dziękuję :-)
Bardzo bardzo dziękuję za życzenia i gratulacje!!
Miło mi, że tyle z Was mi "kibicuje" :-)
Internet to wspaniały wynalazek! Gdy urodziłam pierwsze dziecko siedem lat temu, nie miałam dostępu do internetu. Siedziałam w pokoiku u teściów przez cztery miesiące odcięta od świata i zmagałam się z okropną depresją. Opieka nad dzieckiem mnie przerastała, nie radziłam sobie. Moje koleżanki były wtedy jeszcze niedzieciate i dobrą radą służyć nie mogły. Dzieciak miał straszne kolki i krzyczał całymi dniami i nocami. Wspominam to jako jeden długi koszmar i myślę sobie, że gdybym wtedy miała dostęp do internetu.... to wszystko wygladałoby inaczej.
Bo teraz zerkam tutaj, a tu tyle życzliwych ludzi :-) Normalnie serce rośnie!
Franciszek na razie grzecznie je i śpi, więc mogę złapać potrzebny mi oddech. Mąż wreszcie wyruszył do pracy. Czekał na ten moment jak na zbawienie. Przez weekend miałam okazję zobaczyć, że pogrążony jest w głębokiej rozpaczy. Dzieci weszły mu na głowę, ignorują całkowicie wszystkie polecenia i obowiązki. Inteligentne stworzonka, od razu wyczuły poluzowana śrubkę.
Synek mi powiedział, że beze mnie było lepiej, bo mogli spać z tatą w łóżku (nie umiał ich wyrzucić i nie przespał kilka nocy), nie musieli sprzątać w swoim pokoju i nikt im nie zabraniał jeść słodyczy (ogołocili całą dużą choinkę z pierników). Babcia wyczuła "niszę rynkową" i włączyła się w pomoc. Pomoc zaczęła się i skończyła na dostawach jedzenia typu naleśniki z serem, pierogi z serem, drożdżówki z serem tudzież syropy ze śliwek i moreli w zabójczym procencie cukru. Efekt: dzieci zasmarkane, na skórze piękne atopowe wykwity i bóle brzucha (obydwoje mają alergię na wszystko, co od krowy i babcia miała tego świadomość). Mąż nie interweniował, bo według niego jedzenia się nie wyrzuca, więc trzeba było zjeść. Tylko dlaczego nie poświęcił siebie, ale dzieci? Bo on " nie wiedział, na co są uczulone". Ręce mi opadły, jak to usłyszałam. Nie zdawałam sobie sprawy, ze facet potrafi tak dalece żyć w swoim świecie, że umyka mu rzeczywistość...
Powoli wszystko musi wrócić na swoje miejsce. W takiej pięcioosobowej rodzince musi jednak obowiązywać pewien stały rytm, bo inaczej chaos i roztrzęsienie. A moje nerwy jeszcze niestabilne, hormony płaczu cały czas w pogotowiu.
Nasza psina weszła wraz z pojawieniem się dziecka w nową rolę. Nie pozwala się zbliżyć do małego nikomu spoza domowników. Kładzie się między wózkiem a "intruzem" i nie reaguje na polecenia. Nawet odciąganie za obrożę nie pomaga, wraca jak bumerang. Wczoraj dziadek nosił wnuka na rękach, pies nie spuszczał z niego oka. I wszystko było dobrze, dopóki mały nie zapłakał. Psina w tym momencie rzuciła się z takim wściekłym pyskiem, że dziadek nie wiedział, gdzie uciekać. (Zwierzak był prewencyjnie w kagańcu). Dziś montujemy linkę, żeby ją wiązać na czas wizyt gości. Ona jest bardzo bojaźliwa z natury i zawsze się gdzieś chowała, a teraz proszę: lwica się w niej obudziła...
Mój czas się kończy (pora trzeciego śniadania ssaka). Z wózka dobiega głośne "ciamkanie".
Nie miałam jeszcze czasu pozagladać do waszych pamiętników, ale mam zamiar stopniowo nadrobić zaległości. A teraz was pozdrawiam pięknie i zmykam!
wróciłam!!!!
Po ośmiu dniach uwięzienia w szpitalu nareszcie w domu :-D
Mamy synka, Franciszka (to przez te sny o świętym...). Chłop urodzony został 31 grudnia przed południem po tylu godzinach moich wypocin, ze szkoda liczyć... Zaczęło się poprzedniego dnia wieczorem. Skończyło się podaniem oksytocyny na sam koniec, zobaczyłam wszystkie gwiazdy na niebie, przepłoszyłam krzykiem wszystkie wrony z sąsiedniego parku i się udało. Pierwsze słowa lekarza: "A jednak uciekła pani spod noża, tu już były zakłady, że się nie uda siłami natury...." Potem powiedział mi jeszcze, że tylko położna wierzyła, ze się uda bez cesarki.
Nasz najmłodszy potomek ważył sobie 4 kg i 2 dag, mierzył 60 cm. Teraz już ma więcej...
Jako że ja kobieta raczej małej postury jestem, fatalnie się te gabaryty dziecka na mnie odbiły. Po wielu zastrzykach, antybiotykach i innych paskudztwach zafundowano mi przyjemność w postaci zabiegu łyżeczkowania i miałam okazję zobaczyć sufit bloku operacyjnego i przeżyć pełną narkozę. Przeżycia jak na filmie :-)
Teraz wreszcie w domu. Zastałam anarchię w pełnym rozkwicie i próbuję jakoś ja ukrócić. Więc na dzisiaj tyle :-) Zagłębiam się w czeluściach kuchennych, z przerwami na świeże dostawy mleka dla mojego ssaka. A apetyt to ten ssak ma....
i nic...
Dziś mija 11 dni od terminu... Dużo spaceruję, krzątam się po domu, zaliczyłam dziś mega zakupy. I nic. Ciągle nic... Widmo prowokacji zbliża sie wielkimi krokami. Wiem, jak działa oksytocyna, podana nagle. Nie życzę nikomu. Nadal mam nadzieję, że hormony "ruszą"same. Jeśli nie, 30 grudnia jadę do szpitala i zobaczę, co powiedzą. Jakoś nie mam ochoty wybierać się w Sylwestra, obawiam się nadmiernego "luzu" u personelu :-)
Rodzina nęka mnie telefonami i każdy zaczyna od słów: To ty jeszcze w domu? A ja powtarzam cierpliwie, że jakbym nie była, to już by wiedzieli...
Mąż się martwi, po Nowym Roku wraca do pracy. Będzie musiał mnie zostawić samą z trójką dzieciaków...
Szwagier stwierdził, że skoro minął termin, to poród odwołany, nie będzie.... Facetom to dobrze, pożartują, trochę się pomartwią, ale to nie oni muszą to wszystko przeżyć na własnej skórze.
Więc czekam. To chyba ostatnio najczęściej powtarzane przeze mnie zdanie w pamiętniku :-)
cd czekania
Sześć dni po terminie. Byłam dziś u ginekologa. Stwierdził pan, że wszystko ok, maleństwo w dobrej kondycji. U mnie też już jakieś maleńkie przygotowania organizmu dały się zauważyć :-) Pan się ze mną pożegnał, bo nie ma zamiaru widzieć mnie już w tym roku. Jak nie zmobilizuję się sama, to mam 30 grudnia stawić się w szpitalu na prowokację.
Głupie takie czekanie. Nawet nie wiem, czy jutro dotrę na kolację wigilijną do siostry męża. Na wszelki wypadek pierogi, czyli mój "udział", zrobione kilka dni temu i czekają w zamrażalniku. Wczoraj mój synek miał urodziny, ale wymarzonej imprezy nie było, bo ja nie mogłam nic zaplanować. Na dmuchanie świeczek na torcie umówiliśmy się na jutro przy okazji wigilii. Teraz piekę tort, ale nie mam pewności, czy zdążę kupić świeczki.
Takie dziwne doświadczanie czasu i niepewności następnej chwili....
Nie ma co się rozpisywać o niczym :-)
Życzę Wam wszystkim spokojnych, rodzinnych i ciepłych Świąt Bożego Narodzenia, pełnych miłości i przyjaźni, pozwalających wypocząć i nabrać sił... Bo przecież święta.... miną i znowu trzeba podjąć się zadań codzienności...
Pięć dni po terminie
Nadal nic.. Czekam. Mąż pracuje w domu, nie mam swobodnego dostępu do komputera. Ale pamiętam o Was :-)
......
Melduję, że jeszcze nie urodziłam. Dzieci dotarły ze szkoły do domu dzięki życzliwości sąsiadów. Brak prądu nie spowodował zamarznięcia okolicznych mieszkańców, chociaż nie obyło się bez złorzeczeń pod adresem magików-elektryków. Oni zresztą też nie mieli lekko. Robota na oszronionych słupach, na solidnym mrozie, napięte druty... Nie ich wina i ciężki kawałek chleba.
W samochodzie padł rozrusznik. Mój osobisty mechanik wprawdzie chce się brać za naprawę, ale nie mam serca go wysyłać na mróz. Pojazd stoi przed domem, bo w garażu musi być miejsce dla "świętej krowy", czyli niechcianego a sprezentowanego samochodu od teściowej. Gdyby nie ten prezent, to mój samochód nie miałby awarii w ogóle. Dodam jeszcze, że prezent nie nadaje się do jazdy w zimowych warunkach, czyli to typowy grat-zapchajdziura, który łądnie wygląda i na tym kończą się jego zalety....Złość mnie zbiera, ale nic to... Potupię, powarczę i na tym koniec moich możliwości. Szkoda wywoływać wojnę rodzinną i to jeszcze przed świętami.
Dziś zabieram się za porządki. Może intensywny ruch zmobilizuje mój organizm do produkcji oksytocyny i nie spędzę świąt w szpitalu. Marzy mi się urodzić i po paru godzinach wrócić do domu... Ale to nie w tym kraju, nie w tej rodzinie i nie w tych okolicznościach... Trzeba cieszyć się z tego, co się ma...
Moja kuzynka właśnie straciła męża. Nie miał trzydziestu lat. Nie chorował. Zasłabł i po trzech dniach mimo wysiłków lekarzy zmarł. Przyczyna nieznana. Za trzy tygodnie ich córeczka kończy 2 lata. We wrześniu minęła czwarta rocznica ślubu... Jednym słowem tragedia. Dla kuzynki świat się właśnie skończył. I nie jestem sobie w stanie wyobrazić, przez co teraz przechodzi.
A ja siedzę i płaczę, bo dotarło do mnie, że wszystko, co mam, co mnie otacza... może w każdej chwili zniknąć, zmienić się, być mi zabrane...
Boże, jak mi smutno...
zima w pełni
Pierwszy objaw: padł mój samochód. Nie, żeby akumulator. Ten już po długim porannym ładowaniu.... Chyba jakaś poważniejsza sprawa. Dzieci w szkole, mam cztery godziny na wymyślenie, jak je sprowadzić do domu. Teściowie wyjechali, sąsiadów też nie ma w domu. Do najbliższego przystanku autobusu 2 km, a ja... trochę się boję marszu w śliskich butach po śniegu. Może jakieś rozwiązanie spadnie mi z nieba...
Dziś mija 40 tygodni ciąży. Muszę uzbroić się w cierpliwość. Nie czuję się dobrze, więc wolałabym dziś nie... Ale z drugiej strony z każdym kolejnym dniem mogę być bardziej zmęczona. Nawet oczu nie mogę normalnie otwierać, bo mam podpuchniętą twarz.
Za godzinę mają nam magicy-elektrycy wyłączyć prąd. Świetny moment wybrali: w większości domów piece c.o. są sterowane elektronicznie. Prądu ma nie być przez pięć godzin. Za oknem minus 8 . Będzie okazja sprawdzić, czy dom jest dobrze zaizolowany :-)
Wszędzie pięknie biało, jak na pocztówkach świątecznych. Tylko żeby jeszcze nastrój i okoliczności były takie sielsko-choinkowe....
Idę zrobić sobie kawę. Anatol z pianką i cynamonem. Bez ciasteczka.
kolejna wizyta
u miłego pana ginekologa oczywiście :-) Pan obejrzał, obadał, opukał, popodglądał maleństwo i stwierdził, że jak na jego widzimisię, to jeszcze nic się nie dzieje... No może i nic nie widać, ale boli... Kazał przyjść za tydzień, dzień przed Wigilią, żeby sprawdzić kondycję malucha. Na odchodnym stwierdził, żebym się nie martwiła, urodzę NA PEWNO. No jasne, tylko czy nie na okrojonym dyżurze świątecznym?
Postanowiłam się nie martwić, jak pan doktor kazał. Życie jest pełne niespodzianek, może hormony nagle ruszą. Zresztą mąż jest do pełnej dyspozycji właśnie od Wigilii, więc może tak ma być? Już jedne święta spędziłam w szpitalu i jakoś świat się nie zawalił, a święta się odbyły :-D
No więc dołączam do grona niecierpliwie oczekujących, a jest nas tu trochę... To nic, że to portal dla odchudzających się :-D My jesteśmy na diecie permanentnie :-) Jak nie takiej, to innej...
czekam
Nadal nic. We czwartek wybija "termin". Dziecko się szamoce, bo pokopać nie ma miejsca. Chyba znowu duży okaz mi się trafił. Na wynikach USG już nie polegam. Poprzednie dziecię na dwa dni przed porodem miało mieć 3200 g, a jak się urodziło, miało 4 kg. I lekarz miał głupią minę.
Mąż wczoraj wieczorem kazał mi leżeć, bo ma ciężki tydzień w pracy i wolałby... No wiecie, nie tułać sie po szpitalach. Ale mnie leżenie już zbrzydło. Tym bardziej, że nie mogę spać, a nie ma nic gorszego, jak bezsenne noce i nieustanne zmęczenie..
Wczoraj nawiedził nas Św. Mikołaj. I nie przypuszczałam, że kiedyś będę się tak cieszyć.... z butelki oliwy :-)
Jakiś absurd... Mąż szuka pracy... A ja nic nie mogę w tej kwestii zdziałać... Tylko siedzę taka brzuchata przed komputerem i próbuję znaleźć w banku jakieś ukryte zasoby...Niby nie jest źle, ale niestabilnie. To się nazywa: brak poczucia bezpieczeństwa.
I jeszcze nieustanne telefony od wszelakich fundacji, które biorą listy firm i wydzwaniają, bo dobroczynność, bo święta... I strasznie przykro jest się ciągle tłumaczyć, że to mikro-firma, że nie pomożemy, że nie ma z czym...Przykro odmawiać i się usprawiedliwiać przed obcymi osobami, że się nie ma funduszy na coś tam...
Cieszę się, że mój przepastny strych przechował łóżeczko, wózki, wanienki, ciuszki i inne takie... I że wystarczy wyczyścić, wytrzepać, wyprać... A potem...
A potem przyjdzie wiosna! I będzie lepiej :-)
A teraz szukam przepisu na pierniczki choinkowe. Trzeba dać zatrudnienie moim dzieciakom, bo nie zauważą, że święta się zbliżają :-) No i choinka nie może być łysa :-) Jakieś ozdóbki by trzeba wytworzyć...
Śnieg pada, śnieg pada
Już idą święta
I święty Mikołaj
O nas pamięta...
Mimo wszystko życie jest piękne :-)
takie sobie przemyślenia...
Wszystko zaczyna się od nas.Jeśli nie zaufamy i nie zaakceptujemy tego, kim i jacy jesteśmy, jeśli nie zrozumiemy, w jaki sposób możemy siebie wzmocnić, nie niszcząc jednocześnie ciała, to nigdy nie odnajdziemy siebie i nie będzie w nas miłości, a słowo "kocham" będzie puste jak dzwon. (A. Ciesielska, Filozofia życia)
Tak mi się wspomniała ta mądrość, bo naczytałam się pamiętników, w których kobiety w różnym wieku szamoczą się ze sobą i nękają nieludzko swoje ciało. Jestem przerażona pomysłami na dwudziestodniowe głodówki, jakieś paranoiczne diety - cud. Tak, jakby instynkt samozachowawczy nie działał. Nie da się zbudować siebie, poczucia własnej wartości i cieszyć się życiem, nienawidząc jednocześnie własnego ciała. To takie proste, a tak nie chce się przedostać do swiadomości...
Wiem, że moje wypociny pamiętnikowe nie uleczą świata, ani nikogo nie nawrócą, że niczego nie zmienią....
Patrzę z niepokojem na swoją córeczkę, która siedzi obok i maluje słoneczniki. I nie wiem, jak ją uchronić przed wejściem w konflikt z własnym ciałem... Czy akceptacja i miłość ze strony rodziców wystarczy? Zachwyt w oczach taty? Bo mamy ją dla siebie już tylko przez chwilkę, zaraz zagarnie ją sobie świat...Ze swoimi mądrościami i absurdami...
Ech, nostalgiczny dzionek. Ale takie chyba prawa jesieni, że więcej się człowiek zastanawia, zatrzymuje i próbuje "wypocić" jakieś mądrości na własny użytek :-)