Nie wiem, zacząć od dobrych wieści czy złych. Ale... W sumie zawsze najlepsze wolałam zostawiać na koniec. Kończenie bowiem czegoś, czegokolwiek, w przyjemny sposób, zawsze wydawało się milsze niż przyjazne początki i przykre zakończenia. Zatem, najpierw się wyżalę. Prawdopodobnie jest to ostatni raz, przynajmniej jeśli chodzi o ten temat.
Relacja z ojcem.
Kiedyś myślałam, że jeśli będę dawać z siebie wszystko, w końcu usłyszę od niego słowa, na których zależy chyba każdemu dziecku. "Jestem z ciebie dumny" albo "Świetnie sobie radzisz". "Dasz radę", "Wierzę w ciebie". Wiecie, niby totalne banały, ale banały poparte czynami i szczerością, które mogłyby dać podwaliny pod wiarę w siebie i swoje możliwości. Więc się starałam. Starałam się zgarniać najlepsze oceny, bo co komu po wiedzy, skoro to oceny się liczą. Starałam się jak najlepiej wywiązywać z obowiązków domowych. Starałam się słuchać, kiedy ojciec był czymś zmartwiony i nie miał z kim porozmawiać. Po prostu... Starałam się. Ile potrafiłam. Miałam, jak każdy, swoje za uszami. Nie byłam nigdy idealna, ale usiłowałam do tego ideału się zbliżyć, często własnym kosztem. Własnych zamiarów, marzeń czy jakichś preferencji. Żeby tylko w domu był spokój, żeby tylko rodzice byli ze mnie zadowoleni. Ale nigdy nie byli. Do czasu gdy wyprowadziłam się z domu pierwszy raz nieustannie słyszałam o licznych pomyłkach, niedoskonałościach, zawalonych sprawach, porażkach. O swoich wadach. "Nie starasz się wcale!", ciągle słyszałam. Byłam zbyt wolna, zbyt tępa, zbyt pyskata, zbyt cicha, zbyt dziwna, zbyt wycofana, zbyt gruba, zbyt, zbyt, ZBYT... Nie miało znaczenia, ile z siebie dałam. Tylko jeśli wpasowywałam się w oczekiwania rodziców, jeśli rezygnowałam z wyrażania własnego zdania, udawało mi się osiągnąć coś, co niemal przypominało ich zadowolenie ze mnie. Dysponowali moim czasem, moimi planami na przyszłość. Mną.
Bardzo długo sobie nie radziłam z czymkolwiek, bo "daj, ja to zrobię szybciej, lepiej". Byłam zupełnie nieogarnięta, bo zamiast pozwolić mi dorastać, byłam trzymana pod kloszem i hodowana na przegrywa życiowego, który nie jest w stanie niezależnie żyć. Który we wszystkim musi polegać na rodzicach. No i bałam się. Znaczy, nauczyłam się z czasem bać. Wszystkiego, głównie porażki. A konkretnie, że to JA sobie nie poradzę. Z życiem, z podejmowaniem własnych decyzji. Wyrosłam na absolutną pierdołę. I nie wiedziałam jak to zmienić.
Potem, jakimś cudem, zdobyłam się na desperacką odwagę i oznajmiłam, że się wyprowadzam. Byłam już w wieku postudenckim, można tak powiedzieć, więc wydawało się logiczne, że rodzice odetchną z ulgą. Hurra, koniec niańczenia tej pierdoły, z którą się męczyliśmy tak długo. Tego należałoby się spodziewać, prawda?
Tymczasem jak dziś pamiętam, jak matka wpadła w szał. Stwierdziła, że jeśli się wyniosę, mam już nie wracać. Ojciec tylko stał z boku i słuchał, jak ta obrzuca mnie inwektywami. Stał, cicho, biernie. Wyniosłam się.
Minęło parę ładnych lat. Matka od jakiegoś czasu próbowała się ze mną kontaktować, przepraszać, namawiać, żebym chociaż od czasu do czasu ją odwiedziła. Nie będę kłamać, mimo całego żalu, mimo czucia się przez nią i ojca jak kawał g*wna, tęskniłam. Ostatecznie stwierdziłam, że jeśli raz na jakiś czas wpadnę w odwiedziny, nic się nie stanie. Początkowo - łzy, przytulanie, opowiadanie co i jak. Zaczęłam myśleć, że może moja wyprowadzka, choć w przykrych okolicznościach, była słusznym wyborem. Dobrym nie tylko dla mnie czy rodziców, ale też dla naszej relacji. No i... No i może nie było tak, jak kiedyś, ale co jakiś czas podczas odwiedzin słyszałam pytania "Co dalej zamierzasz?" "Będziesz tak żyć bez studiów?" "Kiedy sobie kogoś znajdziesz?" "Kiedy dorobisz się własnego mieszkania?" Kurde, czułam jak coś we mnie marnieje przy każdej jednej wizycie. Znowu byłam niewystarczająca. Znowu byłam rozczarowaniem. Przynajmniej dla matki - ojciec zdawał się mieć mnie totalnie gdzieś.
Ale coś było inaczej. Może to mój masochizm, może tym razem za wszelką cenę nie chciałam urywać kontaktu - ale starałam się, jasna cholera, znowu się starałam, żeby nasza relacja zaczęła choć trochę zdrowieć. Bo z jednej strony - była to moja decyzja. Jakaś taka tęsknota, by mieć jednak rodzinę. Z drugiej zaczęłam szybko dostrzegać, że małżeństwo moich rodziców przypomina jedno wielkie bagno. Mama miała całą masę schorzeń, w tym depresję. Ojciec często na nią naskakiwał, że zrobiła z siebie kalekę, obwiniał ją, że nie sypiają ze sobą (wierzcie mi, wielu z tych rzeczy wolałabym nie słyszeć, tym bardziej, że wyrażał się dużo bardziej wulgarnie), sprawiał, że tak jak ja kiedyś - czuła się jak kawał odchodów. Widziałam, że ją niszczy. Miała swoje choroby, swoją depresję, swoje leczenie, do tego musiała użerać się z dziadkiem, który już wtedy nie był do końca samodzielny, a potrafił psychicznie sponiewierać jak szmatę. Widziałam, że marnieje w oczach. Że była nieszczęśliwa. I ciul z tym, że sama przez nią latami cierpiałam. Było mi jej żal. Chciałam coś zrobić, cokolwiek. Ale nieważne, ile razy starałam się załagodzić spory między nimi - to było jak naklejanie plasterka na mocno krwawiącą ranę. Ona nie miała już siły walczyć, wykańczana z każdej strony, a on nie miał cierpliwości. Kiedy mama trafiła do szpitala, niby tylko na parę dni... Kurde, dalej pamiętam, jak namawiała mnie, żebym na ten krótki czas przeniosła się do nich, żeby zająć się dziadkiem i kotem. No więc wzięłam najpotrzebniejsze rzeczy ze stancji i czekałam, aż sytuacja wróci do jako takiej normy.
Niedługo później dostaliśmy wiadomość ze szpitala, że mama z interny wylądowała na OIOMie. Tam nam powiedzieli, że było zatrzymanie krążenia, po czterdziestu minutach udało się ją przywrócić, ale była nadal w śpiączce. I ile czasu minęło... Dzień, dwa? Gdy przyszła informacja, że odeszła. A mnie długo, długo prześladowała myśl, że może gdyby miała powód, by żyć, to by żyła. Że w jakiś sposób zdecydowała się nie walczyć, bo była zbyt wykończona piekłem w domu. Gnojeniem przez męża, gnojeniem przez dziadka, no i... mną. Córką - rozczarowaniem, która niczego nie potrafiła, niczego nie osiągnęła.
Kurcze, rozpisałam się... Chciałam się skupić na ojcu, a wpadła niemal cała historia życia. Ale ok... Pamiętam pierwsze dni po śmierci mamy. Ojciec namawiał mnie, żebym na stałe wróciła do domu. Głupia ja myślałam, że jednak trochę tęsknił. I pamiętam też, że deklarował, sam z siebie, iż nigdy już nie będzie chciał się z nikim związać, że to w ogóle grzech o tym myśleć. Zapewniał, że kochał żonę (oh jasne, wspaniale miłość okazywał!) i że... nie zdradzał jej, chociaż przecież miał okazję...? To było takie krzywe, takie dziwne, że nie wiedziałam co mu odpowiedzieć. Zaś dzień czy dwa po pogrzebie oznajmił, ni z gruchy ni z pietruchy, że jeśli się z kimś zwiąże, to ja mam się nie wtrącać. Wcięło mnie wtedy konkretnie. Co za typ człowieka mówi takie rzeczy, w takim momencie, gdy stracił towarzyszkę życia, z którą je dzielił ponad 30 lat?
A dalej... Dalej mniej więcej wiecie, jak było. Poznał swoją "przyjaciółkę", tak szybko, że moja matka nie zdążyła ostygnąć w grobie. Zaczęły się kłamstwa z jego strony, sprowadzanie jej do domu po nocach, a nawet zabawianie się w kuchni czy w łazience, kiedy ja siedziałam w pokoju i przeklinałam swój dobry słuch. Zaczęły się awantury. Wpadała do naszego domu o dowolnej porze, potrafiąc rozkręcić dziką chryją, którą było słychać pewnie w całej kamienicy. Awantury przez telefon. Awantury pod drzwiami. Awantury, w które próbowała wkręcić mnie i ich awantury, przez które zawsze obrywałam rykoszetem (bo paskudny nastrój, przez który ojciec wtedy wpadał był pretekstem, żeby za byle pierdoły gnoić mnie). A jednocześnie z czasem widziałam, jak ona bardzo stara się wpieprzyć w nasze życie. I że mimo wszystko nieważne co zrobiła, co powiedziała, była najważniejsza. Ona i jej dzieci z poprzednich związków stały się dla ojca priorytetem. Z czasem zauważyłam, że w domu mam g*wno do gadania i zaczęłam ojcu przeszkadzać. Że zaczął się staczać. Od dawna popada w konflikty, ma coraz większy problem z alkoholem, staje się wybuchowy. Ludzie zaczynają się od niego odcinać. Kiedy niedawno rozpętał awanturę - i to gdy ledwie wstałam z łóżka - coś we mnie pękło. Wykrzyczałam mu ze łzami w oczach, że mam dość tego co się dzieje, jak mnie traktuje. Powiedziałam, że przez niego miewałam myśli samobójcze i dużo nie brakowało, żebym się zabiła. Pierwszy raz mu o tym powiedziałam. Jego reakcja? Olał to. Uznał, że na co ja mogę się uskarżać, że tylko on ma zmartwienia. Krótko mówiąc, zareagował jak zawsze. Jeszcze nigdy, ani razu, nie mogłam liczyć na jakieś wsparcie od niego. I jestem w 100000% pewna, że gdybym faktycznie odebrała sobie życie, nie poczułby żalu. Prawdopodobnie uznałby, że za moją decyzją nie stało cierpienie. Pewnie pomyślałby, że chciałam zrobić mu na złość.
"Przestań jęczeć", słyszałam, kiedy nawet nie patrzył na cholerne ciasta, które zresztą jak durna piekłam na jego prośbę, a on ostatecznie rzucał się na to, co jego przyjaciółka postanowiła mu przyrządzić. "Masz g*wno do gadania!" wrzeszczał czasem, kiedy z czymś się nie zgadzałam. Kiedy się z powrotem wprowadzałam, nie wiedziałam tego, zrozumienie przyszło z czasem. Nie chciał, żebym wróciła, bo się stęsknił za córką. Chciał kogoś, kto będzie mu sprzątał, gotował i dawał się zajeżdżać psychicznie, gdy nie będzie się na kim wyżyć. No a gdy poznał swoją kochankę (choć zaczynam podejrzewać, że utrzymywali relację jeszcze za życia mamy, że znali się dużo wcześniej), ja stałam się totalnie zbędna. Tyle w temacie. Byłam traktowana jak guano, oszukiwana, wiecznie spychana w tło, wiecznie niewystarczająca. I to boli cholernie, ale wiem jedno - to się nie zmieni. Nigdy.
No i dobre wieści...
Tak jak obiecałam. Mam pracę. Zostałam opiekunką w domu pomocy społecznej. Bez bajońskich sum, ale wystarczy, by się przynajmniej przez rok utrzymać - potem bowiem będę mogła na spokojnie znaleźć lepiej płatną pracę w zawodzie; jeśli jeszcze do tego znowu wpadnie stypendium za wyniki w nauce, będę mogła zupełnie odetchnąć z ulgą. Mam pracę, naprawdę. Praca + ewentualne stypendium + skubnąć coś od czasu do czasu z oszczędności i sobie poradzę. O rany. Nadal to do mnie nie dociera. I to praca, która jest w miarę blisko moich zainteresowań i która da trochę więcej doświadczenia - przyda się zwłaszcza, jeśli w przyszłości chciałabym ubiegać się o posadę na oddziale szpitalnym. Zaczynam już w sierpniu.
Dodatkowo - schudłam. Ważę teraz równo 134 kg. Wciąż dużo, ale jednak już dziesięć kilo mniej, niż na początku. I zapisałam się na siłownię. Poznałam nowych znajomych. Odświeżyłam parę starych znajomości, choć to wyszło akurat przypadkiem. Z pewnymi rzeczami związanymi ze studiami - radzę sobie coraz lepiej. Parę razy usłyszałam pochlebne opinie na swój temat. I czuję, po prostu czuję w kościach, że nadchodzi on.
Przełom.