To był mój czwarty i najlepszy wschód słońca. Pierwszy, zimowy, gdzieś koło Karpacza, zupełnie nieudany, punkt źle wybrany, widok żaden. Drugi w maju, więc niemożliwie wcześnie, ale chociaż było ciepło. Trzeci na kajaku na Krutyni, pływanie za łabędziem, żeby była fota jego pod światło, męczące.
A ten dzisiejszy był na Trzech Koronach. 1,5 godziny podchodzenia, po ciemku, tak około -10 C. Jak dla mnie to Syberia. Na górze coś w rodzaju tłumu, bo ta platforma jest mała. Wiało, strasznie, STRASZNIE!. Weszłam i zeszłam kilka metrów niżej, nie było tam nikogo, nie wiało, ale i tak zimno że aż boli i to słońce jak zwykle, najpierw go nie ma wcale nieskończenie długo, a później pojawia się iskierka i już jest bardzo szybko całe i nagle wszystko się zmienia. Nie było mgieł i chmur, więc widok przeciętny, ale doświadczenie naprawdę było magicznie i niezapomniane. Tak samo jak śniadanie z S., na skałce nad Zamkiem.
Szczęśliwego Nowego Roku:)