Tydzień pracy zdalnej i bez S. w domu dał mi w kość. Oczywiście się starałam, coś tam ćwiczyłam, zawsze, zawsze kręciłam moje 10 km przed pracą + 10 po pracy, po parku, wśród łabędzi, kaczek i wędkarzy. Ale to nie to co wśród korpoludzi przebywać i w fitness klubie po kilka godzi na tydzień skakać i dźwigać..
Ale na S. powiedział, że wraca wcześniej i możemy spotkać się w naszym lesie, hura, hura, hura!!! Klucze S. miał, ale miał być tak ja ja mniej więcej, około 19.30.
Tyle, że w korku gdzieś utknął i okazało się że może około 22??
No więc ja, zaradna kobitka przerzuciłam przez bramę (najeżoną kolcami i drutem kolczastym oplecioną) plecak i sakwę_łatwizna, rower_wyzwanie, a potem schody, bo sama siebie przetransportować na drugą stronę nie umiałam. A mój czytnik (Breast and Eggs Mleko Kawakami_nie jestem zachwycona), po drugiej stronie i audiobook (Drinking by Caroline Knapp_troche lepiej) i nowy sweterek na drutach i ciepła bluza. I mugga (komarów stada) Wszędzie tam wszędzie kolce, wszędzie drut kolczasty, wszystko ciasne, że buta nie było gdzie wcisnąć. No więc poszłam poszukać jakiejś dziury, którą zwierzaki (psy cudze głównie) tak potrafią wykopać, żeby buszować w naszym lesie. I znalazłam, mała była, ale dałam radę, przeczołgałam się jakoś, tylko pełno piachu potem miałam we włosach..
A na drugi dzień S. prosi, żebym mu pokazała ta dziurę, to ją czymś zasłoni, ale jak tam poszliśmy, to ona była taka, że prawie jej nie było. S. nie wierzył, że się zmieściłam, ja też nie. Znaczy, że się jednak nie spasłam się bez takich treningów do jakich byłam przyzwyczajona...
A wiewiórkowy sweterek skończony, po długiej walce/przygodzie i cudny jest do patrzenia, ale chyba jeszcze cudniejszy w dotyku (alpaka + jedwab, ręcznie farbowana)
susza w lesie straszna, grzybów nie ma żadnych.
101 km nakręcone.