Tytuł adekwatny do sytuacji - we wtorek powrót z gór, dzisiaj powrót do pracy no i jeszcze ten nieszczęsny powrót do codzienności... Ale akumulatorki podładowane bo było jak zwykle cudownie, to są magiczne dla nas miejsca, okoliczności i przeżycia .
Zaliczyliśmy przez dwa tygodnie cztery pory roku - od deszczu ze śniegiem, temperatur w okolicach zera i gradu po upalne wręcz dni z pięknym słońcem. Wysiłek bardzo duży - dziennie pokonywaliśmy średnio prawie 20 km. Jeżeli górska trasa ze względu na pogodę była "krótka" to wieczorem był wymarsz na Krupówki, bardziej z potrzeby ruchu niż zamiłowania do tłumów .
Najbardziej liczy się chyba to pokonywanie siebie i swojej słabości i ten moment, kiedy serce wali a nogi stanowczo odmawiają współpracy a po chwili odpoczynku mimo wszystko idzie się dalej i wyżej. Ktoś, kto nie był, nie widział, nie przeżył nie zrozumie...
Trochę brakowało mi siły. Ze względu na okoliczności nie mogłam odpuścić sobie diety, żebym później nie miała problemów na szlaku . Żywiłam się głównie ryżem, makaronem kukurydzianym i kanapkami z chleba gryczanego. Mój mąż miał okazję poznać moją dietę "od kuchni" i był wyraźnie przerażony. W restauracji on zamawiał sobie pełny obiad a ja ziemniaki z wody i jak była taka możliwość to jakieś mięso grilowane praktycznie bez przypraw. Nie wiem, czy schudłam bo wróciłam jak zwykle spuchnięta - teraz czekam na zejście wody a ważenie planuję na sobotę.
No i cóż - powrót do codzienności czas zacząć bo następny, krótki niestety, kawałek urlopu dopiero równiutko za miesiąc .