poniedziałek idę do ściągania szwów - i będzie już pełna swoboda. Dzisiaj biegałam po górkach z plecakiem biegowym i nie czułam dyskomfortu.
We wtorek idę na 5-godzinne warsztaty pieczenia chleba. W zasadzie jeszcze tego nie robiłam (no, może raz, ale nie był to chleb na zakwasie, tyklo na drożdżach), to ma być zdrowy, tradycyjny chleb i coś czuję, że czeka mnie nowe hobby.
Co do roślin - kupiłam przez internet 2 filki - silver queen i brandtianum. Oba cudne. No i zafiksowałam na hojach. Przesadziłam moją hoję australijską, dosadziłam do niej przeszło metrowe pnącze, które ukorzeniłam w pracy (tam mam hoję giganta) i dokupiłam przez internet 4 sadzonki - dwie pubicalyx (zwykłą i splash - liście w ciapki) - jedna z nich ma kwiaty różowo-czerwone, a druga bordowo-czarne, i dwie sadzonki krohniana (eskimo i splash) - drobniejsze listki, kwiaty wyglądają jak pomponiki - strzępiaste, białe, zielonkawe i kremowe. Czekam, aż przyjdą i wsadzę je parami do doniczek. W planie mam jeszcze starca - ma listki o wyglądzie pereł nawleczonych na nitki. Świetnie się sprawdza z pnączami opadającymi jak włosy. I jeszcze jakaś jedna duża, bo pozbyłam się monstery z pokoju i miejsce świeci pustką.
Wasze pamiętniki czytam. Nie komentuję, ale jestem na bieżąco.
Samochodem jeździ się fantastycznie. Starego też zatrzymałam, więc mam 2 i jeżdżę zamiennie. Taki luksus.
Z jedzenia mam obecnie rzut na młodą kapustę -
- gotowaną z solą i cytryną
- w postaci surówki z awokado i sosem z miodu, musztardy, soli, soku z cytryny i oliwy. Mniaaam.