Ostatnio dodane zdjęcia

Sylwetka

Poprzednia Początkowa sylwetka
Obecna Obecna sylwetka
Cel Mój cel

O mnie

Wracam do formy po urodzeniu synka. Jako weteran odchudzania wierzę, że tym razem, nauczona własnymi błędami, potrafię racjonalnie i mądrze uzyskać wymarzoną wagę i kondycję :-) Jestem typową kurą domową z zacięciem pedagogiczno- filologicznym. Pochłaniam masowo książki, zajmuję się dzieciakami, z kuchni zrobiłam jaskinię alchemika. Nie stronię od robótek ręcznych wszelkiego rodzaju. Lubię zwierzęta, jeśli one mnie lubią. Jestem utalentowana muzycznie, ale to talent zmarnowany. Bywam marzycielką, złośnicą, przykładną żoną lub nieznośną synową. Dla każdego coś innego :-D

Informacje o pamiętniku:

Odwiedzin: 89421
Komentarzy: 741
Założony: 13 stycznia 2009
Ostatni wpis: 5 września 2014

Pamiętnik odchudzania użytkownika:
kasiapelasia34

kobieta, 49 lat, Kraków

160 cm, 79.60 kg więcej o mnie

Postępy w odchudzaniu

Najskuteczniejsze odchudzanie w Polsce.

Masa ciała

Najskuteczniejsze odchudzanie w Polsce.

Wpisy w pamiętniku

23 listopada 2009 , Komentarze (5)



Zawsze przez weekend robi mi się zastój pamiętnikowy. Komputer leży odłogiem (czyt. okupują go dzieci), ja zamykam się w kuchni na całą sobotę, mąż znika w garażu. Wpada co jakiś czas na łyk herbaty, usmarowany jak nieboskie stworzenie i z błyszczącymi oczyma rozprawia o śrubach, które udało mu się wykręcić, rurach, które pospawał, rdzy, którą zeskrobał....
W ostatnia sobotę pieścił się z moim samochodem, bo urwała się rura wydechowa. Kto to przeżył, ten wie, jak może taki samochód brzmieć... Wszystkie koty z okolicy gubiły ogony, jak przejeżdżałam :-). 
Gdy dziś wsiadłam za kierownicę, zdałam sobie sprawę z tego, że ta rura musiała być dziurawa już od dawna, a ja myślałam, że ten podwyższony poziom decybeli to tylko przez silnik diesla... Więc dziś... cudowny cichy szmer silnika i nawet dało się radia posłuchać :-)
Rankiem zaliczyłam kawę.... u sąsiada. Pan emeryt "zagarnął" mnie na psim spacerze. Szybciutko machnął pyszną kawkę, wyłuskał ciasteczka i przegadaliśmy... trzy godziny. To niesamowite, że można ze starszym człowiekiem tyle tematów poruszyć i na poziomie podyskutować. Bez stanowiska: ja wiem lepiej, ja to przeżyłem, jak będziesz w moim wieku, to się przekonasz... Dialog i wymiana poglądów mimo czterdziestu lat różnicy wiekowej :-) Tylko gardło mnie trochę boli, bo sąsiad przygłuchy i musiałam baaaardzo głośno mówić... Przy okazji popłakał się wychwalając moje dzieciaki (które traktują go jak rodzonego dziadka), bo swoich dzieci i wnuków się nie doczekał. Dobra dusza jednym słowem.
To tyle wrażeń na dziś :-) Teraz trzeba mi do garów, bo dziecięta już w domu po szkole i jeść wołają. A potem buszujemy w szafach z córcią, bo jutro andrzejki w szkole, a ta mała to wymagająca bardzo, nastawiam się na poważne przymiarki :-D Mamusie z rady rodziców już zakupiły tony chipsów, paluszków i ciastek, więc jeszcze mnie czeka poważna rozmowa z latoroślami na temat skutków ubocznych przedawkowania tychże "smakołyków". Po ostatniej "uczcie" słodyczowej w szkole mała kaszlała przez cały tydzień i obnosiła spore bąble opryszczki na twarzyczce. Może to podziała jej na wyobraźnię....

20 listopada 2009 , Komentarze (3)

Rano z łóżka wyciągałam się za uszy. Mimo słońca za oknem nie miałam ochoty do życia. Jak to się mówi? Deprecha mnie dopadła....
Mąż próbował pomóc. Podstawił mi śniadanie pod nos, ale oczywiście jak się nie chce żyć, to jedzenie też paskudne...
Chwyciłam się ostatniej deski ratunku. Wyczłapałam taka wymiętolona w szlafroku na balkon i pełna ekspozycja na słońce...Pies ominął mnie szerokim łukiem i schował się w innym kącie balkonu...nawet nie zdążyłam go obwarczeć....
I wiecie co? Podziałało!!! Po jakichś 15 minutach stwierdziłam, że jednak chce mi sie żyć :-D i że nawet zjem śniadanie, a może i kawą poprawię :-)
Słońce ma niesamowitą moc. Nie wiem, co by było, gdyby dziś za oknem znowu ponuro i szaro...
Minęły 3 godziny. Jestem w pełni rozkręcona, pralka wyje w łazience z wysiłku, na sznurkach już odpoczywają wyprane sweterki. W kuchni bulgoce zupa i dojrzewa karpik po wyjęciu z mrozu. Nawet herbatka ziółkowa na ewentualny spadek nastroju naszykowana. Pewnie od tego skrajnego nakręcenia padnę niedługo, ale na razie jest super. Potomstwo każde na swoim miejscu: Najstarsze w szkole, średnie dopieszcza lalki a najmłodsze bębni matce po żebrach ( bo nie da się spać, jak matka się tak miota po chałupie).
Biegnę dalej, zanim zapał mnie opuści, bo bywa słomiany często :-)

19 listopada 2009 , Komentarze (2)

Zmęczona jestem... W nocy spać nie mogę, za to rano trudno mnie dobudzić. Po 16.00 padam z nóg, urywa mi się film na mniej więcej godzinkę. Z jednej strony mnie to martwi (bo tak się może uaktywniać cukrzyca ciążowa), z drugiej strony... mam tylko niecałe 4 tygodnie do końca, więc staram się nie martwić, tylko spać, kiedy mnie napadnie...
Do pierwszego porodu pojechałam po 2 godzinach snu nocnego, bo się nam z mężem zebrało na długie pogaduchy do 3.00 nad ranem :-) . Efekt: położna musiała nas budzić, bo zasypialiśmy oboje, mimo narastających skurczów i bólu. Zaparzyła kawę i postawiła mi przed nosem do wąchania :-D, goniła mnie 5 razy pod prysznic, a ja myślałam nie o porodzie, tylko żeby to się już skończyło, bo chcę spać. Ocknęłam się porządnie dopiero po zastrzyku z oksytocyną.
Mając te wydarzenia w pamięci, postanowiłam spać do oporu i kiedy to możliwe. Nie dam się zaskoczyć :-)
Poza tym ogarnia mnie obojętność na otoczenie. Nie wzrusza mnie bałagan, gary kwitnące w zlewie, stosy brudów w łazience...Mam to gdzieś, wisi mi... Jak już pójdę do szpitala, to zarządzę zdalnie wypucowanie chałupy na wysoki połysk. Małe dziecko domaga się czystości. Będzie miał mój chłopina zajęcie. Może jajecznica mu nie wychodzi, ale odkurzacz obsługiwać umie. Elektrotechnik w końcu z wykształcenia. A jak nie będzie czegoś wiedział, to mu poradzę poszukać w internecie, w końcu to jego praca :-D
Zapytałam go wczoraj, czy uprzedził swojego szefa, że może nagle nie przyjść do pracy. A on mi na to, że szef o niczym nie wie, bo jakoś nie było okazji mu wspomnieć, że żona w ciąży...
Zastanawiam się, na jaką on okazję czeka... Szef nie ma dzieci i NIGDY na ten temat nie rozmawia. Oj, będzie wesoło :-D. Spadnie z krzesła jak nic :-)
Och, znowu mi się ziewa... idę spać...

18 listopada 2009 , Komentarze (2)

Dziś już 18 listopada, a pieniążków jak nie było, tak nie ma. W teczce "Rachunki do zapłacenia" uzbierał już się stosik papierków. Za dwa dni trzeba zapłacić podatek, za 7 dni Vat. ZUS zaspokoiliśmy zaciągając dług u rodziny. Mąż ma tego pecha, że jego klientami są przede wszystkim placówki kulturalne, które teraz, po obciętych dotacjach z budżetu państwa i gminy "robią bokami" i nie płacą. I rozkładają ręce, że nie mają kasy i nie obchodzi ich, że ja za ta kasę, której oni nie mają, muszę nakarmić swoje dzieciaki. Zaczynam się bać. Przed nami narodziny dziecka, święta, a tu widoki marne...I świadomość kilku tysięcy długu (kiedy to tak się nazbierało?), bo od dwóch miesięcy już tylko karty kredytowe w użyciu i tylko w spożywczym...
No cóż... pewnie zakupimy jeszcze worek ziemniaków, worek cebuli i marchwi, worek mąki i zacznie się gotowanie tradycyjne...Żurek postny z ziemniakami, makaron z sosem cebulowym, kartoflanka, zupa marchewkowa... Damy radę :-)
Ale zaciskanie pasa ma też swoje dobre strony. Można wreszcie zauważyć, na ile zbędnych rzeczy wydajemy pieniądze. Albo inaczej: bez ilu rzeczy można spokojnie się obejść. Minimalizm stosowany :-)

Wczoraj mojemu bratu dzielna bratowa powiła syna. Gdy przyszła wiadomość, nie było mnie w domu, więc nie dowiedziałam się, czy mój braciszek dzielnie towarzyszył małżonce, czy "dał nogę". Wiem, że miał spore opory przed udziałem w porodzie i cały czas się wahał. Poczytałam sobie wczoraj nieco na temat udziału tatusiów w narodzinach ich dzieci. Opinie panów są skrajnie różne. Jedni nabawili się urazu do porodów i swoich żon, inni są zachwyceni i uważają, że brali udział w czymś wspaniałym i chcą jeszcze :-0. Wniosek nasuwa się jeden: nic na siłę.
Poza tym zdałam sobie sprawę, że ja sama nie chciałabym widzieć siebie, jak rodzę. Jak dobrze, że na porodówkach nie ma luster :-D. A mój małżonek, który podchodzi do tematu bez entuzjazmu stwierdził, że zawsze można zamknąć oczy i już. Przy narodzinach syna płakał (z nerwów i bezradności - tak twierdził), przy narodzinach córki cieszył się jak szpak na wiosnę, w pełni zrelaksowany biegał z dzieckiem na rękach po oddziale, a ja byłam zadowolona, że mam spokój :-). Teraz mówi, że jeśli będzie możliwość, to pójdzie, żebym miała większe poczucie bezpieczeństwa, bo inaczej pomóc i tak nie może...Dylematy człowieka czynu...
Za oknem szaro-buro, a ja -o dziwo!- nie daję się tym razem żadnej depresji jesiennej. Zwykle fatalnie znosiłam tę porę roku, a teraz ... Coś sie zmieniło na lepsze :-) Nawet trąbienie o wszechdopadającej, przerażającej świńskiej grypie mnie nie wzrusza. Wyłączyłam radio i świat od razu zrobił się piękniejszy i bardziej bezpieczny :-D A co do grypy... no cóż, stres i obawy na pewno nie pomogą w jej uniknięciu. Przyplącze się, to będziemy się martwić :-D Wywoływanie histerii przez media w niczym nie pomaga, a dużo szkodzi. Mam już dość słuchania o śmierciach i czarnych scenariuszach. 
Wczoraj dostałam maila od znajomej, która stwierdza "Zagraża nam straszna pandemia i pewnie wszyscy poumieramy..." Ona to napisała na poważnie. Leczy się na depresję, nie wychodzi z domu, bo boi się zarazić, odcięła się od ludzi i snuje czarne wizje końca świata...Bo oczywiście telewizora i radia wyłączyć nie potrafi...

LUDZIE!! NIE DAJMY SIĘ ZWARIOWAĆ!!!

Pozdrawiam wszystkich serdecznie i życzę pogody ducha :-) To odstrasza straszne wirusy :-D

16 listopada 2009 , Komentarze (3)



Moje obawy nieco się wyciszyły. Wprawdzie dziś do południa przeżywałam kolejna burzę czarnych myśli, bo maluch od rana nie dawał znaku życia. Nie pomagało poszturchiwanie, solidne śniadanie, ani kawa. W brzuchu cisza.... Nie mogąc znieść tego dłużej wsiadłam w samochód i do przychodni... W połowie drogi jakiś idiota wyjechał mi tuż przed maskę samochodu, więc pisk hamulców, lekki poślizg na mokrych liściach, potem awantura w moim wykonaniu (przypomniałam sobie chyba całą łacinę kuchenną). Idiota słuchał pokornie widząc rozsierdzoną babę z wielkim brzuchem, przeprosił kulturalnie, a mi opadły wszystkie złe emocje, bo.... po takiej dawce adrenaliny moje zaspane dziecko wreszcie się ocknęło i zaczęło bębnić nogami tak, jak powinno od samego bladego świtu... Nie ma tego złego ...:-D
Co do waszych sugestii, że w razie sytuacji awaryjnej mogę zadzwonić po karetkę, to odpowiadam, że takie rozwiązanie nie wchodzi w grę. Nawet jeśli ubłagałabym w dyspozytorni  taki pojazd, to przyjechałby ze strony przeciwnej, niż Kraków (bo obowiązuje rejonizacja w ratownictwie) i powiozłaby mnie do szpitala omijanego przez rodzące szerokim łukiem. Z opinii tych, które nie miały wyjścia i musiały tam rodzić, można wywnioskować, że średniowiecze jest wiecznie żywe, a kampania "Rodzić po ludzku" nie przebiła się przez grube mury tego szpitala. O porodach rodzinnych w ogóle tam nie słyszano, nawet są problemy z pokazaniem dziecka ojcu....

A teraz bardziej optymistycznie :-) Za oknem słońce, pranie pięknie schnie na balkonie :-) W garnku bulgoce potężna dawka obiadowa, która zostanie poporcjowana i wyląduje w słoikach wecka, żeby moje dzieci nie padły z głodu, jak matki w domu nie będzie :-) W kuchni powstał elementarz czynności kuchennych pierwszej potrzeby. Mąż przez dwa dni praktykował pod moim czujnym okiem gotowanie owsianki (wbrew pozorom to nie jest łatwe...). Dzieci uczą się robić kanapki, bo te zrobione przez tatę im nie smakują...zbojkotowały wczoraj jego wysiłki w tym kierunku... W ogóle stwierdziłam, że dzieci są bardziej pojętne, niż zakręcony tata, więc dziś rano nie pozwoliły się ubrać rodzicowi w ubrania pogniecione i nie pasujące do siebie kolorkami. Tatuś wyszedł za to do pracy w oliwkowej koszuli i swetrze w czerwone paski. Na uwagę córki, że wygląda idiotycznie, stwierdził, że nie dostrzega powodu takiej krytyki :-)
Macie rację, świat się nie zawali przez te kilka dni :-D

13 listopada 2009 , Komentarze (9)

Niby nic sie nie dzieje, ale spokoju wewnętrznego nie mam. Dziś wizyta u ginekologa. Pan doktor podziałał uspokajająco, ale tylko na chwilę. Torba spakowana, wyprawka wyprana-wyprasowana, tylko ja nie gotowa. Dlaczego? Pewnie dlatego, że nie mogę sobie spokojnie czekać na godzinę "0". Zamartwiam się, czy nie będzie tak, że będę sama w domu, zdana na własne siły. Męczy mnie myśl, że jak już zacznę rodzić, to będę nerwowo wydzwaniać w różnych kierunkach, żeby zorganizować kogoś do dzieci, ścigać męża z drugiego końca świata, utknę w korku, samochód mi się popsuje....Wymyślam przeróżne plany awaryjne i wszystkie mają poważne braki. Bo tak naprawdę nic nie da się przewidzieć. Gdyby tak np. teraz... Dzieci w szkole, sąsiedzi wyjechali, teściowie wrócą ok 18.00, mąż 50 km od domu, które pokonuje w koszmarnych korkach nawet w 2-3 godziny. Rodzina w pracy i w rozjazdach...Szkoła 6 km stąd, dzieci za małe, żeby je zostawić bez opieki w domu...
No i tak mi właśnie gonią myśli w piętkę...
A potem... co oni będą jeść, jak ja będę w szpitalu? Czy mąż domyśli się, jak ubrać dzieci do szkoły? (raczej antytalent w tej materii). On nawet nie wie, po ile lekcji one mają i kiedy je odbierać...Potrafi im zrobić kanapki i przygotuje termosy?  

Wiem, ze to szkodliwe zakręcenie... Więc zaczynam dla własnego spokoju obklejać kuchnię karteczkami (bo mój ślubny nie wie, co jest w szafkach), spisuję podstawowe przepisy (typu: jak ugotować ziemniaki :-)), bo wbrew pozorom mąż -świetny programista - jest skłonny gotować jajka przez godzinę, albo wrzucić makaron do zimnej wody. Oj, będzie zabawnie :-D

Zazdroszczę wszystkim paniom, które czekają cierpliwie na sygnał od swojego pierwszego maleństwa, że już... Ja co wieczór gotuję owsiankę, przygotowuję ubrania dla dzieci i drugie śniadanie do szkoły i ustalam strategię na następny dzień, bo rano może mnie już w domu nie być, a oni muszą sobie poradzić :-)

To na tyle panikowania :-) Za oknem wychodzi słoneczko zza chmur, biorę się za pranie swetrów (bo małżonek gotów je uprać w proszku w 90 stopniach z praniem wstępnym :-D; to nie żart, już raz tak zrobił....). Pozdrawiam wszystkie panie oczekujące i te, które już się doczekały i rozumieją, co przeżywam... I te wszystkie, które maja to przed sobą i dowiadują się, jak to mamuśce się w głowie przewraca, zanim świat po raz kolejny przewróci się jej do góry nogami :-D

9 listopada 2009 , Komentarze (4)



Dziś oddałam honorowo dwie spore fiolki krwi. Niestety wyleją je do zlewu... Czasem mam wrażenie, że kobiety w ciąży miewają anemię, bo bez przerwy im tę krew podbierają strzykawami panie w białych fartuchach. Jako weteran ciążowy nie daję sobą poniewierać i zgodziłam się łaskawie po raz trzeci w trakcie stanu odmiennego na pokłucie żył. I to tylko po to, żeby mnie nie zamknęli na septycznej salce porodowej. Chociaż to mogłoby być zabawne: wszyscy w maseczkach, gumowe rękawice :-D
Tylko małżonek by się nie załapał.... Zresztą i tak chyba się wykruszy z towarzystwa. Stwierdził, że ma dość przeżyć po dwóch razach. I że dla niego to żadna metafizyka (jak twierdzą niektórzy tatusiowie), tylko biologia... A to po dwóch razach już mało ciekawe... Poza tym proza życia chyba napisze scenariusz okołoporodowy. Bo przecież ktoś musi być w domu z dziećmi, jak mamusia będzie w szpitalu, same nie zostaną, bo za małe.
Może być i tak, że dzieci w szkole, mąż w pracy, a ja wsiadam w samochód i licząc skurcze jadę sama do szpitala... I w trakcie porodu dzwonię do sąsiada, żeby mi dzieci ze szkoły odebrał :-D
A tak mi myśli krążą wokół tego tematu, bo odnoszę wrażenie, że moje małe śpieszy się na świat. Zaczynam czuć się tak, jak zwykle na 3-4 tygodnie przed godziną "0". Chyba muszę kupić wygodne kapcie szpitalne...Bo w moich całorocznych sandałkach to mnie raczej do szpitala nie wpuszczą....

A teraz z innej beczki :-D Za naszymi oknami mgła tak gęsta, że nie widać sąsiednich domów. Jesienią tak zwykle bywa u nas. I samoloty przestają latać...
Dziewięć lat temu mój sympatyczny kandydat na narzeczonego zaprosił mnie do swojego rodzinnego domu na wieczór filmowy. Bo to były jeszcze czasy, gdy się kasetę video pożyczało w wypożyczalni i zwoływało ekipę na domowe seanse. Więc zapakował mnie mój sympatyczny do samochodu białego marki "maluch" i wywiózł z Krakowa w nieznanym kierunku na piątą wieś. Kierunek nieznany, bo tuż za granicami miasta wjechaliśmy w gęsty tuman mgły. Nie wiem, jak mój luby odnajdował drogę, ale miałam wrażenie, że jedziemy przez łąki, bo ani asfaltu, ani poboczy widać nie było. W końcu po wielu zakrętach, górkach i dolinkach dojechaliśmy na miejsce. Zobaczyłam po raz pierwszy w życiu swoją przyszłą teściową, wysłuchałam grzecznie jej monologu na temat cudownych zalet jej syna (bo jak się później okazało, była głęboko przekonana, że jej syn poszukuje tylko super kobiety i ona już taką upatrzyła, a ja powinnam zmykać, bo nie zasługuję na taki męski rarytas, jaki ona w domku przechowuje :-)).
 Po jakimś czasie (luby walczył z odtwarzaczem, bo odmawiał współpracy) wrócił z pracy mój przyszły teść. Prosto od drzwi pobiegł w moim kierunku, przywitał serdecznie i wylewnie i zadał pytanie, które świetnie określa jego osobowość. Otóż zapytał, jak mi się podoba ich rodzinna okolica (noc!!! mgła jak bita śmietana!!!). Cichutko więc zauważyłam, że nie miałam okazji nic zobaczyć, na co on  się zmieszał niesamowicie i stwierdził, że robienie herbaty lepiej mu wychodzi, niż prowadzenie konwersacji i pobiegł do kuchni :-D
A potem był romantyczny wieczór we czworo (tzn. siostra lubego z narzeczonym i my) przy jakimś nie zapamiętanym filmie. I przez tą mgłę.... nie dało się wrócić do miasta. Nawet nie musiał mój sympatyczny udawać, że zgubił kluczyki do samochodu. Samochód po prostu zniknął we mgle... Biały był, zlał się z otoczeniem...
Ile razy przychodzi jesień i te mgły, to wspominam tę nockę. Wtedy chyba stwierdziłam, że to facet, z którym warto spędzić całe życie (ale on o tym nie wie, że to się wtedy zdecydowało... musiał jeszcze trochę pobiegać i powalczyć :-D).
Rano mgły się rozwiały...i okazało się, że okolica rzeczywiście piękna. I tak ją oglądam codziennie od ośmiu lat... I pierwsze wrażenia odnośnie teściów też okazały się prawdziwe... Ich też oglądam codziennie :-D

Tak mnie na wspominki naszło... Teraz w takie jesienne wieczory stoję w oknie i patrzę, czy z gęstej mgły nie wynurzają się okrągłe lampy starego 125p... I odgrzewam obiad, zaprawiam czerwone wino korzeniami, przytulam... A on walczy z zepsutym kranem... I jest romantycznie... Inaczej, niż dawniej, ale nadal bardzo romantycznie :-D

6 listopada 2009 , Komentarze (6)

Czytałam wczoraj dzieciom bajkę na dobranoc. Była o tym, jak to zając, wyśmiewany przez słonia i wielorybicę, że takie chuchro i kurdupel, związał podstępnie oba zwierzaki liną i tak pokierował akcją, że mocowały się ze sobą myśląc, że na drugim końcu liny jest zając i nimi poniewiera :-D
Po co te zawiłości tłumaczę? Bo po zgaszeniu światła słyszałam z zsypialni ciekawą dyskusję moich pociech na temat... swojej mamusi. Tzn. zastanawiali się, czy mama jest bardziej jak słoń, czy jak wielorybica...
No właśnie... chodzę jak słoń, a sapię jak wieloryb, trudno się zdecydować...
Dyskomfort ciążowy się pogłębia. Tzn. kręgosłup się buntuje, nóżki jak kaczuszki.. W dodatku pojawiły się skurcze przepowiadające i to jest chyba najbardziej niemiłe... Czuję, że mi się "łorganizm" rozciąga, a to niestety nie obywa się bez bólu. Ale ma to swoje dobre strony :-) Im bardziej mi dokucza, tym szybciej chcę to mieć za sobą. Nie myślę o porodzie, tylko o uldze, jaka potem nastąpi. Bo ja właśnie zaczynam mieć dość tej ciąży... To nic, że będę niewyspana, że pojawią się inne problemy... Ale przynajmniej będę mogła się swobodnie turlać po łóżku i spać na brzuchu :-), i biegać po schodach, i sięgać na wysokie półki, i swobodnie przestawiać garnki na kuchence, i ubierać każde buty i je samodzielnie sznurować :-)

Dzieci zaczynają coś przebąkiwać o św. Mikołaju. Że niby jakieś prezenty mają dostać.... Hm... Chyba napiszę sama list do świętego. Długi będzie... Uzbierało się sporo braków...
A wcześniej mam imieniny, więc może coś miłego mnie spotka :-) Mam marzenia jak dzieciak :-) Może dlatego, że coś ostatnio nikt mnie nie rozpieszcza...
Mam w pamięci taką imprezę, na którą przyszli goście z bardzo nietypowym upominkiem. Musiałam wyjść z domu, żeby go zobaczyć i ... na balkonie stał wielki rulon czarnej gumy, zwany matą przemysłową i mający posłużyć mi za wycieraczkę do butów. I komentarz :  "Wreszcie nie będzie ci się błoto nosić, bo wstyd tak bez wycieraczki....." Myślę, że ci z was, którzy czytają mój pamiętnik od dawna, domyślą się, kim było autor prezentu :-D
Nadmienię, że ta straszna, śmierdząca guma leżała przez zimę przed drzwiami, a na wiosnę zniknęła. Po dwóch latach się odnalazła, bo potrzebowałam czymś przykryć kompostownik. (Moja psina kopała w nim regularnie, bo pies mający za sobą epizod bezdomności ma nawyk szperania w śmietnikach :-)). Tak więc prezent bardzo się przydał :-) A że niezgodnie z intencją...
A tak na marginesie: nienawidzę wycieraczek! Skoro jest zwyczaj robienia list prezentów, to ja zrobię listę anty-prezentów. Na pierwszym miejscu wycieraczka do butów :-D

5 listopada 2009 , Komentarze (4)

Deszcz jesienny deszcz...
Smutne pieśni gra....

Moja córa ćwiczy do występu chóru z okazji Święta Niepodległości. To nic nie szkodzi, że nie mówi "R" i "pscółka" i "Joja". Zapał ma przeogromny i w pracowitości pokonała starsze chórzyski, którym nie chciało się nawet nauczyć tekstów. Może coś z tego dalej będzie....
Trzeba ponoć doszukiwać się talentów u swoich pociech, żeby potem nie było, że zmarnowane...
Synek od tygodnia buduje kombajn z Lego technic. Zamyka się w pokoju i zapomina o Bożym świecie. I kto mi powie, co z niego wyrośnie? Wychodzi tylko na posiłki i żeby się pochwalić, że silnik już zaczyna pracować, albo koła zębate nie trybią...
Szkoła świeci pustkami. W zerówce troje, w pierwszej klasie troje... Moim zdaniem dzieciakom nie służy kartonik zimnego mleka chłodną jesienią, prosto z lodówki. Ci, którzy wymyślili tę akcję, robią kasę, a dzieciaki chorują: grypy żołądkowe, przeziębienia, zapalenia oskrzeli... I jeszcze podkarmianie drożdżówkami, cukierami, ciasteczkami...Fajnie patrzeć, jak dzieci pałaszują słodycze i się im oczka śmieją. Tylko potem zdziwienie, skąd katary, obniżona odporność, brak apetytu, psujące się zęby...
Moja córa drugi tydzień spędza w domu. Złapała przeziębienie. Wyglądało to groźnie, ale domowymi sposobami sytuacja opanowana. Ale co widzę: po dwutygodniowej kwarantannie od dokarmiania słodyczami i soczkami mała zaczęła jeść zupy (sama!, a zawsze grymasiła i pluła), zaczynają jej "wchodzić" warzywa (do tej pory łaskawie jadła tylko ziemniaki) i woła jeść co dwie godziny. I zjada porcje, którymi ja bym się spokojnie najadła.
Po raz pierwszy kwarantanna jest tak  ścisła, bo zero kontaktów z babciami, ciociami i innymi dziećmi. W domu słodyczy zero, miód na najwyższej półce pod sufitem i wydzielany rygorystycznie. Skończyły się napady złości i złego humoru, dziecko spokojne i skupione nad malowanką.
Jeśli po powrocie do szkoły znów się zaczną problemy, to juz będę wiedzieć, od czego...
Może te moje poglądy wydadzą się dziwne i skrajne, ale obserwuję moje dzieci od siedmiu lat i widzę, co im szkodzi. I widzę, że wszelkie produkty robione i reklamowane z myślą o dzieciach, wyrządzają tym dzieciom ogromną krzywdę. Po wywaleniu wszelkich soczków, jogurcików, serków, kaszek i słoiczków wyciągnęłam moje dzieciaki z alergii. A alergolog nie mógł wyjść z podziwu, jak to się stało, że odstawiłam sterydy, maście i zyrtec, a dzieci się nie duszą i nie konają. Co ciekawe, moje dzieciaki łapią choroby tylko wtedy, gdy zaliczymy wizytę towarzyską i ktoś je podkarmi "czymś zdrowym". A gdy próbuję protestować, to nikt nie rozumie... Bo tak naprawdę nie chodzi tu o zrobienie przyjemności dziecku, ale zrobienie z siebie takiej fajnej cioci czy wujka. Jest tyle innych sposobów... Kredki, naklejki, książeczki, koraliki... Tylko to wymaga zastanowienia, a słodycze leżą wszędzie pod ręką, całe witryny w sklepach i jeszcze przy kasach, żeby może jeszcze się skusić...

No i miało być o rozwijaniu talentów, a wyszło o szkodliwości słodyczy :-D
Ale kochane kobiety, gdyby nas ktoś w dzieciństwie nie nauczył, że czekoladki sprawiają przyjemność, są w nagrodę, na pocieszenie, na otarcie łez, zamiast..., że towarzyszą miłym chwilom, są niezbędne w towarzystwie, przez nie okazujemy sympatię...
Gdyby nas nie nauczono tego wszystkiego, nie zakradałybyśmy się nocami do kuchennych schowków, nie zażerały życiowych niepowodzeń, nie pocieszały się czekoladami i ciachami, nie cierpiały z tego powodu, nie wstydziły się chwil słabości, nie musiałybyśmy wiecznie się odchudzać. Bo jedzenie (nie tylko słodyczy) nie byłoby lekarstwem na cierpienia duszy, usprawiedliwieniem słabej woli...
Nie uczmy tego swoich dzieci.... Nie chcę, by moja córka męczyła się przez całe życie, jak ja. I na pytanie : "mamo, kupisz mi lizaka?" odpowiadam: "nie córeczko, nie kupię ci lizaka, bo cię kocham".

3 listopada 2009 , Komentarze (5)

Opuściło mnie wczorajsze rozdrażnienie. Spłynęło :-) Dziś mogę tylko pięknie i pogodnie:-) Za oknem słońce!! I mrózzzzzzzzzz. Psica moja wzięła swój kocyk w pysk i przeprowadziła się z chłodnego wiatrołapu do salonu. Cwana bestia... Wędruje po salonie jak słonecznik za słońcem. Śpi cały dzień, tylko kocyk przeciąga tam, gdzie się plama ciepła od okna przemieszcza. Udała nam się ta psica jak nic :-D . A wszyscy nas ostrzegali, że pies ze schroniska, to wielkie zagrożenie. Teściowa opowiadała historie mrożące krew w żyłach o dzieciach zagryzionych przez psy schroniskowe.
 (Przestała, gdy mąż jej powiedział, że słyszał o psie łańcuchowym, który zagryzł właściciela, bo zgłupiał od złego traktowania. Teściowa więzi pięknego owczarka coli na 3 -metrowym łańcuchu przy rozwalonej budzie; w lecie zero cienia,  często błoto po kolana, bo ten pies potrzebuje ruchu i cały czas biega. Żywiony jest ziemniakami z olejem. Ratujemy go solidnym żarciem, jak teściowa wyjeżdża, bo pewnie już dawno padłby z głodu.)
Patrzę więc na swoją psicę, która się rozkosznie przeciąga w słońcu, nadstawia do głaskania brzuch. Szczeka tylko wtedy, jak ktoś obcy stanie pod drzwiami. Ignoruje wszelkie wściekłe ujadania sąsiednich burków, zaloty przygodnych kawalerów. Od nikogo obcego nie weźmie jedzenia i nikomu nie pozwala się obłaskawić. Zauważa i respektuje tylko własne stado :-D I to wszystko jej własna mądrość, bo dostała nam się w wieku, kiedy teoretycznie psa nie da się już wytresować. I ta miłość bezwarunkowa...uwielbienie w psich oczach...
Kobieto, jak twierdzisz, że nikt cię nie kocha, spraw sobie psa :-D!!!

A teraz z innej beczki: wyprawkę czas szykować! Mija 34 tydzień, więc pora wykopać kartony z ciuszkami, odkurzyć wózek... Bo z każdym tygodniem robię się coraz mniej ruchawa . A w razie nagłej akcji porodowej nikt się tym nie zajmie. Mąż jest w takich sprawach ignorantem całkowitym. Pamiętam, że poprzednim razem przywiózł do szpitala dla dziecka ubranka w rozmiarze 82, a dzieciątko miało 56.... Pomylił półkę w szafie :-D
I jeszcze zasłoikować jakieś obiady muszę, bo mój małżonek jest skłonny karmić siebie i dzieci chlebem z dżemem przez cały tydzień. No, może ugotowałby jeszcze makaron z... dżemem.
Ale i tak go kocham. Mój osobisty jest :-) Czasem przeszkadza mi jak syfek na nosie albo ból zęba, ale częściej jest dla mnie lustrem, w którym całkiem nieźle sobie wyglądam :-) A czasem jest jak jedno z dzieci, bezradny  z miną "Niech mnie ktoś przytuli...". Sam też przytula, równowaga musi być !!

© Fitatu 2005-24. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Serwis stosuje zalecenia i normy Instytutu Żywności i Żywienia.