Ostatnio dodane zdjęcia

Sylwetka

Poprzednia Początkowa sylwetka
Obecna Obecna sylwetka
Cel Mój cel

O mnie

Jestem zwyczajnym człowiekiem, który próbuje sobie radzić w tym smutnym świecie. Staram się trzymać swoich marzeń i nigdy nie poddawać. Nie lubię zmian, ale jak na ironię mam niezłe zdolności adaptacyjne.

Informacje o pamiętniku:

Odwiedzin: 24355
Komentarzy: 437
Założony: 16 maja 2021
Ostatni wpis: 10 sierpnia 2022

Pamiętnik odchudzania użytkownika:
Blue_Fairy

kobieta, 33 lat, Szczecin

180 cm, 134.00 kg więcej o mnie

Postępy w odchudzaniu

Najskuteczniejsze odchudzanie w Polsce.

Masa ciała

Najskuteczniejsze odchudzanie w Polsce.

Wpisy w pamiętniku

10 sierpnia 2022 , Komentarze (13)

Ostatnimi czasy wszystko znów się psuje. Praca (ZNOWU!) nie wypali. Nie pytajcie czemu, nadal jestem wk*rwiona, gdy o tym myślę. Znalazłam wreszcie fajną kawalerkę, i to w moim budżecie - właściciel ot tak urwał kontakt. To zresztą tylko przykłady. Staram się do cholery nie narzekać, ale mam wrażenie, że każda moja decyzja i działanie jest na każdym kroku torpedowane, jakbym była skazana na bycie nieudacznikiem. Jakby to cholerne poczucie beznadziei już na stałe do mnie przyrosło i stało się częścią mojej tożsamości. Nie mam, po prostu nie potrafię już mieć nadziei. Mówi się, że "gdy Bóg zamyka drzwi, otwiera okno" - g... Prawda. Mi pozamykał drzwi, okno i nawet komin, i zabił wszystko dechami. Dzisiaj tylko tyle, musiałam wyrzucić z siebie frustrację.

6 sierpnia 2022 , Komentarze (6)

Chociaż na siłownię zapisałam się 25 lipca, dopiero teraz się zebrałam w sobie i zaliczyłam swoją pierwszą na niej wizytę. Do tej pory nie chciało mi się, po prostu. Nie potrafiłam wykrzesać z siebie nawet odrobiny samozaparcia, ciągle wpadały jakieś wymówki albo zwyczajnie nie miałam do tego głowy lub byłam zmęczona po praktykach zawodowych. A dziś - w sumie nic nadzwyczajnego. Nie spłynął na mnie jakiś dziki entuzjazm, nie doznałam oświecenia. Tak zwyczajnie zrobiłam sobie listę rzeczy do zabrania na siłownię i zaczęłam odhaczać kolejne podpunkty. 

Sama siłownia okazała się większa niż myślałam (zapisałam się online) i miała jeszcze więcej różnorodnych sprzętów, niż mogłabym sobie wyobrazić. Szczerze mówiąc, nie miałam bladego pojęcia jak na większość z nich zwyczajnie wejść, nie mówiąc już o korzystaniu 🙄

Ludzi w sumie nie było dużo. Wchodząc, czułam się trochę niezręcznie i żałowałam, że nie mogę stać się niewidzialna. Bałam się, że patrzą na mnie i oceniają w myślach, że się śmieją. "Patrzcie, grubas przyszedł się poruszać, to będzie widok." Ale co zrobić, przecież bym nie uciekła 😐 Jakoś udało się dotrzeć do szatni i nawet przy tym nie pobłądzić.

Kurcze, szatnia duża, nowoczesna, zadbana. Z suszarkami do włosów, co w sumie trochę mnie zaskoczyło 😅 Wcześniej obawiałam się, że w razie intensywniejszego treningu nie będę mogła umyć głowy - no bo jak, wyjść potem z mokrą? - ale jak widać obawy okazały się bezpodstawne.

Kłódka do szafki, którą nabyłam parę dni temu, miała ten rozmiar co trzeba - wcześniej nie byłam pewna czy uda się właściwą wybrać. Czy nie będzie za mała, za duża... Ale, w ostateczności, może udałoby się nabyć w razie W odpowiednią w recepcji. Jednak jak widać, i ten problem odpadł.

Co do samego treningu nie zaszalałam dzisiaj. Byłam ledwo godzinę, ale stwierdziłam, że lepiej jest zacząć lekko i regularnie, żeby siłownię uczynić swoim nawykiem, niż zaszarżować z kilkugodzinnym treningiem już na samym początku i szybko się zniechęcić. Wpadło więc najpierw 20 minut na orbitreku, potem 20 na bieżni (nie biegałam, ustawiłam opcje szybkiego chodu) i na końcu 20 na rowerku. Niby nic wielkiego, ale wracając do szatni miałam lekko miękkie nogi w kolanach.

Poczulam się, można tak powiedzieć, lepiej. W sensie po tej małej wizycie na siłowni. Trochę lepiej ze sobą. Bo zrobiłam dla siebie coś dobrego, pożytecznego, z perspektywą na regularne powtórki. Podjęłam dobrą decyzję, wdrożyłam dobre działania. Przyszło mi na myśl, że gdybym miała w sobie więcej ognia i zdecydowania, i częściej tak robiła - byłabym spokojniejszym, szczęśliwszym człowiekiem.

24 lipca 2022 , Komentarze (47)

Nie wiem, zacząć od dobrych wieści czy złych. Ale... W sumie zawsze najlepsze wolałam zostawiać na koniec. Kończenie bowiem czegoś, czegokolwiek, w przyjemny sposób, zawsze wydawało się milsze niż przyjazne początki i przykre zakończenia. Zatem, najpierw się wyżalę. Prawdopodobnie jest to ostatni raz, przynajmniej jeśli chodzi o ten temat. 

Relacja z ojcem. 

Kiedyś myślałam, że jeśli będę dawać z siebie wszystko, w końcu usłyszę od niego słowa, na których zależy chyba każdemu dziecku. "Jestem z ciebie dumny" albo "Świetnie sobie radzisz". "Dasz radę", "Wierzę w ciebie". Wiecie, niby totalne banały, ale banały poparte czynami i szczerością, które mogłyby dać podwaliny pod wiarę w siebie i swoje możliwości. Więc się starałam. Starałam się zgarniać najlepsze oceny, bo co komu po wiedzy, skoro to oceny się liczą. Starałam się jak najlepiej wywiązywać z obowiązków domowych. Starałam się słuchać, kiedy ojciec był czymś zmartwiony i nie miał z kim porozmawiać. Po prostu... Starałam się. Ile potrafiłam. Miałam, jak każdy, swoje za uszami. Nie byłam nigdy idealna, ale usiłowałam do tego ideału się zbliżyć, często własnym kosztem. Własnych zamiarów, marzeń czy jakichś preferencji. Żeby tylko w domu był spokój, żeby tylko rodzice byli ze mnie zadowoleni. Ale nigdy nie byli. Do czasu gdy wyprowadziłam się z domu pierwszy raz nieustannie słyszałam o licznych pomyłkach, niedoskonałościach, zawalonych sprawach, porażkach. O swoich wadach. "Nie starasz się wcale!", ciągle słyszałam. Byłam zbyt wolna, zbyt tępa, zbyt pyskata, zbyt cicha, zbyt dziwna, zbyt wycofana, zbyt gruba, zbyt, zbyt, ZBYT... Nie miało znaczenia, ile z siebie dałam. Tylko jeśli wpasowywałam się w oczekiwania rodziców, jeśli rezygnowałam z wyrażania własnego zdania, udawało mi się osiągnąć coś, co niemal przypominało ich zadowolenie ze mnie. Dysponowali moim czasem, moimi planami na przyszłość. Mną. 

Bardzo długo sobie nie radziłam z czymkolwiek, bo "daj, ja to zrobię szybciej, lepiej". Byłam zupełnie nieogarnięta, bo zamiast pozwolić mi dorastać, byłam trzymana pod kloszem i hodowana na przegrywa życiowego, który nie jest w stanie niezależnie żyć. Który we wszystkim musi polegać na rodzicach. No i bałam się. Znaczy, nauczyłam się z czasem bać. Wszystkiego, głównie porażki. A konkretnie, że to JA sobie nie poradzę. Z życiem, z podejmowaniem własnych decyzji. Wyrosłam na absolutną pierdołę. I nie wiedziałam jak to zmienić.

Potem, jakimś cudem, zdobyłam się na desperacką odwagę i oznajmiłam, że się wyprowadzam. Byłam już w wieku postudenckim, można tak powiedzieć, więc wydawało się logiczne, że rodzice odetchną z ulgą. Hurra, koniec niańczenia tej pierdoły, z którą się męczyliśmy tak długo. Tego należałoby się spodziewać, prawda? 

Tymczasem jak dziś pamiętam, jak matka wpadła w szał. Stwierdziła, że jeśli się wyniosę, mam już nie wracać. Ojciec tylko stał z boku i słuchał, jak ta obrzuca mnie inwektywami. Stał, cicho, biernie. Wyniosłam się. 

Minęło parę ładnych lat. Matka od jakiegoś czasu próbowała się ze mną kontaktować, przepraszać, namawiać, żebym chociaż od czasu do czasu ją odwiedziła. Nie będę kłamać, mimo całego żalu, mimo czucia się przez nią i ojca jak kawał g*wna, tęskniłam. Ostatecznie stwierdziłam, że jeśli raz na jakiś czas wpadnę w odwiedziny, nic się nie stanie. Początkowo - łzy, przytulanie, opowiadanie co i jak. Zaczęłam myśleć, że może moja wyprowadzka, choć w przykrych okolicznościach, była słusznym wyborem. Dobrym nie tylko dla mnie czy rodziców, ale też dla naszej relacji. No i... No i może nie było tak, jak kiedyś, ale co jakiś czas podczas odwiedzin słyszałam pytania "Co dalej zamierzasz?" "Będziesz tak żyć bez studiów?" "Kiedy sobie kogoś znajdziesz?" "Kiedy dorobisz się własnego mieszkania?" Kurde, czułam jak coś we mnie marnieje przy każdej jednej wizycie. Znowu byłam niewystarczająca. Znowu byłam rozczarowaniem. Przynajmniej dla matki - ojciec zdawał się mieć mnie totalnie gdzieś.

Ale coś było inaczej. Może to mój masochizm, może tym razem za wszelką cenę nie chciałam urywać kontaktu - ale starałam się, jasna cholera, znowu się starałam, żeby nasza relacja zaczęła choć trochę zdrowieć. Bo z jednej strony - była to moja decyzja. Jakaś taka tęsknota, by mieć jednak rodzinę. Z drugiej zaczęłam szybko dostrzegać, że małżeństwo moich rodziców przypomina jedno wielkie bagno. Mama miała całą masę schorzeń, w tym depresję. Ojciec często na nią naskakiwał, że zrobiła z siebie kalekę, obwiniał ją, że nie sypiają ze sobą (wierzcie mi, wielu z tych rzeczy wolałabym nie słyszeć, tym bardziej, że wyrażał się dużo bardziej wulgarnie), sprawiał, że tak jak ja kiedyś - czuła się jak kawał odchodów. Widziałam, że ją niszczy. Miała swoje choroby, swoją depresję, swoje leczenie, do tego musiała użerać się z dziadkiem, który już wtedy nie był do końca samodzielny, a potrafił psychicznie sponiewierać jak szmatę. Widziałam, że marnieje w oczach. Że była nieszczęśliwa. I ciul z tym, że sama przez nią latami cierpiałam. Było mi jej żal. Chciałam coś zrobić, cokolwiek. Ale nieważne, ile razy starałam się załagodzić spory między nimi - to było jak naklejanie plasterka na mocno krwawiącą ranę. Ona nie miała już siły walczyć, wykańczana z każdej strony, a on nie miał cierpliwości. Kiedy mama trafiła do szpitala, niby tylko na parę dni... Kurde, dalej pamiętam, jak namawiała mnie, żebym na ten krótki czas przeniosła się do nich, żeby zająć się dziadkiem i kotem. No więc wzięłam najpotrzebniejsze rzeczy ze stancji i czekałam, aż sytuacja wróci do jako takiej normy. 

Niedługo później dostaliśmy wiadomość ze szpitala, że mama z interny wylądowała na OIOMie. Tam nam powiedzieli, że było zatrzymanie krążenia, po czterdziestu minutach udało się ją przywrócić, ale była nadal w śpiączce. I ile czasu minęło... Dzień, dwa? Gdy przyszła informacja, że odeszła. A mnie długo, długo prześladowała myśl, że może gdyby miała powód, by żyć, to by żyła. Że w jakiś sposób zdecydowała się nie walczyć, bo była zbyt wykończona piekłem w domu. Gnojeniem przez męża, gnojeniem przez dziadka, no i... mną. Córką - rozczarowaniem, która niczego nie potrafiła, niczego nie osiągnęła.

Kurcze, rozpisałam się... Chciałam się skupić na ojcu, a wpadła niemal cała historia życia. Ale ok... Pamiętam pierwsze dni po śmierci mamy. Ojciec namawiał mnie, żebym na stałe wróciła do domu. Głupia ja myślałam, że jednak trochę tęsknił. I pamiętam też, że deklarował, sam z siebie, iż nigdy już nie będzie chciał się z nikim związać, że to w ogóle grzech o tym myśleć. Zapewniał, że kochał żonę (oh jasne, wspaniale miłość okazywał!) i że... nie zdradzał jej, chociaż przecież miał okazję...? To było takie krzywe, takie dziwne, że nie wiedziałam co mu odpowiedzieć. Zaś dzień czy dwa po pogrzebie oznajmił, ni z gruchy ni z pietruchy, że jeśli się z kimś zwiąże, to ja mam się nie wtrącać. Wcięło mnie wtedy konkretnie. Co za typ człowieka mówi takie rzeczy, w takim momencie, gdy stracił towarzyszkę życia, z którą je dzielił ponad 30 lat?

A dalej... Dalej mniej więcej wiecie, jak było. Poznał swoją "przyjaciółkę", tak szybko, że moja matka nie zdążyła ostygnąć w grobie. Zaczęły się kłamstwa z jego strony, sprowadzanie jej do domu po nocach, a nawet zabawianie się w kuchni czy w łazience, kiedy ja siedziałam w pokoju i przeklinałam swój dobry słuch. Zaczęły się awantury. Wpadała do naszego domu o dowolnej porze, potrafiąc rozkręcić dziką chryją, którą było słychać pewnie w całej kamienicy. Awantury przez telefon. Awantury pod drzwiami. Awantury, w które próbowała wkręcić mnie i ich awantury, przez które zawsze obrywałam rykoszetem (bo paskudny nastrój, przez który ojciec wtedy wpadał był pretekstem, żeby za byle pierdoły gnoić mnie). A jednocześnie z czasem widziałam, jak ona bardzo stara się wpieprzyć w nasze życie. I że mimo wszystko nieważne co zrobiła, co powiedziała, była najważniejsza. Ona i jej dzieci z poprzednich związków stały się dla ojca priorytetem. Z czasem zauważyłam, że w domu mam g*wno do gadania i zaczęłam ojcu przeszkadzać. Że zaczął się staczać. Od dawna popada w konflikty, ma coraz większy problem z alkoholem, staje się wybuchowy. Ludzie zaczynają się od niego odcinać. Kiedy niedawno rozpętał awanturę - i to gdy ledwie wstałam z łóżka - coś we mnie pękło. Wykrzyczałam mu ze łzami w oczach, że mam dość tego co się dzieje, jak mnie traktuje. Powiedziałam, że przez niego miewałam myśli samobójcze i dużo nie brakowało, żebym się zabiła. Pierwszy raz mu o tym powiedziałam. Jego reakcja? Olał to. Uznał, że na co ja mogę się uskarżać, że tylko on ma zmartwienia. Krótko mówiąc, zareagował jak zawsze. Jeszcze nigdy, ani razu, nie mogłam liczyć na jakieś wsparcie od niego. I jestem w 100000% pewna, że gdybym faktycznie odebrała sobie życie, nie poczułby żalu. Prawdopodobnie uznałby, że za moją decyzją nie stało cierpienie. Pewnie pomyślałby, że chciałam zrobić mu na złość.

"Przestań jęczeć", słyszałam, kiedy nawet nie patrzył na cholerne ciasta, które zresztą jak durna piekłam na jego prośbę, a on ostatecznie rzucał się na to, co jego przyjaciółka postanowiła mu przyrządzić. "Masz g*wno do gadania!" wrzeszczał czasem, kiedy z czymś się nie zgadzałam. Kiedy się z powrotem wprowadzałam, nie wiedziałam tego, zrozumienie przyszło z czasem. Nie chciał, żebym wróciła, bo się stęsknił za córką. Chciał kogoś, kto będzie mu sprzątał, gotował i dawał się zajeżdżać psychicznie, gdy nie będzie się na kim wyżyć. No a gdy poznał swoją kochankę (choć zaczynam podejrzewać, że utrzymywali relację jeszcze za życia mamy, że znali się dużo wcześniej), ja stałam się totalnie zbędna. Tyle w temacie. Byłam traktowana jak guano, oszukiwana, wiecznie spychana w tło, wiecznie niewystarczająca. I to boli cholernie, ale wiem jedno - to się nie zmieni. Nigdy.

No i dobre wieści...

Tak jak obiecałam. Mam pracę. Zostałam opiekunką w domu pomocy społecznej. Bez bajońskich sum, ale wystarczy, by się przynajmniej przez rok utrzymać - potem bowiem będę mogła na spokojnie znaleźć lepiej płatną pracę w zawodzie; jeśli jeszcze do tego znowu wpadnie stypendium za wyniki w nauce, będę mogła zupełnie odetchnąć z ulgą. Mam pracę, naprawdę. Praca + ewentualne stypendium + skubnąć coś od czasu do czasu z oszczędności i sobie poradzę. O rany. Nadal to do mnie nie dociera. I to praca, która jest w miarę blisko moich zainteresowań i która da trochę więcej doświadczenia - przyda się zwłaszcza, jeśli w przyszłości chciałabym ubiegać się o posadę na oddziale szpitalnym. Zaczynam już w sierpniu.

Dodatkowo - schudłam. Ważę teraz równo 134 kg. Wciąż dużo, ale jednak już dziesięć kilo mniej, niż na początku. I zapisałam się na siłownię. Poznałam nowych znajomych. Odświeżyłam parę starych znajomości, choć to wyszło akurat przypadkiem. Z pewnymi rzeczami związanymi ze studiami - radzę sobie coraz lepiej. Parę razy usłyszałam pochlebne opinie na swój temat. I czuję, po prostu czuję w kościach, że nadchodzi on.

Przełom.

21 czerwca 2022 , Komentarze (24)

Moja pierwsza dieta miała miejsce jakąś dekadę temu. Nie wiedziałam co powinnam robić, na zwracać uwagę, oprócz tego, by mniej jeść i więcej się ruszać. Więc właśnie tak się zaczęło - od codziennych spacerów i godzinnych treningów co mniej więcej dwa dni, wykonywanych w domowym zaciszu. Gimnastyka, zumba. Jadłospis - starałam się nie przekraczać 1200 - 1500 kcal. To trwało jakieś 3 miesiące. Nie pamiętam z jakiej wagi startowałam, ale była ona na pewno niższa niż teraz. I w te trzy miesiące udało mi się zgubić sporo nadprogramowego balastu. 

Druga dieta zaczęła się około czterech lat temu. Początkowo wyglądała tak, jak za pierwszym razem - głodowe racje żywnościowe, bardzo dużo ruchu. Ważyłam trochę ponad 120 kg. Prowadziłam dzienniczek chudnięcia, w którym zapisywałam swoje cotygodniowe wyniki ważenia; przez jakiś miesiąc chudłam, nawet całkiem ładnie mi to szło. A potem waga pokazała mi metaforycznego środkowego palca i zaczęła sukcesywnie rosnąć. Ja, spanikowana, nie rozumiałam co się dzieje. Przecież się nie objadałam, zażywałam ruchu. Mniej więcej wtedy trafiłam na Vitalię, zaczęłam poznawać tę społeczność. Napisałam na forum z prośbą o pomoc. I to właśnie wy - użytkowniczki - uświadomiłyście mnie, że nie dietuję, a głodzę się i nic dziwnego, że organizm się w końcu zbuntował. Kiedy opowiedziałyście mi trochę o takich pojęciach jak PPM i CPM, natychmiast zaczęłam je sprawdzać i obliczać odpowiadające sobie wartości. Tylko że... Kurcze, one wydawały się, na tamten moment, kosmiczne. Dla mnie, która za dietę uznawała żenująco niską ilość kalorii, to było nie do pomyślenia. Naprawdę muszę jeść grubo ponad 2000 kcal, żeby chudnąć? Absurd!!! Tylko że nie miałam za wiele do stracenia, a moja metoda wyraźnie zawodziła. Z bólem serca odjęłam kilkaset kcal od swojego CPM i tak, zaczynając tym razem od jedzenia na poziomie wyższym niż niedawno, ponowiłam wysiłki. No i... magia. Wciąż się sporo ruszałam, ale zaczęłam więcej jeść. Przestałam być słaba, nie ssało mnie po każdym posiłku, przestałam myśleć obsesyjnie o tym, kiedy znowu będę coś mogła włożyć do dzioba. Co więcej, kilogramy zaczęły znowu spadać! Niestety, choć trwało to parę miesięcy, podczas których zrzuciłam około 15 kg, w końcu zostałam wybita z rytmu. Trafił się taki okres, gdy nie byłam w stanie regularnie jeść i tworzyć sobie zbilansowanych posiłków - i tego starczyło. Wróciłam do starych nawyków.

I oto jestem znowu tu - może zeszłam już z najwyższej wagi w swoim życiu, ale wciąż mam dużo do zgubienia. Pomyślałam o tym, jak do tej pory się za to zabierałam. I stwierdziłam, że wprowadzę pewne zmiany, stosując metody, które poskutkowały przy drugim podejściu do diety.

  • W kajeciku, gdzie notuję swoje pomiary i kaloryczność posiłków danego dnia, zaznaczyłam dni (soboty), w które na pewno będę się ważyć - te wyniki będę potem brać pod uwagę, porównując swoje postępy. Jednocześnie zaznaczyłam dni, kiedy ważenie postanowiłam definitywnie zbanować. Uznałam, że codzienne robienie tego nie wyjdzie mi na dobre. Ale zostały, wyrywkowo, inne dni - jeśli poczuję potrzebę, to się zważę, jeśli nie - to nie. Stwierdziłam, że to będzie najlepszy kompromis.
  • Zainstalowałam na telefonie aplikację mierzącą ilość wykonywanych kroków. Na razie ustawiłam sobie cel 15 000 - zobaczymy jak mi pójdzie.
  • Oprócz spacerów postanowiłam wprowadzić godzinną aktywność fizyczną 3 - 4 dni w tygodniu. Na youtube można znaleźć dużo filmików z zumbą, jakimś aerobikiem, jogą. Ostatecznie mogę też puścić sobie coś z playlisty i tańczyć. Jest też siłownia na świeżym powietrzu niedaleko mojego mieszkania. No i mogę odgrzebać rower. Możliwości, jak widać, są całkiem spore.
  • Zwiększę ilość przyjmowanych kalorii. Jeśli ustalić, że zmodyfikuję aktywność fizyczną na "umiarkowaną" (tak zrobiłam przy drugim podejściu do diety), CPM wyjdzie mi troszkę ponad 3500 kcal. Zjadając 2400 - 2500 i dorzucając do tego ruch, teoretycznie powinnam być w stanie gubić około kilograma, może więcej, tygodniowo.
  • Na koniec każdego miesiąca będę się także mierzyć - m.in. obwód biustu, pod biustem, talię, biodra, itd.

No i teraz ostatnie postanowienie... Jednorazowy challenge 😉 Ponownie na wagę stanę równo za miesiąc, żeby ocenić jak organizm przyjął te wszystkie zmiany. To co, czas start. Zaczynam nie od jutra, a od dziś.

17 czerwca 2022 , Komentarze (17)

Obecne BMI: 42.19

Docelowe BMI: 20.06

Obecna waga: 136.7 kg

Docelowa waga: 65 kg

Do wagi docelowej zostało: 71.7 kg

Dotychczasowy spadek: 9 kg

Cele:

🏆 lepsza kondycja

🏆 lepszy stan zdrowia, mniejsze ryzyko chorób jako powikłań otyłości

🏆 lepszy wygląd

🏆 lepsze, lżejsze samopoczucie, więcej wigoru

🏆 większa swoboda przy kupowaniu ubrań

🏆 większa pewność siebie

🏆 większa wygoda, zwłaszcza latem

Po małym i najwyraźniej chwilowym kryzysie wagowym wracam do gry. Przedwczoraj i wczoraj weszło trochę ponad 2200 kcal i dużo wody - w końcu udało mi się wypić jej tyle, ile zakłada moje zapotrzebowanie (ok. 4 litrów). Żeby sobie ułatwić zadanie, zastosowałam prosty trik - na biurku, przy którym spędzamy większość czasu wolnego (nauka, czytanie, komputer) postawiłam około 2 litrowy dzbanek z wodą i kubek. Chcąc nie chcąc, tym sposobem przez większość dnia odruchowo sięgałam po nią, jako że była dosłownie pod ręką 😊

Zaczęłam też ostrożniej podchodzić do węglowodanów. Wybieram od niedawna produkty z niższą zawartością cukru, niższym IG - no i przy okazji uważam na sól. Staram się też dbać, by spożycie białek i tłuszczów mieściło się w granicach normy. A chociaż dużo się muszę jeszcze nauczyć - mimo wszystko idzie mi coraz lepiej. 

Oczywiście zdaję sobie sprawę, że w końcu przyjdzie taki moment, kiedy waga przestanie spadać w tak spektakularny sposób, ale póki co cieszę się tym, co jest. I wiecie co? Zajadanie smutków przestało mnie kręcić. Objadanie się jako hobby przestało dawać radość. Kiedyś nie mogłam się bez tego obejść... Napchać się ile wlezie - pizza, frytki, chipsy, dużo mięsa, popić colą - a teraz? Teraz gdy choćby pomyślę o tego typu "uczcie", to myśli jakby automatycznie przeskakują przez przyjemność, jaką mogłaby dać i skupiają się na stanie, który następuje bezpośrednio po niej (ociężałość, poczucie winy, wyrzuty sumienia, nienawiść do siebie). Tak jakoś wyszło, że sama zaczęłam chcieć jeść normalne posiłki, a poczucie kontroli, jakie mam dzięki układaniu sobie normalnego, zdrowego menu niesamowicie mnie uspokaja. Dzięki temu czuję się lepiej sama ze sobą.

Edit: Dodam, że wymiary też ładnie spadają i coraz więcej ciuchów, które wcześniej były przyciasne lub dopasowane, staje się coraz luźniejszymi 😀

19 maja 2022 , Komentarze (23)

Jak w tytule. Łatwo jest tworzyć plany, jeszcze łatwiej marzyć. Ale kiedy do głosu dochodzi rzeczywistość zostaje chyba tylko załamać ręce...

Parę tygodni temu byłam dość optymistycznie nastawiona. Teraz mam ochotę ryczeć. Z pracą w fastfoodzie nie wyszło, z kilku innych miejsc wprost dostałam maile z odmową. Byłam na kilku rozmowach - i wszędzie to samo. Dokładnie. To. Samo. Najniższa krajowa, a wymagania z kosmosu. To jest cholernie przykre, że pracodawcy chcą mieć super-wspaniałego pracownika, który będzie z siebie dawał 10000000%, robił miliard rzeczy, a zamian może liczyć na zwykłe ochłapy. Za to ceny wszystkiego mkną w górę. Boję się patrzeć na ceny paliw, chodzić do sklepu. A za każdym razem, kiedy patrzę na ogłoszenia o wynajem durnego pokoju, chce mi się ryczeć. RYCZEĆ. Koszty wynajmu jednego maleńkiego pokoiku podskoczyły do poziomu, za który kiedyś można było wynająć kawalerkę - a teraz przecież doszły do tego opłaty za liczniki!!! I ja się pytam, sama siebie, co mam z tym zrobić. Psychicznie, mimo wcześniejszego kontaktu z telefonem wsparcia, jestem wrakiem. Za chwilę kluczowy, ostatni rok studiów. Nie mogę znaleźć pracy. Ceny żarcia i wszystkiego innego kosmiczne. Ceny stancji przyprawiają o zawał. Nie mam już nadziei, pomysły też się skończyły.

5 maja 2022 , Komentarze (9)

Sobota - rozmowa kwalifikacyjna.

Poniedziałek - dostarczenie danych do umowy.

Wtorek, najpóźniej środa - przekazanie informacji o grafiku, dostępu do platform szkoleniowych itd.

Kolejny poniedziałek - pierwszy dzień w pracy.


Ponieważ pod koniec dzisiejszego dnia wciąż nie doczekałam się żadnego telefonu, maila, sms-a co dalej, podjęłam próbę kontaktu z kierownikiem restauracji. Zero odzewu. Nie wiem co o tym myśleć. Mam tylko podejrzenie, w którą to stronę zmierza. Albo za dużo sobie dopowiadam, albo w międzyczasie kierownictwo znalazło inną osobę, bardziej im odpowiadającą niż ja. Nie zdziwiłoby mnie to. Tylko... Jeśli faktycznie na to wyjdzie, nie wiem co zrobię. Wszystko zaczęło się powoli układać, a teraz zapowiada się na to, że widoków ani na zatrudnienie, ani na wyprowadzkę (bo i z czego się utrzymam, zwłaszcza że ceny stancji są iście zawrotne?) jednak nie mam. Przeszłam do działania, jak wiele osób mi radziło. Szukałam rozwiązań. Ale wychodzi na to, że możliwości mi się wyczerpały.








1 maja 2022 , Komentarze (26)

Chyba w ten sposób mogę z pewną dozą ostrożności podsumować swoją aktualną sytuację. Ale od początku...

W piątek wracałam do domu z duszą na ramieniu, zastanawiając się w jakim nastroju zastanę ojca. Za co mi się oberwie tym razem. Czy będzie znowu pod wpływem alkoholu albo gniewu. No i... nie. Humor miał doskonały, tak samo wczoraj i dzisiaj. Przez cały weekend byliśmy, ku mojemu pełnemu niezrozumienia zdumieniu, jak najlepsi kumple. Świetnie się uzupełnialiśmy w wypełnianiu obowiązków domowych, wspólnie gotowaliśmy, były nawet żarty. Ani jednej kłótni, ani jednej chociażby pojedynczej przykrej uwagi w moim kierunku. Harmonia, o jakiej zdążyłam niemal zapomnieć. Spokój, lekkość, pozytywna atmosfera i miły ojciec - nie pamiętam, kiedy ostatni raz tego zaznałam. I szczerze mówiąc, nie mam bladego pojęcia co się stało. Zero nawiązań do afery z emeryturą czy jakichś aluzji bądź posądzeń o złodziejstwo. Nie wiem co o tym wszystkim sądzić. Tak jak byłam w szoku, gdy przez kilka tygodni żyłam non stop w panice i wręcz babrałam się w kryzysie suicydalnym, tak przez ten weekend nie mogłam pojąć przyczyn tej przyjemnej aury wokół naszego domu.

Czy to coś zmienia, jeśli chodzi o moje plany? W końcowym efekcie - nie. Nadal szukam lokum do wynajęcia, z tą tylko różnicą, że nie szaleję po całym internecie jak szalona, przeklinając w myślach kosmiczne ceny mieszkań i nawet pojedynczych pokojów. I mam nieśmiałą nadzieję, że z ojcem uda się rozstać w zgodzie i bez perspektywy definitywnego zerwania kontaktów.

Skontaktowałam się kilka dni temu z psychologiem, na razie jednorazowo, wyrzucając z siebie to, co aktualnie najbardziej mnie boli. Nie spłynął na mnie potem jakiś cudowny, magiczny spokój, ale parę kwestii utkwiło mi w pamięci. Po pierwsze dostałam na przyszłość parę numerów telefonów dla osób w kryzysie emocjonalnym, o których nie wiedziałam. Po drugie - uzyskałam poradę, by skorzystać z bezpłatnej konsultacji prawniczej w sprawie niesłusznych oskarżeń ojca (i przy okazji namiary na prawników, którzy takie usługi świadczą). Jestem umówiona w tej drugiej sprawie na jutro. Nawet jeśli to koniec emeryturowej afery, chcę być bogatsza w wiedzę jak sobie w takich sytuacjach radzić na przyszłość.

Kolejna sprawa - dostałam pracę. W jednym z fast foodów, na razie na umowę zlecenie, a potem - umowa o pracę. To co mi się spodobało, to przede wszystkim elastyczny grafik - teraz na wakacje nie ma to większego znaczenia, ale gdy zacznie się nowy rok akademicki? Jak najbardziej. W nadchodzącym tygodniu będę ogarniać niezbędną papierologię. Rozmowa kwalifikacyjna nie poszła mi w 100% dobrze - były pytania, których się nie spodziewałam, na które nie wiedziałam jak odpowiedzieć. Ale w ogólnym rozrachunku wyszło nieźle 😁 Wiedziałam, po co tam przyszłam, potrafiłam opowiedzieć o sobie i dlaczego staram się o pracę właśnie w tym miejscu. Zastosowałam się też do przeczytanej gdzieś w internecie rady (niby całkiem prostej, ale jednak takiej, o której często w przeszłości zapominałam) - i dokładnie przestudiowałam dostępne w internecie informacje o miejscu, do którego aplikowałam. Dodatkowo sam rekruter okazał się bardzo pozytywnym, uśmiechniętym człowiekiem - i jak raz udało mi się nie zestresować 🤗

Powoli zaczynam tworzyć dalsze plany na przyszłość i nieśmiało wierzyć, że dam radę. Może nie sama, może z pomocą specjalisty i dzięki ciężkiej pracy - ale naprawdę gdzieś tam zapaliła się iskierka, że hej, poradzę sobie. Że może nie jestem w 100% beznadziejna i coś jednak ze mnie będzie. Zaczęłam trochę więcej ostatnio myśleć. O sobie, o tym co będzie, o motywach i priorytetach. O popełnianych błędach i jak ich nie powtarzać. Wiem, że długa droga przede mną, ale pierwszy krok już zrobiony 🙂

17 kwietnia 2022 , Komentarze (17)

Dziękuję każdemu, kto się wypowiadał pod moimi poprzednimi wątkami. Wasze wsparcie bardzo mi pomogło, zarówno czysto empatyczne komentarze, jak i konstruktywne uwagi, by zacząć działać. Wstałam dziś wcześniej niż zwykle i po szybkim śniadaniu od razu usiadłam do komputera - straciłam już rachubę, ile wysłałam dziś CV 🤪 Liczę, że po świętach chociaż część z potencjalnych pracodawców się odezwie. Jutro wydrukuję kilka egzemplarzy i poroznoszę po mieście - wydaje mi się, że widziałam, że w paru okolicznych Żabkach i pizzeriach szukają ludzi. A są jeszcze sklepy w galeriach, drogerie, kawiarnie. Będę działać.

W przerwach między wysyłaniem CV szukałam stancji. Zapisałam kilka znalezionych opcji, zadzwonię jutro. Jestem lekko zdesperowana i zaczynam szukać też w miejscowościach sąsiadujących z moim miastem.

Ktoś sugerował, by zadzwonić na telefon zaufania... No i głupio mi, że sama nie pomyślałam o tym wcześniej. Znalazłam numer, ale dyżury są od poniedziałku do piątku, od 14 do 22. Czyli znowu - czekam do jutra... Nie wiem za bardzo czego się spodziewać, ale zadzwonię. Porozmawiam z kimś o tym na żywo. Wiem, że nie zastąpi to wieloletniej terapii, ale w tej chwili na gwałt potrzebuję przede wszystkim pomocy doraźnej.

Z ojcem nie układa się lepiej. Wręcz przeciwnie... Dzisiaj się go boję jak cholera. Nie poznaję go. Mam wrażenie jakbym trafiła do jakiegoś alternatywnego wszechświata, z alternatywnymi postaciami 😐 Cały dzień, od rana, chodzi i wydziera się po całym mieszkaniu. K*rwy latają dziś jak skowronki. Chodzi w furii, nabuzowany. Słyszę jak awanturuje się przez telefon ze swoją kochanką, lżąc na nas obie ("głupie baby", "obie jesteście gówno warte"). Trzaska drzwiami, miota się. Nie rozumiem co się z nim dzieje. Boję się i nie rozumiem. Nadal uważa mnie za złodziejkę, nadal chce iść na policję. Chce mi się śmiać przez łzy, że tak bezkrytycznie wierzy w wymysły niemal dziewięćdziesięcioletniego ojca z ogromnymi problemami z pamięcią i postrzeganiem rzeczywistości. Swojego ojca, co do którego zdaje sobie sprawę, bo sam wiele, wiele razy był świadkiem, że potrafi opowiadać dziwne, nieprawdziwe historie (jak np święte przekonanie, że okna i balkony muszą być pozamykane na głucho, bo złodzieje się kiedyś chcieli do nas włamać. Gwoli ścisłości - żadnych włamywaczy nie było). Nie wiem kiedy to wszystko przybrało taki obrót. Kiedy zaczął mnie tak nienawidzić. Jedyna rodzina, jaka mi została. Nie wiem, dlaczego tak desperacko chce wierzyć, że jego jedyna córka jest jakąś kryminalistką? Mam wrażenie, jakby to był obcy człowiek. 

Wyprowadzę się tak szybko jak zdołam i jeśli ojciec faktycznie pójdzie na policję, a oni faktycznie podejmą jakieś kroki, żeby dowiedzieć się co i jak, postanowiłam - złożę zawiadomienie o zniesławieniu, tak jak ostatnio zadeklarowałam. A jeśli nadal będzie się rzucał w moją stronę, tak jak wtedy, gdy rozniósł mi część pokoju, nagram go po prostu i kolejne zawiadomienie będzie o groźbach. Boję się, ale nie pozwolę, by strach dłużej decydował o moim życiu.

15 kwietnia 2022 , Komentarze (37)

Sprawa z emeryturą się przeciąga. Dziś ojciec rozmawiał z dziadkiem i podobno, z tego co zrozumiałam, to ja dziadka zastraszyłam, pobiłam i ukradłam jego pieniądze. Tak ponoć twierdzi dziadek. Nie rozumiem go. Czy naprawdę wierzy w to co mówi, czy się mści za jakieś wymyślone krzywdy? 😟

Ojciec chce wnieść sprawę na policję. Nie radzę sobie z tym. Nie mam z kim porozmawiać. Nie ma nikogo, kto by się za mną wstawił. We własnym domu jestem zaszczuta i oskarżana o paskudne rzeczy. Boję się co będzie dalej. Nie radzę sobie.

© Fitatu 2005-24. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Serwis stosuje zalecenia i normy Instytutu Żywności i Żywienia.