drastyczne- tylko dla dorosłych
Na efekty wczorajszej mieszanki spożywczej nie trzeba było długo czekać. W nocy dreszcze i siódme poty, na rano ból gardła, chrypka i zapchany nos. Wcisnęłam w siebie wodę gotowaną z imbirem (straszne to dla mnie paskudztwo, choć są tacy, co to lubią), wyposażyłam syna do szkoły w kanapki i wróciłam do łóżka. Po trzech godzinach walki z moim organizmem wstałam zdrowa, ale niezbyt chętna do życia... Zaliczyłam niezbędny w tych okolicznościach prysznic, wysłuchałam przez telefon porcji nieszczęść rodzinnych (strasznie choroby, szpitale... pogrom małych dzieci w rodzinie ponoć...) i zupełnie już zgnębiona wybrałam się do garażu, żeby przytransportować synka ze szkoły.
Jakież było moje zdziwienie, kiedy klamka od drzwi wejściowych nie dała się ruszyć... Sapiąc i z trudem łapiąc równowagę na stromych schodach do piwnicy, próbowałam dotrzeć do samochodu drogą okrężną. Udało się, ale jak zerknęłam na drzwi wejściowe, to mina mi się wydłużyła... znacznie....
Otóż na klamce wisiał....indyk. Takie wielkie ptaszysko, ważące (jak się okazało po sekcji) 20 kg. Normalnie szlag mnie trafił. Ptak łysy i wypatroszony, ale drzwi i balkon zlane krwią, jakby bronił się do ostatniego pióra. Uwielbiam taka formę dobroczynności...Najlepiej jest dostawać coś, czego się wcale nie chce i co dostarcza człowiekowi problemów i roboty....
Zła tak, że nie da się tego wyrazić, wzięłam największy nóż, jaki miałam w domu i zabrałam się za zdejmowanie wisielca. Pies wyrażał chęć pomocy, ale widząc moją minę, zbytnio się nie narzucał. Do zafajdanych drzwi i zalanych płytek doszła jeszcze brunatna smuga na podłodze, bo unieść się tego nie dało...
Po godzinnej walce z padliną udało mi się opanować sytuację. Pies wylizał podłogę i drzwi. Zrobiłam sobie kawę, spojrzałam na górę mięcha i... wtedy do mnie dotarło...
To był ten sam wredny ptasi typ, który codziennie rano od wczesnej wiosny budził mnie swoim wrzaskiem tuż pod oknem sypialni. Bo było tego więcej, ale ten największy i najbardziej wrzaskliwy miał najdłuższe życie. I ciemną grudniową porą, przed wschodem słońca, wykłócał się swoim wrzaskliwym gulgotem z psem teściów. Od wiosny nie używaliśmy budzika...
A teraz leży sobie przede mną i milczy :-D Jutro się wyśpię!!! Hura!!! Nigdy więcej darcia pod oknem!
Cała złość ze mnie uszła :-) I podwórze wypiękniało bez tego gada :-) A teraz zrobię z niego rosół... Taka moja zemsta :-D
Czego tak napradę mi się chce?
Mój organizm dziś zgłupiał. Niepohamowany pęd na słodkie zdziwił mnie niezmiernie, bo już od dawna to uczucie było mi obce...Miód, czekolada, gruszki ze słoika z goździkami... Żeby nie poddać się tej głupocie całkowicie, nagotowałam gar kisielu dyniowo-jabłkowego z imbirem i cynamonem. I przeszło. Tzn. przeniosło się na gorzkie... Kawa zbożowa, kakao na wodzie z pieprzem cayenne, kasza gryczana...Potem seria na kwaśno: bryndza, keczup z czerwonej porzeczki domowej roboty. Nadal czegoś brak...
Więc normalny obiad, tzn. jakiś ziemniak z mięsem + sałatka warzywkowa. I spokój na 2 godziny. A potem od nowa. Wygoniłam się z kuchni, ale nie na długo pomogło...
I co dziwne, nie jestem w stanie zjeść normalnie. Tzn. łapię odrobinę smaku i mam dość, wręcz mnie odrzuca...
Wygląda mi to na stopniowe rozchwianie równowagi hormonalnej. Jak zacznę płakać bez powodu, to będzie pierwszy objaw porodu... Na razie tylko "nerwa" mam.
Córa mi się rozchorowuje. Jakaś taka marudna bardzo, szuka dziury w całym i nic się jej nie podoba. I coś tam w nosku chlupocze. Albo będzie choroba, albo organizm zareagował negatywnie na ananasa. Bo jakiś św. Mikołaj wymyślił, że da dziecku alergicznemu ananasa, takiego żywca, z zieloną czupryną. Radość była wielka, nie miałam serca dziecku odmówić. Teraz mogą wychodzić efekty... To jej pierwsza jesień bez leków przeciwalergicznych. Pilnowałam diety z desperacją , ale ... no właśnie. Uległam ten raz. To się nazywa eksperymentowanie na dziecku...
W szkole, gdy przyjeżdżam po synka, każda pani na mój widok pyta: "To pani jeszcze nie urodziła???" W sklepie ekspedientki pytają, czy długo jeszcze, do jakiego szpitala, czy chłopiec, czy dziewczynka, czy się boję... Powoli moje oczekiwanie robi się publiczne. Z jednej strony mnie to cieszy, przestaję się czuć zupełnie obca w miejscu, gdzie mieszkam (po ośmiu latach!), z drugiej strony....jakoś tak dziwnie, jak obce kobiety wypytują o sprawy osobiste. Ale widzę, że same też chcą się podzielić swoimi :-) Macierzyństwo zupełnie niechcący tworzy babską wspólnotę.
A teraz czeka mnie lepienie pierogów. Bo cała micha farszu czeka w lodówce od niedzieli i się prosi o spożytkowanie. I jak ja się nie zlituję, to nawet pies nie skorzysta... A tak mi się nie chce...
dziś bardzo gorzko, tylko dla tych, co nie boją
się popsuć sobie nastroju...
W sobotę pobudka o 5.45. Dzieciaki wyciągnięte z łóżek i zapakowane w niebiesko-białe ubranka i wyjazd na roraty :-) Oj! Ciemno było... Wyjechaliśmy z garażu, spod domu obok wyjechali teściowie - jak zwykle o tej porze z warzywkami na plac targowy. Jechali tuż przed nami przez jakieś 5 km. Podśmiechiwałam się do męża, że pewnie jego mama jest przekonana, że jedziemy na porodówkę. Ale potem zalała mnie fala gorzkich myśli....
Po roratach dzieciaczki nałożyły białe smerfowe czapeczki i dały taki popis, że rodzice pęcznieli z dumy :-) Coś z dziesięć smerfetek, reszta to chłopaczki w niebieskich bluzach i białych kalesonkach :-) Między nimi Klakier i Gargamel. Było dużo pisku, wierszyków, piosenek. A potem przyszedł św. Mikołaj. Dzieciaki szczęśliwe, rodzice szczęśliwi, nauczycielki szczęśliwe... No fajnie jednym słowem.
Po południu wracają teściowie. Minuta później telefon. Odbieram i słyszę zawiedziony głos: "To ty nie w szpitalu?". I tu teściowa opowiada z detalami, jak to się denerwowała przez tyle godzin, jak to z nerwów brzuch ją bolał i takie tam....Czyli trafnie przypuszczałam. Była rano przekonana, że jadę rodzić.
Jak odłożyłam telefon, to w końcu mi się żółć wylała i pytam męża: dlaczego jego mama nie zainteresowała się rano, z kim zostają dzieci? Przecież jeżeli my jechaliśmy o 6.00 rano, to logicznym jest, że dzieci zwykle śpią o tej porze. I że jak się obudzą, to pies się nimi nie zaopiekuje. A ona wcale NIE MUSI jechać na ten plac, przez kilka lat teść jeździł sam i dawał sobie radę....
Mąż popatrzył na mnie uważnie i zapytał: "To ty się jeszcze nie przyzwyczaiłaś, że moja mama jest właśnie taka??". No nie przyzwyczaiłam się... I to nie ze mną jest coś nie tak...Nie wymagam nie wiadomo czego, tylko zwyczajnej troski o najbliższych. Bo wnuki to chyba ta kategoria... Co gorsza myślę, że gdybyśmy trąbiąc zatrzymali ten ich samochód i poprosili o powrót do dzieci, to byśmy usłyszeli, że towar się zmarnuje i że w sobotę jest najlepszy utarg... Chyba bym tego nie zniosła, wolę nie prowokować takich tekstów.
No to sobie ulżyłam. Tkwi to we mnie od trzech dni i cały czas uwiera. Przykro mi i nie umiem się pozbyć tego uczucia. Dawniej myślałam, że można takie sprawy załatwić spokojną rozmową i uświadomić teściowej, że jej słowa i zachowania mogą być odbierane jako egoistyczne i nieżyczliwe. Bo nie zakładam, że jest złym człowiekiem, który chce zaszkodzić własnym dzieciom.
Ale okazało się, że nawet bardzo spokojne wyjaśnienia, bez oskarżeń, mówiące o tym, jak my odczuwamy i interpretujemy jej zachowania, wywoływały reakcje agresywne. Nawet nie potrafiła posłuchać do końca, zaczynał się krzyk i jakieś kosmiczne pretensje do całego świata. Jak zwierzątko, które czuje się zagrożone i atakuje pierwsze na oślep, żeby wystraszyć intruza...
No cóż. Nie jestem psychoterapeutą, ale wg mnie to się kwalifikuje na leczenie. I po raz kolejny przekonałam się, że bardziej mogę liczyć na obcych ludzi. Dziś zadzwonili rodzice szwagra mojego męża. Żadna rodzina. Bardzo zapracowani. Powiedzieli, że w razie potrzeby mogą w każdej chwili zabrać dzieci do siebie...
Dziś usłyszałam kolejną porcję opowieści porodowych. Między innymi o czyjejś kuzynce, która w ciągu pół godziny urodziła dziecko w swoim mieszkaniu, dwie przecznice dalej od szpitala. Wezwana karetka przyjechała z tegoż szpitala po 35 minutach, żeby odciąć pępowinę :-) Szczęśliwym położnikiem był mąż, który wbrew zapowiedziom nie zemdlał, bo nie miał czasu :-). To było trzecie dziecko, a mama pielęgniarką, więc zaskoczenie przeżyli pełne :-)
A ja sobie tak myślę: w wielu kulturach kobiety rodziły i nadal rodzą w samotności. Oddalają się od swojej wioski i wracają z dzieckiem na ręku...Traktują to jako coś naturalnego. Skąd więc ten lęk w nas, że mimo lekarzy, położnych, szpitali, karetek, samochodów... stanie się coś strasznego i nie zdążymy? Czy to przypadkiem nie sztucznie wywołane lęki?
Coraz bardziej ten mój pamiętnik niedorzeczny :-) Ale już niedługo zacznę was zasypywać relacjami z mojej diety, odchudzania, jadłospisów i ćwiczeń. Zrobi się bardziej naturalnie, czyli zgodnie z duchem Vitalii :-D
Świnka Pigi...
...dziś jestem. Organizm zdecydowanie szykuje się na próbę generalną. Buzia pyzata, paluszki jak .... brak mi porównania. Obrączki na pewno nie dałoby się wcisnąć... Sandałki na samych koniuszkach paseczków, bo "nóżki jak kaczuszki " :-) Nawet jak się chcę uśmiechnąć, to czuję opór w policzkach :-) Najedzona jestem za to. Tzn. Najadłam się normalnie 5 dni temu i tak mi zostało. Dziś wcisnęłam raz do buzi kawałek chlebka i pochnęłam łykiem kawy zbożowej. W kolejce czeka jeszcze jajko na twardo, ale jakoś tak... przestałm lubić jajka w tym tygodniu.
Jak tak długo mi przyjdzie czekać, to zacznę chudnąć :-D
Obowiązków domowych dziś długa lista... Chyba ją wyrzucę. Jak ktoś znajdzie, może się ulituje...Chociaż pranie może powiesi, bo od wczorajszego ranka czeka w pralce na zmiłowanie....
Od bratowej mojej jakieś siejące grozę wieści dochodzą. Najpierw bardzo ciężki poród, potem po tygodniu karetka i szpital, teraz też nie najlepiej... Powtarzam sobie jak mantrę, że każda baba ma inaczej, ze mną będzie ok! Ona i tak szczęściara, cały czas jest z nią jej mama, doświadczona pielęgniara. Gdyby tak na mnie padło, to jeszcze musiałabym teściową reanimować przy okazji i podnosić na duchu...
Teściowa moja swoje zainteresowanie moim stanem ogranicza do monitoringu. Tzn. często obserwuje przez okno, czy aby nie wyjeżdżam samochodem o nietypowej porze z garażu. Ponoć jak rodziłam pierwsze dziecko, to ona tak przeżywała, że cały dzień spędziła na pucowaniu domu na wysoki połysk. Łącznie z szorowaniem szczoteczką do zębów fug między płytkami w podłodze... Dziwny to konstrukt psychiczny :-) Z jednej strony przeżywa wszystko bardziej niż ja i się ogromnie przejmuje, z drugiej strony nie potrafi sobie przy tym wyobrazić, czego ja mogę wtedy najbardziej potrzebować... Ta kobieta to chyba zadana mi zagadka :-D
A teraz turlam się do kuchni. Wstręt do jedzenia wstrętem, ale dzieciom apetyt dopisuje, nie ma zmiłuj się, nagotować trzeba....
nadal nic...
Dalej jestem jak ruska matrioszka. Dzieciątko ma już przeraźliwie ciasno. Każdy jego ruch jest nieco dla mnie bolesny. Samochód prowadzę na półleżąco. Biegi zmienia mi się sprawnie, ale przekręcanie klucza w stacyjce i włączanie świateł poprzedzone jest dziwnymi wygibasami w celu ominięcia kierownicy szerokim łukiem, bo wcina mi się w brzuch. Na wyrazy podziwu ze strony mam w szkole wyrażam zgodność z ich poglądami. Też się podziwiam. Przez dwie poprzednie ciąże cierpiałam na totalne otępienie mózgowe i bałam się prowadzić samochód. Teraz nie miałam wyboru i się musiałam zmobilizować. Na szczęście do tej pory z dobrym skutkiem :-)
Kuchnię omijam szerokim łukiem. Na samą myśl o jedzeniu robi mi się niedobrze. Coś tam wmuszam od czasu do czasu, ale z poczucia obowiązku (dziecko nie może być głodne...). Pospacerowałam dziś po sklepie licząc na to, że dostanę ślinotoku na widok czegoś, czego dawno nie jadłam, ale guzik...
Wyszłam obładowana różowym koniem, różową piżamką, różową szczotką do włosów i różowymi skarpetkami z falbanką. W końcu za dwa dni Mikołaj... W domu w tajemnej szafce leży mi stosik listów do świętego, na każdym narysowany różowy koń, piżamka, szczotka i skarpetki z falbanką... Ma moja córa wymagania... Na szczęście nie ma wglądu w reklamę telewizyjną, więc różowy koń nie musi mieć konkretnego wyglądu i nie musi być konkretnej firmy... Wystarczy, że różowy i że ma kopyta i ogon. I może kosztować 20 złotych, a nie 100 :-) A satysfakcja gwarantowana :-)
Gorzej ze synkiem. Ten cwaniak, nie dość, że wątpi w istnienie świętego (chociaż list napisał, a jakże!), to wymagania ma abstrakcyjne i mgliste. Przekazałam zlecenie rodzicom chrzestnym, niech się gimnastykują :-)
A teraz biorę się za szycie strojów dla smerfów (smurfów?), bo w sobotę przedstawienie, a mam w domu Zgrywusa i Smerfetkę :-) Smerfetka- pół biedy, niebieskie rajtki, niebieska bluzeczka i biała sukienka. Ale jak ubrać Zgrywusa? Bo na białe rajtki zgody z jego strony nie ma... O ogonku nie wspomnę... I podstawa: białe czapki :-)
No to do roboty....
ciężki dzionek dla kobiety ...
...w dziewiątym miesiącu....
Jazda samochodem działa na mnie wykańczająco. Wszystko mnie boli i skurcze przepowiadające się nasilają. To wszystko przez wspaniałą nawierzchnię naszej pięknej drogi powiatowej: dziury, łaty, oberwane pobocza, wąsko i kręto... Od kilku lat drogowcy nie robią z nią nic, bo planowana jest generalna modernizacja, czyli łatają tylko gigantyczne kratery, w których zapadają się ciężarówki... Jak minie mi termin, to wsiądę w samochód i będę jeździć tam i z powrotem, aż zacznę rodzić...
Dziś kurs do szkoły i do logopedy. Moja córa sepleni i odmawia współpracy w ćwiczeniach. Mam dylemat, co zrobić. Czy szukać nadal na nią sposobu, czy dać sobie spokój i poczekać, aż zmądrzeje i sama zacznie ćwiczyć, bo będzie jej wstyd przed rówieśnikami?
Padam... chyba potrzebna mi drzemka...
bo nowy dzień wstaje....
Spokojnie minął kolejny weekend. Byli goście na obiedzie niedzielnym, dzieci miały towarzystwo kuzynów. Było też puszczanie latawca, zmajstrowanego przez mojego męża (zrobił go, gdy był w szóstej klasie podstawówki; to jakaś misterna konstrukcja przypominająca chińskie latające smoki). Wiatr się okazał za mocny, zerwał sznurek i latawiec popędził w stronę lasu, ku rozpaczy dzieci. Sytuację uratowała psica, która biega najszybciej :-D.
Wyspałam się solidnie (nareszcie!!), ale przez trzy noce "prześladuje" mnie...święty Franciszek... Sny z udziałem Franciszka są zabawne i budzę sie po nich z uśmiechem na buzi. Bo jak tu się nie śmiać, kiedy widzę, jak Franek siedzi na kupie starych desek i za pomocą splątanych sznurków próbuje z nich zbudować karmnik dla ptaków. Podpowiadam, że może gwoździe, druciki... A on na to, że w jego czasach jeszcze drutu nie wynaleziono...
No cóż, lepszy św. Franciszek, niż koszmary mojego ślubnego. Tzn. moje koszmary porodowe przeskoczyły na niego. Teraz on jedzie przez pół nocy do szpitala, łapie gumy, błądzi, brakuje mu paliwa albo schnie w korku i gryzie palce, bo nie umie odebrać porodu w samochodzie :-D.
Kończymy 38 tydzień. Temperatura rośnie, atmosfera się zagęszcza....
Za oknem zaczyna powiewać halny. Może to się nie zgadza z odczuciami większości mieszkańców południa Polski, ale ja się w czasie halnego zawsze świetnie czuję. Jakieś takie romantyczne to... Wspominają się Janosiki, dzicy górale, wiatrołomy, gwizd wiatru, Jagna Borynowa i wszelkie szaleństwo prostego ludu :-D Ale to jest nieuleczalne skrzywienie niedoszłej polonistki :-)
Dzień długi przede mną. Trzeba pozytywnie wykorzystać nagromadzoną energię. Więc w nowy tydzień MARSZ !!!
o wizycie u lekarza i samochodach
Po wizycie u mojego dziadziusia ginekologa wracałam z paszczą od ucha do ucha :-) Aż się ludzie oglądali :-) Same dobre wieści i mnóstwo pozytywnej energii. Fajny lekarz, ot co!
Więc pokrótce: dziecię ułożone prawidłowo, czyli pupa w górę, pięty w mamy żebra i żołądek. Poza tym objawiło ostentacyjnie swoją płeć. No nie dało się nie zorientować :-) Ale zostawiam to dla siebie. Fajnie jest mieć swoją tajemnicę :-)
Objawów przygotowań do porodu brak, czyli mąż może spokojnie pracować. Przynajmniej dzisiaj...
Kolejna wizyta ustalona na dzień przed datą "zero". Ale może nie doczekam?
Miałam dziś mini-konferencję z teściową. Wysłuchałam po raz kolejny szczegółowej opowieści na temat jej dwóch porodów (znam na pamięć, ale ona za każdym razem dodaje jakiś dramatyczny szczegół :-)). A gdy zaczęła mówić, że jak będzie trzeba, to żebym się nie martwiła, bo.....to wstrzymałam oddech. Spodziewałam się, że nareszcie usłyszę propozycję : "zajmiemy się dziećmi" lub coś w tym guście. I wiecie, co usłyszałam? He he... Że mają ustawioną klimatyzację w samochodzie na 20 st. i jakby co, to mogą dzidzię przywieźć, żeby nie zmarzła...
Muszę przyznać, że buzia mi się otworzyła i oczy też...szeroko :-D
Syna przywoziliśmy na siarczystym mrozie (-25 st.) w maluchu. Nie zamarzł. Córkę wieźliśmy na koszmarnym upale (+30 st. w cieniu) w maluchu z otwartymi wszystkimi oknami. Nie zawiało jej i nie ugotowała się. Innymi słowy: to najmniejszy problem :-) Właściwie nie ma problemu....
Tak sobie pomyślałam, że odebrałam mojej teściowej spory kawał radości. Tak niechcący. Bo wyżyłowała się na samochód z klimatyzacją, którym nie jeździ (bo żre paliwo jak smok) i nie ma możliwości się nim pochwalić (czytaj: zaszpanować), nikt nie pada z zachwytu....
Wszyscy dokoła inne priorytety mają...
A tak na marginesie mi się wspomniała rozmowa, podsłuchana między moim mężem, a moim tatą. Otóż mój tata zainteresował się, dlaczego jego zięć uparcie remontuje stary samochód, zamiast kupić sobie nowszy. Na co mój ślubny stwierdził, że po co ma wymieniać, skoro ten jeździ. I wtedy mój tata go podsumował "Widać, że ci niczego nie brakuje i nie musisz sobie nadrabiać braków wypasioną furą ;-)" (podtekst był oczywiście frywolno-erotyczny, jak to u mojego taty).
To tyle w kwestii, po co nam samochody :-)
A teraz pora weekend zacząć :-) Jakieś placuchy muszę "machnąć", bo się goście zapowiedzieli.
Udanego życzę!!!
święta????
Zaglądam do waszych pamiętników i widzę, że zaczynacie na poważnie przygotowania... Hmm.. No niby tylko miesiąc... Ale dla mnie AŻ miesiąc. Chyba jestem zramolałą tradycjonalistką ;-) Jedyne przygotowanie z mojej strony, które znacznie wybiega przed święta, to zrobienie ciasta na piernik. I takowe powstało 2 tygodnie temu, leży sobie w piwniczce i dojrzewa, ale tak na codzień to o nim nie pamiętam. Plan z grubsza też jest: wigilia zamiast parapetówy u siostry męża, a potem w zaciszu domowym, z małym dzieckiem lub w oczekiwaniu. Albo rodzinka sama w domu, a ja w szpitalu. Wielkich porządków przedświątecznych nie będzie, wielkich zakupów też nie. Wielkiego pieczenia też nie planuję. Piernik i makowiec + ciastka imbirowe i pierniczki na choinkę, ale to zrobią dzieciaki. Prezenty będą symboliczne i "rękodzielne".
Ponieważ oszczędzam siły (jak to pięknie brzmi :-)), moje przygotowania ograniczą się do uczenia dzieci kolęd i wycinania ozdób na choinkę.
Dlaczego taki dystans?
Wychowałam się w bidnej wiosce w górach na końcu świata. Tam święta miały magiczny wymiar. Ale tylko dlatego, że dla mnie - dziecka stawały się nagle. Któregoś dnia nie szło się do szkoły, mama zamykała się w kuchni, tata bladym switem biegł do lasu i wracał z gałęziami jodły, z których konstruował przemyślną choinkę. Wieczorem schodziła się rodzina (bardzo spora), kolacja wigilijna i kolędowanie. I prosto od stołu na pasterkę. W wielkim śniegu, czasem w okropną zamieć lub siarczysty mróz. Mały drewniany kościółek trzeszczał od wiatru i mrozu, ludzi pełno po brzegi, ciemno i tylko szopka rozświetlona. I ksiądz dygocący z zimna, wciskający ornat na kożuch i grzejący dłonie nad świeczką, żeby mu Hostia nie wypadła.
Potem biegiem do domu, długie spanie i nic-nierobienie przez dwa dni. Wędrówki po sąsiadach i rodzinie (wszystko w jednej wiosce, samochodów brak). Na stołach pachnące placki (bo piekło się je tylko na święta!) i bajecznie ozdobione choinki. Kolędnicy straszący dzieci, dorosłe chłopy poprzebierane za diabły, śmierć, kobyłkę... Jak taka banda wpadała do domu z widłami, kosą i Bóg wie czym, to dzieci nie wiedziały, gdzie uciekać. A oni i tak uganiali się przede wszystkim za dziewczynami :-)
A chwilę potem życie wracało do normy. Placki zjedzone, szkoła, praca...
Pewnie to sentymentalnie wszystko brzmi :-) Ale...
Teraz święta zaczynają się tuż po Wszystkich Świętych. Miasto całe obwieszone choinkami, bombkmi i światełkami. Straszą krasnale z napisem ....reklamującym wiadomy napój. Wszystko zawalone prezentami... Ten przesyt marketingowo-handlowy budzi moje rozdrażnienie i chęć zamknięcia się w domu, albo przynajmniej zamknięcia oczu. Cóż to za radość ze świąt, jeśli są to tylko 2-3 dni kończące okres szalonych zakupów, pogoni za prezentami, wyjazdów, zmęczenia i chaosu? A gdzie w tym wszystkim miejsce na "mizerną cichą.."? No więc nie lubię świąt.... takich. I od lat kilku zakopuję się z moją rodzinką w tej mojej bidnej wsi i czekam, że śnieg litościwie zawali drogi i przez parę dni będzie cisza (bo pługi śnieżne trafiają tam na szarym końcu :-)).
W tym roku musi być inaczej, ale warto zawalczyć, żeby zachować właściwe proporcje tego, co ważne i nieistotne...
czas dzikiej wolności i wszystko, co kocham
Wywożę zaraz dzieciaki do szkoły na zabawę andrzejkową. Będę miała wolne popołudnie! Tylko dla siebie! Jak ja to kocham....cisza, spokój, żadne tam : Mamo popatrz! Mamo, ładne? Mamo, daj, mamo zrób....
Marzą mi się wczasy bez dzieci.....To było już prawie realne w przyszłym roku, bo smarkacze moje odrosły nieco od ziemi. Ale teraz znowu klops. W perspektywie znowu kilka lat z maluchem wczepionym w nogawki... No cóż, ponoć dość się wyszalałam za czasów panieńskich :-)
Kilka dni temu dostałam koszulkę z napisem "W górach jest wszystko, co kocham...". Zamknęłam się w pokoju i się popłakałam. Góry oglądam już tylko z balkonu przy pięknej pogodzie. Nawet gdybym mogła pojechać, to na żadną górę się nie wydrapię. A nawet jeśli, to kto by mnie zniósł na dół?
Nic mi nie zastąpi tego, co było mi dane przeżyć w górach, w długie tygodnie wędrówek przed siebie, z namiotem i suchym chlebem w plecaku. Ani nic nie wywoła takich emocji, jakie się czuje, gdy się staje po długiej mozolnej wędrówce na szczycie. Wtedy to się chce czasem płakać z radości, bo nie raz zdobycie szczytu okupuje się ciężką walka z samą sobą...
Było... minęło...
Mogę tylko spróbować zarazić swoje dzieciaki. Ciągam ich po Beskidzie Niskim w wakacyjne miesiące, pokazuję stare kapliczki, zawalone piwnice, zdziczałe sady... Tłumaczę, dlaczego tam tak pusto, dlaczego wypędzono tych, którzy tam żyli od kilku stuleci. Wyjaśniam, że w ich żyłach płynie też krew tych ludzi...
I jeszcze zaniedbane cmentarze z pierwszej wojny, na których tylko zające... I przechylone krzyże kamienne bezimiennych już Łemków, bo deszcz wygładził napisy wyryte przez pracowitych kamieniarzy z Bartnego...
Dla moich dzieci to wielkie puste przestrzenie, całkiem wysokie góry, dzikie lasy i niezrozumiała historia, którą w sposób głupi i bezmyślny zrealizowali dorośli.
Dla mnie to część... hm... duszy... Na tych pustkowiach łapałam równowagę, wypłakiwałam to, co było trudne i bolało, uczyłam się akceptować i oswajać samotność, poznawałam granice swojego strachu...
Było... minęło...
Teraz to się cieszę, jak mam pustą chatę przez kilka godzin :-)
Ponoć świetnym sposobem na chandrę jest zrobienie listy 100 rzeczy, za które jesteśmy wdzięczni losowi ( Bogu, Przeznaczeniu...) i które nas cieszą.
Zaczęłam wczoraj. Więc cieszę się, że:
... mam dach nad głową (na polu leje i wieje),
.... mam co jeść (przyziemne, ale niezbędne!),
...mam dobrego męża, zdrowe, inteligentne dzieci, fajne rodzeństwo, miłych sąsiadów, ładny widok z okna, piwnicę pełną węgla, szafy pełne ciuchów, sprawną pralkę, urządzoną kuchnię, wiernego psa, zatankowany samochód, dobry sprzęt grajacy, zepsuty telewizor, działający internet, kolekcję świetnych książek, grono dobrych i sprawdzonych przyjaciół, ciepłą kołdrę, wygodne łóżko, drewniane podłogi, zapłacone rachunki....
Do setki jeszcze brakuje trochę, ale się wykombinuje :-D I nie ważna przy tym kolejność. Nie ustalamy hierarchii ważności, tylko piszemy, co nam przyjdzie w danym momencie do głowy.
I jeszcze... cieszę się, że mogę oglądać góry z balkonu :-D. Bo chyba jednak nie wszystko, co kocham, jest w górach. Całkiem sporo mam pod ręką :-)