Uwaga! Jeśli ktoś wykreśla słodycze ze swojej diety i uważa je za zakazane i na indeksie, to niech w tym miejscu przerwie czytanie i zajmie się czymś innym.
Mam na myśli słodycze w szeroko pojętym znaczeniu. Czyli próz cukierków, czekolad, ciast i ciastek, także cukier ukryty w napojach kolorowych, do słodzenia, jako dodatek do żywności, gdzie w ogóle się go nie spodziewa (np. wędliny, ketchup, czy choćby pieczywo), a także alkohol.
Nie będę demonizować słodyczy. One są dobre, w sensie "smaczne" i już.
Wiadomo, że żeby schudnąć konieczny jest deficyt kalorii. Można więc schudnąć jedząc sobie szklankę cukru dziennie. To zaledwie 220 g, więc kalorycznie wychodzi 850 kcal, więc jeszcze prócz tego można zjeść ho-ho-ho i chudnąć.
To, że to puste kalorie wie każdy. No ale nie w tym problem.
Problem w słodyczach jest zupełnie inny, według mojej wiedzy i obserwacji. Szybki cukier daje szybki wyrzut insuliny. Chwilowe zaspokojenie, szybki spadek i... głód. Dlatego i tylko dlatego w mojej diecie nie ma miejsca na słodycze... generalnie. Bo marginalnie są i będą.
Dlaczego?
Bo są smaczne. Bo się nimi częstuje. Bo występują na imprezach. Bo są częścią życia towarzyskiego. Wreszcie dlatego, dlaczego ich unikam - bo dają szybki wyrzut insuliny, a to jest czasem pożądane i jak najbardziej na miejscu!
W większości moich dotychczasowych diet słodycze były albo zakazane, albo zastępowały posiłki.
W pierwszym przypadku stwarzało to problemy natury towarzyskiej. Czyli "nie skosztujesz mojego ciasta?! A tak się starałem/-am!", albo "ooo... Ty znowu na diecie, współczuję", albo "no skuś się, skuś", a kiedy się skuszę, to albo skutkowało to mega wyrzutami sumienia, głodówkami "za karę", albo poczuciem beznadziei i walnięciem całej diety w cholerę, bo po co mi taka dieta, na której się cierpi?
W drugim przypadku, kiedy słodycze były dozwolone, ale wliczone ściśle w bilans i miałam do wyboru, albo zjeść porządny treściwy posiłek, albo ciacho zamiast, to zjadłwszy to ciacho za godzinę, dwie, odczuwałam spadek insuliny i głód i płacz, że tak pilnuję diety, a tu nie mogę wytrzymać do posiłku.
Więc nie.
Teraz słodycze mam dopuszczone. W dwóch sytuacjach:
1) Po lub podczas treningu. Tu jest potrzebny szybki kop energetyczny. Na zawodach na punktach żywieniowych nie ma serów czy klopsików sojowych, tylko jest czekolada, kostki cukru i banany. Aha, no i żele i napoje energetyczne. Bo to daje power.
2) Po posiłku. Dla przyjemności. Dla komfortu. Także na różne imprezy powinnam przychodzić najedzona.
W takich wypadkach nie wliczam słodyczy do bilansu kalorii. One są ponad bilans. Mam zjeść te 1900 kcal zdrowych pełnowartościowych posiłków. Słodycze nie zastępują mi posiłku. Wyjątkiem są zdrowe, pełnowartościowe "słodycze" czyli batony, koktajle białkowe, różne wypieki specjalnie zbilansowane pod kątem BTW, owsianki na słodko (których nie jem, bo nie lubię), płatki śniadaniowe, naleśniki i tak dalej. Te wliczam do kalorii, bo to pożywienie. Lizaków, czekoladek, ciasteczek i innych takich nie.
A teraz kiedy nie wolno mi jeść słodyczy i dlaczego.
1) Nie zastępuję słodyczami posiłków. Chodzi oczywiście o te puste słodycze. Nie o zdrowe słodkie posiłki. Nie mogę opierać mojej diety na pustych kaloriach. Nie.
2) Emocjonalnie. Nie zajadam stresu. Nie nagradzam się. Nie zajadam nudy. Nie zajadam smutku. Nie za karę. To wszystko do kosza. Jedzenie nie ma mieć związku z emocjami w ten sposób.
No dobra. A kiedy zostanę zaproszona na wesele, urodziny, czy inną imprę i zaszaleję? Kiedy przekroczę moje nie tylko ustalone do chudnięcia deficytowe limity, ale przekroczę limit utrzymania i zacznę tyć? Co wtedy? Nic. Absolutnie nic. Żeby przytyć 1 kg muszę przyjąć DODATKOWO 7000 kcal. Załóżmy, że poza moimi normalnymi posiłkami jakimś cudem na takiej imprezie zjadłam te 7000 kcal. Co oczywiście jest praktycznie niemożliwe, bo musiałabym żreć na okrągło same torty. No ale OK, atak kompulsu. Tak bywa. No i co? Najgorsze, co mnie po tym może spotkać, to kilogram na wadze więcej. Z czego pewnie samego tłuszczu będzie mniej, więcej to masa w jelitach, no ale gdyby nawet ten kilogram tłuszczu. Czy to koniec świata? Mam się pociąć, ubiczować, ogłosić głodówkę przez tydzień? Nie, absolutnie nie robię nic ponad to, jak powrót do mojej diety (sposobu na życie) 1900 kcal. Będę cięższa, ale będę sobie nadal chudła. Zdrowo. Najwyżej odpokutuję bólem brzucha i niestrawnością. Te objawy nauczą mnie, żeby następnym razem zjeść jeden kawałek tortu, nie siedem 😁. Ostatecznie mogę te pożerane kalorie przerywać spacerami. Wyjdzie na zdrowie.
Jak mawia moja kochana trenerka "nie ma kalorii, których nie można spalić". A słodycze są dla ludzi.