No to znów dobiłam do 76 kg. To już 20 kilogramów, które chcę zrzucić z początkowych kilku, które chciałam zrzucić zakładając konto dekadę temu.
Jem emocjonalnie, jem z nudów, jem by regulować emocje. Myślę, że jak to opanuję, reszta przyjdzie sama. Uprawiam sport, lubię być na świeżym powietrzu. Lubię jeść warzywa, nabiał i białe pieczywo. Moim problemem jest przede wszystkim ilość, a nie to, co jem.
Często słyszę „pieniędzy nie weźmiesz do grobu” lub „dzieci to nasze dziedzictwo”. I przyznam, że żaden z tych sloganów do mnie nie uderza.
Dzieci nie mam świadomie. Nie martwię się, że nikt nie dostanie mojego nazwiska, żenię poda mi szklanki wody (choć jak sprzedam dom to pewnie wykupie sobie miejsce w holenderskim domu starców), że nic po mnie nie zostanie. Nie mam parcia, by coś po mnie zostawało. Jestem tu i teraz. Zabezpieczam swój byt na lata do przodu. Jeśli zdrowie pozwoli, będę mogła długo cieszyć się niezależnością i wolnością. To dla mnie ważniejsze niż przekazywanie czegoś dalej, młodszemu pokoleniu.
Czy chciałabym, by ktoś pamiętał mnie po śmierci? Też niekoniecznie. Przecież mnie nie będzie. Czy mówią teraz za moimi plecami, czy kiedy umrę, co za różnica? No chyba że taka, że teraz mogę się o tym dowiedzieć i będzie mi przykro. Jak umrę, to i tak nie będzie mnie aby było mi przykro. Nie wierzę w życie pozagrobowe. Nie wierzę w istnienie duszy. Reinkarnacji. W momencie, w którym przestanę istnieć, pozostanie moje truchło. Chciałabym aby to gdzieś zutylizowano. Bez pochówku. Bez ceremonii. Bez kościoła. Bo po co? Mnie i tak nie będzie a organizowanie ceremoniałów, na których mi nie zależy i to za duże pieniądze, jest przeciwko wszystkiemu co wyznaje. A lubię praktyczność, rozsądek, wydawanie kasy na siebie a nie zadowalanie wszystkich dookoła. Gdyby to było legalne to można by moje ciało gdzieś w rowie zostawić. By stała się częścią natury. Obecnie chyba najmniej narzucająca się opcja jest kremacja i „zgubienie” prochów. Bo legalnie ich chyba nadal nie można rozsypywać.
Więc nie interesuje mnie żadne dziedzictwo. Żyje tutaj, jestem szczęśliwa tutaj. Inni zaś niech budują swoje życie w oparciu o swoje osoby, a nie moja. No chyba, że wynalazła bym lęka na raka, to takie dziedzictwo mogę pozostawić. Ale póki co nie zaczęłam prac w tym kierunku.
Urodziłam się zima i zawsze wolałam bardziej zimę niż lato. Wolę ubrać się cieplutko niż przegrzewać się i nie mieć jeszcze jednej warstwy, która mogę zdjąć. W ostatnich latach marznę częściej i bardziej. W domu używam kocyka elektrycznego, pije dużo ciepłych napojów.
Na zewnątrz lubię chodzić po zimnie. Holenderskie zimno jest ine niż polskie. Wilgotne powietrze sprawia, że nawet mały chłód przechodzi do szpiku kości. Tęsknię za polskimi zimami z mojego dzieciństwa. Długie okresy koło – 3/-5 i okazjonalne – 10 czy – 20 stopni Celsjusza. Tęsknię za śniegiem, tym lepkim którym można kulki robić i tym suchym, który trzeszczy i skrzypi pod butami. Lubię spacery w chłodne dni, bo doskonale przeczyszczają zatoki, łatwo jest utrzymać ciepło przez energiczny marsz, a w dodatku w domu można zawsze napić się grzanego wina czy Inki.
Wczoraj dałam dość krótki wpis. Dom mam pełen i nie mam jak usiąść w spokoju, aby coś napisać. Ponadto to był tak parszywy dzień, że po prostu nie miałam nastroju na nic. Wstawiłam jedynie link do zdjęć bez żadnego wyjaśnienia. Dziś napiszę więcej.
Pozwolę sobie zacytować:
Enkhuizen to jedno z tych uroczych starych miasteczek położonych na brzegu dzisiejszych jezior. To akurat na cyplu, na którym zaczyna się tama oddzielająca Markermeer od IJsselmeer. Można nią dojechać w kilkanaście minut do Lelystad, stolicy prowincji Flevoland, położonej w całości na polderach.
Ta część Holandii zmieniała bardzo mocno swój kształt na przestrzeni wieków. Enkhuizen już w XIII wieku uzyskało prawa miejskie. Miasto żyło wówczas z rybołówstwa morskiego, bo leżało nad dawnym Zuiderzee (Morzem Południowym). Morze dawało się okolicy we znaki, i kiedy w 1916 zalało m.in. Enkhuizen aż po dachy domów, Holendrzy podjęli decyzję o zamknięciu go tamami. Ostatecznie budowę tej tamy udało się zakończyć dopiero w 1976 roku. Ponieważ odcięcie Morza Południowego spowodowało wymianę wody na słodką, mieszkańcy Enkhuizen stracili swoje główne źródło utrzymania. Trzeba było poszukać alternatywy. I tak narodził się pomysł stworzenia wielkiego skansenu w części miasta.
Ważnym atutem Zuiderzeemuseum jest atrakcyjny sposób dostania się do muzeum. Jak każde holenderskie muzeum, tak i to przyciąga wielkie rzesze zwiedzających. Bez parkingu nie miałoby racji bytu. Ale w pobliżu nie ma na niego miejsca. Dlatego wielki parking zorganizowano daleko od muzeum, przy samym wjeździe na tamę. Stamtąd, podobnie zresztą jak z dworca kolejowego, turyści dowożeni są stateczkami spacerowymi. Uważam, że to bardzo uatrakcyjnia pobyt – w słoneczny dzień przejażdżka po jeziorze jest sporą frajdą.
W Zuiderzeemuseum możemy obejrzeć zarówno domy wiejskie, rolnicze i rybackie, jak i miejskie. Wyposażenie niekoniecznie pochodzi z tych konkretnych domów, ale jest oryginalne i sporo mówi o życiu mieszkańców Enkhuizen sprzed wieku. A także o historii Holandii w ogóle – widać jak niewiele straciła np. w czasie wojny. Właściwie wszystko zachowało się w oryginale. Miejskie domy Enkhuizen są wyposażone wręcz luksusowo. Oprócz normalnych wnętrz mieszkalnych znajdziemy tu też kompletnie wyposażone sklepy, bank, zakład fryzjerski, aptekę z całkiem niezłym laboratorium chemicznym. Domy rybaków i rolników są oczywiście skromniejsze. Najciekawszym elementem izb mieszkalnych są moim zdaniem łóżka, umieszczone za drzwiami, jakby w szafie. Ten wynalazek, na pewno ułatwiający utrzymanie porządku w niewielkich mieszkaniach, a przy tym pozwalający na lepsze utrzymanie ciepła w zimie, jest typowy nie tylko dla Holandii. Takie same łóżka były na Kaszubach! I równie małe – spać trzeba w nich było prawie na siedząco.
Holenderskie domy na wsi często mieszczą się w tym samym budynku z częścią gospodarczą. W Enkhuizen widać to bardzo wyraźnie: jedynie drzwi oddzielają kuchnie od stodoły, obory czy warsztatu szkutniczego. Właśnie warsztaty szkutnicze i sieciarnie są jedną ze szczególnych atrakcji Zuiderzeemuseum. W niektórych możemy podpatrzyć panów przy pracy i wypytać o szczegóły. Można też dokładnie obejrzeć płaskodenne łodzie, służące do żeglowania po jeziorze i płytkich kanałach. No i oczywiście zjeść ryby prosto z miejscowej wędzarni. Łososie i śledzie pachną już z daleka i zdecydowanie nie można się im oprzeć.
Co jeszcze czeka na zwiedzających w Zuiderzeemuseum? W porcie cumują łodzie, które za niewygórowaną opłatą zabierają chętnych na nieco dłuższą przejażdżkę po jeziorze. Jest też kilka atrakcji dla dzieci: robienie mydła, malowanie drewnianych klompów, robienie żaglówki z klompa, a przede wszystkim wypożyczalnia tradycyjnych strojów regionalnych. Jest i plaża, na której największym powodzeniem cieszą się małe łódki, którymi każde dziecko chętnie samo popływa.
Dla mnie najciekawszym miejscem (poza wędzarnia oczywiście) była pralnia parowa. Idealnie zachowana, oczywiście na chodzie, pokazuje całe zaawansowanie technologiczne dawnej Holandii. Maszyna parowa uruchamia wielkie pralki i wirówki, obok ręczny magiel, a na poddaszu wielka suszarnia.
Z Zuiderzeemuseum właściwie nie chce się wychodzić, tak przyjemnie jest sobie posiedzieć gdzieś na trawie w pięknym otoczeniu. I muszę powiedzieć, że nawet w ciepły letni dzień, mimo tłumów na łodzi i parkingu, skansen jest na tyle duży, że tego tłoku nie czułam. Co ciekawe, w Zuiderzeemuseum nie spotkaliśmy też żadnych zorganizowanych wycieczek. W ogólne było mało obcokrajowców i wszyscy to indywidualni podróżnicy. Co znacznie poprawia komfort zwiedzania. Więc kto ma możliwość – polecam! Do Enkhuizen wcale nie jest trudno dojechać np. z Amsterdamu.
Tekst z allochtonki w zasadzie niemal wyczerpuje temat. Zdjęcia pod linkiem są w kolejności jak chodziliśmy i widać na nich takie cuda jak wieś Urk oraz domy z zabudowy Urk. Urk było kiedyś wyspą, teraz jej miasteczkiem położonym na lądzie, ponieważ osuszono morze tak bardzo, że udało się uzyskać połacie ziemi pod zabudowę mieszkalną i rolnictwo. Lelystad zyskało nazwę właśnie od inżyniera budowniczego zapory na morzu – Cornelisa Lely.
Każdy dom w skansenie jest opisany skąd pochodzi i towarzyszy mu mapka. W opisie jest też ujęte imię i nazwisko właściciela domu oraz drobne anegdotki z jego życia. Łodzie z resztą podobnie są opisane. Interaktywne ekrany w muzeum pokazują także zdjęcia, z czasów kiedy łódź była jeszcze w użyciu. Animacje zaś wizualizują jak wyglądała budowa zapory czy jak się czyści węgorza do wędzenia. Przy okazji napiszę, że w sobotę jedliśmy węgorza z Ijsselmeer jako przekąskę po kolacji. Widzieliśmy biedne i bogate domy. Domy z łóżkami i domy z leżankami w zabudowanych ścianach. Przy okazji od pracownika, który grał kierownika poczty w skansenie, dowiedziałam się, że drzwiczkami pod takim łóżkiem wchodziły spać pod spód dzieci gospodarzy. Myślałam, że tam się kładło jakieś ciepłe węgła czy coś innego, co by grzało w pieleszach, ale nie. Tam w tej małej przestrzeni pod łóżkiem rodziców, spały dzieci. A na ścianie u rodziców była przykręcona leżanka dla bobasa. Zobaczyliśmy, jak wygląda szkoła oraz miejskie domy wielorybników i właścicieli ziemskich. Wystrój domów miejskich był bardzo bogaty i stylizowany na kolonialny, jednak nie brytyjsko-kolonialny tylko zachodnio-indyjsko kolonialny. Żeglarze przywozili z wypraw po dobra i przyprawy różne meble, elementy wystroju, tkaniny. Później dekorowano nimi domy i szyto z nich suknie dla pań domu.
Spodobała mi się też obecność zdjęć prawdziwych ludzi z tych wiosek rybackich. Opisane są one z imienia i nazwiska oraz datami. Jest jedno zbiorcze zdjęcie w jednej miejscowości, gdzie mieszkańcy stanęli do fotografii, a na latarni widać dziecko chcące być również na zdjęciu. W pierwszej kolejności umknął mi ten szczegół. uważam to zdjęcie za wyjątkowo wesołe.
W stoisku z wędzonymi rybami zjedliśmy bardzo dobrego i tłustego śledzia. Pierwszy raz jadłam wędzonego śledzia i był naprawdę smaczny. Chyba jednak wolę makrelę – delikatniejsze ości. W osadzie „Gmina Urk” spotkałam bardzo miłych inscenizatorów. Państwo przy stole opowiadali mi o posiłku, który akurat pożywali. Przekonali mnie, że ziemniaki udukane z fasolką szparagową i kapustą są warte spróbowania. Jeśli ogród mi obrodzi to powinnam mieć pół tony fasolki.
Z inną panią rozmawiałam o wdowieństwie. grała wdowę i mówiła mi jak wygląda jej strój i kiedy żałoba się kończy. Wtedy to haftuje się kwiatki na rękawach koszuli i tym samym daje sygnał do ponownego zamążpójścia. Teściowie się trochę niecierpliwili, ale ja lubię sobie pogadać i ci ludzie też są tam od tego, aby tą wiedzę przekazywać. Poza tym to byli naprawdę mili ludzie.
W kinie można było zobaczyć przenoszenie domów z różnych stron morza do Enkhuizen. No właśnie – bo ja nie napisałam nigdzie. Wszystkie te domy są prawdziwe i pochodzą z wiosek rybackich leżących nad brzegiem dawnego Morza Południowego. Gdy poziom wody został obniżony i zyskano więcej ziemi pod uprawę i domy, dawne miejscowości rybackie straciły dostęp do wody i źródło dochodów. Wówczas to zachowano oryginalną zabudowę i zebrano ją w jednym miejscu. Jak to w prologu do zwiedzania przewodnik powiedział – woda łączy nas wszystkich, ale każda wieś nadal była inna. Muzeum poświęcone jest kulturze i życiu mieszkańców miejscowości morza południowego. Poniżej daję film osadzony również w holenderskich czasach dominacji nad morzami.
Później weszliśmy do budynku muzeum , znajdującego się po drugiej stronie ulicy. Zobaczyliśmy, zebrane z różnych brzegów, łodzie rybackie, stroje ludowe – manekiny z kolejno nakładanymi warstwami ubioru – od pantalonów po fartuch. Ten materiał wiszący z sufitu to skóry ryb, a konkretniej soli zwyczajnej, który był używany do wyrobu wodoodpornych ubrań. Widzieliśmy w muzeum też buty wykonane z rybiej skóry.
Następnie poszliśmy na miasto. I tu już mi nerwy puściły. Wiem, że ten wpis jest o muzeum, ale cały ten experiance mógłby być pozytywnym akcentem zakończony, ale nie udało się. O ile w muzeum teść był umiarkowanie marudny, to wychodząc już ze skansenu się włączył. Wzięłam na tą okazję dzień wolny i żałuję. Stanęliśmy przed wyjściem ze skansenu i była tablica informująca, że można dalej iść do muzeum w budynku lub iść na starówkę. Zaoferowałam oba i ten mi jęczy, że nie wie, bo nie wie co tam jest. Pokazuję mu tablicę ze zdjęciami i mówię, że to da taki obraz tego, czego można się spodziewać. On, że jest zmęczony. Będąc w skansenie proponowałam kilkukrotnie, by usiąść w kawiarni na miejscu i odpocząć. Widziałam, że mama jest już zmęczona i przydałoby się jej trochę usiąść. „Nie”. Mówię więc, że muzeum i tak jest zapłacone, więc pójdziemy lub nie – skansen był ekstra płatny, ale muzeum jest w podstawowym pakiecie. No to poszliśmy do muzeum. I znów mówi, że jst zmęczony. Oferuję kawiarnie na terenie muzeum, żeby usiąść i zebrać siły, nim postanowimy co robimy dalej. „Nie”. Poszliśmy więc w miasto, nie oglądając całego muzeum, bo wyparł do przodu i podjął decyzję za nas.
Z resztą w samym muzeum to też… Muzea obecnie zmieniają się i starają się być przyjazne dzieciom. Były więc miejsca do zabawy na terenie całego muzeum. Drobne rzeczy, z których Holendrzy chętnie korzystają. Trafiliśmy na przykład na grupkę ludzi grającą w „zgadnij kto?” w wersji drewnianej. Były śmiechy, kibicowanie, ogólnie luźna atmosfera. Na to też zamarudził, bo dorosłe baby grały głośno w grę. Później był taki żuraw, którym można było posługując się linką i haczykiem, przenieść bryłkę domu, element po elemencie, z łodzi na ląd. Teściowej się to spodobało, bo lubi nowe rzeczy, więc złapała za sznurek i podniosła dach domu na haczyku. Próbowała ustawić go na lądzie, aby chwycić kolejną część domu. Przyszedł teść. „Krzywo”, po co ty to robisz”, „czemu tam to kładziesz?”, „połowa jest w wodzie”, „widzisz? nie umiesz” i tak dalej. Włączył mi się agresor i mówię mu – zagramy po kolei, więc niech nie przeszkadza, bo to tylko wygląda na łatwe zadanie. Domek się teściowej obrócił i nie mogła go postawić z powrotem na łodzi. Nie ukończyła zadania, tylko chciała odstawić wszystko z powrotem i się poddać. Dla świętego spokoju. Mówię do niego – ręce w kieszeniach i nie przeszkadzać, niech mama dokończy. To wziął i złapał ręką za domek i odstawił go szybkim ruchem sam na łódź z powrotem. Powiedziałam mu, że gdyby w jego dzieciństwie mieli playstation to by się ze swoim bratem pewnie też zabijał o pada i poszłam. Mąż opuścił to miejsce wcześniej – chyba nie chciał patrzeć, jak ojciec mamę traktuje jak gówniarza.
No to jesteśmy już na zewnątrz. Do samochodu albo na miasto. No to jakoś się dał przekonać, by pospacerować na miasto. Ale znów marudził, że zmęczony i że tyle chodzenia. No rozumiem – ma 67 lat i może być zmęczony. Mijaliśmy kawiarnię – mówię, że wejdźmy sobie usiąść. Słońce ładnie świeciło, to będzie przyjemnie i ciepło. „Nie, bo za drogo”. Mówię, że ja zapraszam i ja płacę. Są moimi gośćmi. „Nie”. I tak kilka razy. Jak zobaczyłam, że zbliżamy się do restauracji rybnej, którą wspomniałam w tym wpisie, i że możemy coś zjeść, bo było już po 15-tej i od śniadania wszyscy byli głodni, to znów była litania jęków i zaprzeczeń. Mówiłam, że dobrą zupę rybną tam mają, mąż też opowiedział, co jedliśmy, ale nie. Idąc na miasto i tak przechodziliśmy obok i restauracja okazała się zamknięta [dużo usług jest zamknięta na początku tygodnia]. Teść nagle mówi „no i co, zamknięte, a mamusia tak lubi zupę rybną”. Witki mi opadły. No ale chu. Idziemy dalej. Znów kawiarnie, ogródki przed nimi i znów proponuję. „Nie”. To weszliśmy do kringlopu, bo teść lubi i luz. Poszliśmy do samochodu i jak ruszamy to teść wypala „kawy bym się napił”. Mąż nie wytrzymał i powiedział podniesionym głosem, ze przecież ja proponowałam. „Najwidoczniej nie dość dobrze”. Popłakałam się. Zaliczyliśmy po drodze jeszcze jeden kringloop, gdzie kupiłam sobie książkę. Czytałam ją już po polsku, widziałam film na Netliksie, teraz czas na holenderski.
Gdy wróciliśmy do domu, wzięłam lody z zamiarem zeżarcia całego kubła w ogrodzie. Teściowa powiedziała: „chłopaki do kuchni, a my na ogród”. No i teść wziął się za obieranie ziemniaków – w ogrodzie…. Odłożyłam lody i poszłam do biura na materac. Pospałam trochę, trochę poczytałam i trochę poprzeglądałam internet. Mąż zawołał mnie na obiad i w ciszy jedliśmy, bo się nikt nie odezwał. Poszłam z powrotem do góry, wzięłam prysznic, spakowałam trochę rzeczy na wyjazd i poszłam spać. Wkurwiona jak osa.
W środę do pracy szłam pół metra nad ziemią. natyrałam się jak dziki bąk, ale byłam zadowolona, że nie muszę w domu siedzieć.
Dziś będzie krótko, bo mam tak zły humor i tak mam wszystkiego dość… Mam ochotę wykopać gościa z domu. Niestety to by się wiązało z wyjazdem drugiego gościa, a to sprawiłoby przykrość mężowi. Więc mąż płacze, ja płaczę a gość jak jest niesympatyczny tak jest. Dziś zalazł mi za skórę już konkretnie. Cały dzień byłam miła, pomocna, uczynna i stawałam na rzęsach, aby się przypodobać. I mam kufa serdecznie po prostu dość. Odkąd wróciliśmy do domu, zamknęłam się w biurze i czytałam książkę/przeglądałam internety/drzemałam. Co chwile wpadał mąż po wsparcie emocjonalne, przytulenie i uronić trochę łez. Ja mogłam uciec i zapowiedziałam, że tak zrobię, jeśli mój stan emocjonalny nie pozwoli mi dalej znosić teścia. Ja go zwyzywam, jak tego nie odreaguję inaczej. Może nawet wywalę go do domu. Jutro znów odpocznę w pracy. Mam ochotę wziąć rower, aby być godzinę po pracy w domu, a nie pół. Albo pojadę sobie do Subwaya na kanapkę. Albo na plażę. Nie wiem jeszcze.
Wracając do pytania głównego – nigdy nie złamałam kości. Nie wiem, jak to jest i mam nadzieję nigdy się nie przekonać. A szczególnie nie w najbliższych tygodniach. Ale bywały takie momenty, kiedy tak bardzo rzygałam pracą [jeszcze pracując w szpitalu], że miałam nadzieję, że mnie coś rozjedzie i nie będę musiała iść do pracy przez kilka miesięcy. W NL nawet ze złamaną nogą idzie się do pracy – oczywiście w granicach rozsądku. Opowiem na przykładzie znajomego. Nogę złamał konkretnie. Zaśrubowali go, metalowe płytki dostał. Najpierw w domu ze dwa miesiące. Może dłużej – nie pamiętam. Potem dostał krzesełko i pracę na innym dziale, gdzie podawano mu wszystko, a on tylko docinał rośliny. Pracował wolno i przeszkadzał innym, bo musieli się odrywać od swojej roboty i mu nosić, ale pracował. Tutaj chodzi o nie stracenie kontaktu z ludźmi, dobrostan umysłowy, oraz o aktywność zawodową osoby z uszczerbkiem na zdrowiu. Po czasie dostał wyższe krzesełko i przysiadał sobie przy skrzyni i trochę już chodził. Pracował najpierw po 4 godziny dziennie. Potem trochę dłużej. Kiedy go noga bolała to mógł zostawać w domu. Kilka razy z tego skorzystał, bo noga mu napuchła. Chcieli go zostawić na tym dziale już na stałe, ale chciał wrócić do siebie – na produkcję. Kilka razy musiał znów skrócić pracę lub zostać w domu, bo na produkcji kopie się wózki z kwiatami [ręce są zajęte] i od kopania noga go bolała. Obecnie – po 2 latach – pracuje już od miesięcy normalnie, chodzi normalnie. Powinien zgłosić się rok temu na wyciągnięcie blaszek i śrub, ale to taki typowy lelum polelum i sam nic nie załatwi, a ten, co za niego zwykle wszystko załatwiał – ma wywalone. Wtedy by znów musiał mieć operację, rehabilitację, fizjo, powrót stopniowy do pracy. I wszystko przy zachowaniu pełnej pensji.
Więc nie złamałam nic, wiem, ze miałabym dobrą opiekę gdyby się tak stało, ale wolę nie próbować. Boję się bólu i bycia zależnym fizycznie od męża. Na te rzeczy przyjdzie jeszcze czas.
Jak naładuję bateryjki to będę wspierać męża w środę. Dziś [piszę to we wtorek wieczór] ide przygotować rzeczy na wyjazd rowerowy.
Wizyta przebiega już trochę lepiej. Wspomniany wcześniej człowiek namarudził się, a później marudził dalej, ale miałam to szczęście, że poszłam do pracy. Jeszcze nigdy nie wychodziłam z domu z taką radością i nie wracałam z tak zwieszoną głową. Eric dukał moje mięśnie rozsupłując ramiona i przygotowując nogi na rowery za kilka dni, a ja stwierdziłam, że mógłby mnie tak dukać i niech dalej boli, ale wolę to niż do domu jechać.
Dlatego dziś napiszę highlight z tych dni – byłyśmy w centrum ogrodniczym z teściową i moim kolegą. Mąż rzucił tak mimochodem, że kolega mówił, że jest dużo alstromerii w sklepie, więc postanowiłam jechać. Znalazłam stolik z bardzo okazałymi alstromeriami doniczkowymi. Można by pomyśleć, że doniczkowe alstromerie to inna odmiana od ogrodowych – ale nie jest to prawda. Moja firma produkuje oba rodzaje i jest jedna zasada – jak sadzonka ma długie odstępy między kolejnymi liśćmi to testowana jest na kwiat cięty, a jeśli ma krótkie, to trafia do doniczek. Ot, cała filozofia. Jak testy na zewnątrz wykażą, że rośnie i kwitnie w niższej temperaturze niż szklarnia – to trafia na rynek jako ogrodowa.
Mi zależało by mieć doniczkowe alstromerie, bo one nie zimują i trzeba je przetrzymać w domu przez zimę. Doniczkę łatwiej wnieść. Były odmiany wielokolorowe – trzy warianty. Żółty z różowym, biały z różowym i żółto-biały z różowym. Dogadałyśmy się z teściową, że wytnę nam sadzonki z tych roślin, więc wzięłyśmy po dwa inne kolory. Ona trójkolorowy, a ja żółto-różowy.
Wzięłyśmy też czerwony – myślałam, że wzięłyśmy dwa różne, ale okazało się, że niektóre kwiatki mają środek żółty, a inne biały. Spodobały mi się szczególnie liście.
Ja również wzięłam sobie odmianę kremową. Nie lubię białych kwiatów, ale ten mi się szczególnie spodobał. Wycięłam sadzonki dla mamy i odłożyłam do traya, gdzie miała jeszcze niecierpki i fuksje. Będzie miała co do Polski zabrać.
Wracając do domu odwiozłam kolegę. Miał swoje zakupy także i choć nie były to alstromerie, to również wrócił zadowolony. Na koniec zrobił nam tour po swoim ogrodzie. Alstromerie, które rok temu z pracy dostałam i pocięłam i wydałam sadzonki, jemu przyjęły się o wiele lepiej niż mi. Moja żółta próbuje umrzeć od roku, a jego kwitnie. Moja biała jeszcze ani razu nie zakwitła, a jego ma się dobrze. moja czerwona wyciągnęła kopyta, a jego wygląda pięknie. Różowa kwitnie nam tak samo. Zazdroszczę mu ręki do kwiatów, bo na alstromeriach właśnie najbardziej mi zależało.
Przy okazji pokaże wam coś. Jak się tnie alstromerię, to sadzonka musi zawierać trzy z czterech elementów. Podziemna łodyga musi mieć stożek wzrostu – najlepiej kilka. Korzenie muszą zawierać zgrubienia, w których roślina ma zapas jedzenia. Liście przyspieszą wzrost, ale roślina poradzi sobie na początku bez nich, o ile nie będzie miała za mokro.
A to poniżej przysłała mi firma, w której zgłosiłam reklamacje na towar, który mi wysłali wcześniej. Tak – to jest reklamacja po tym, jak przysłali mi martwe rośliny. W paczce powinny być 3 rośliny. A mam jedną martwą roślinę i dwa kawałki korzenia. Pokazałam te zdjęcia – każda z 3 paczek tak wygląda – zarówno naszemu liderowi działu sadzonek jak i głównemu hodowcy. Wyśmiali taki zakup. Powiedzieli, że nic z tego nie urośnie, bo ewidentnie to nawet nie są całe rośliny, a ten trup to najwyżej na nawóz może iść. Napisałam ponownie maila do sklepu i w jednym wysłałam zdjęcia towaru i napisałam, co i jak. W drugim napisałam im jak się tnie alstromerie i dałam zdjęcia i napisałam, że nie chcę mieć z nimi nic wspólnego i mają mi oddać pieniądze i przestanę ich nękać. przede wszystkim ten trup wygląda, jakby go wycięto miesiąc temu i zostawiono na słońcu. Nie rozumiem też czemu wysyłają je w trocinach – alstromeria to nie dahlia, nie przeżyje na sucho. Musi iść w wilgotnej ziemi, jak na przykład lilia. Nie wiem kto tam pracuje, ale u nas taka osoba wyleciała by na zbity pysk. A jakoś pracę utrzymują u nas alkoholicy i narkomani. Często nagrzani jeszcze w pracy.
Więc dla zainteresowanych – na wszelki wypadek nie kupujcie kłączy alstromerii a żywe rośliny – oraz nie zamawiajcie na bakker.com – szkoda pieniędzy i nerwów.
Zanim poszłam do ogrodniczego to zamówiłam sobie dwie doniczki z alstromeriami z https://www.kwaliteitsplanten.nl/alstroemeria. Różową i czerwoną odmianę.
Dziś link. Z racji tego, że mam gości, mam ograniczona możliwość krecenia się po domu z rana. Z telefonu zaś nie mogę skopiować tutaj wpisu. Zapraszam więc na bloga. Jest dużo narzekania, trochę roślin, sport i jedzenie.
Pamiętam ten wieczór, kiedy miałam wolne z pracy, była sobota lub niedziela, i zostałam wezwana do pracy na pilne. Pracowałam wówczas w sterylizacji i pacjentka pozwala szpital o odszkodowanie za infekcje gronkowcem albo zgorzelą. Nie pamiętam. Dokopano się do dokumentacji narzędzi, które były używane podczas zabiegu i przypadły one na proces sterylizatora, który ja zaakceptowałam.
Procedura wymaga, aby osoba akceptująca proces, złożyła podpis na wydruku wszystkich narzędzi i zestawów wraz z ich kodami cyklu (jednorazowy kod łączący dane narzędzie i dany proces) oraz na wydruku że sterylizatora, który zapisuję wszystkie parametry cyklu i jeśli są one spełnione to również komputer wydaje decyzję, czy proces był prawidłowy czy nie. Jeśli komputer wykaże, że ciśnienie lub temperatura nie zostały osiągnięte odpowiednią ilość razy i czasu, narzędzia muszą przejść proces ponownie w nowych opakowaniach. Jest to upierdliwe i kosztowne, ale bezpieczeństwo ludzi jest ważniejsze.
Tego dnia brakowało jednego podpisu. Proces był prawidłowy i podpisałam listę narzędzi do danego procesu, ale nie podpisałam wydruku że sterylizatora. Aby szpital mógł się wybronić, że dopełnił obowiązku, musiałam podpisać ów dokument. Nie jest to fałszowanie dokumentacji, bo proces był prawidłowy i narzędzia zostały poprawnie wysterylizowane, jednak w prawie chodzi właśnie o takie szczegóły.
Pamiętam w jakim stresie użyłam później, zwłaszcza że podpisałam się nazwiskiem panieńskim, a byłam już po ślubie, że jednak ktoś się przyczepi. Odpowiedzialność karna w tamtej pracy mieliśmy do 5 lat. Dodatkowo był strach przed HIV i żółtaczką typu C. Kka miesięcy przed zakończeniem pracy robiłam sobie test na HIV. Musiałabym zrobić kiedyś prowizorycznie ponownie. Jednak nie miałam w międzyczasie incydentu w pracy, więc nie miałam też przesłanek, aby się obawiać. Bardziej bym zrobiła kiedyś z ciekawości niż prawdziwej obawy.
Odkąd jestem w Holandii, nie mam takich stresów. Nie pracuje już w weekendy, ani święta, ani na nocki, popołudniówki. Mam zwykła pracę na poranna zmianę i jak wracam w piątek do domu, to do poniedziałku do 7 rano nie myślę o pracy wcale. Jeśli popełnię jakiś błąd to też nie zwróci mi nikt uwagi o to, aż nie zobaczy mnie osobiście w pracy. Jedyne co mogę się przyczepić, to moja szefowa w dni kiedy pracuje z domu, lubi pisać do mnie na whatsupie w czasie przerw śniadaniowych. A gdy już przychodzi do pracy, to wpada na dział pogadać 5 minut przed przerwą i czasem wchodzimy z kolegą jeść 5-10 minut za późno. Co prawda mamy elektroniczny nadzór i dopóki nie odbijemy klucza na pauze to nadal nam płacą, ale czasem to irytuje. Można wówczas zostać dłużej na przerwie i odbębnić swoje 30 minut, ale w praktyce tego niemal nigdy nie robię.
W pierwszym roku mieszkania w Holandii niemal każdy weekend dobrej pogody spędzaliśmy z mężem na rowerze. Przeszliśmy od mijania się w drzwiach do aktywnie spędzanych weekendów. Wycieczek na plażę. Leżenie na leżakach w ogrodzie.
Obecnie próbuje chwytać każdy moment ładnej pogody. Zdarza mi się skrócić sobie dzień w pracy lub wziąć wolne, aby się polenić. Mam tyle nadgodzin na moim niepełnym kontrakcie, że nikomu to nie przeszkadza. W szpitalu pracowałam 6 dni w tygodniu i każde chorobowe było traktowane jako próba wymuszenia pieniędzy. Tutaj z chorobowym też jest trochę po bandzie. Pracodawca pod tym względem jest słaby. Ale cała reszta jest już na luzie. Żałuję że moi rodzice nie mają takiego standardy życia. Ile byłoby fajnie jakby mogli z nami więcej w domu siedzieć. Jakby mogli na wakacje jeździć. Przecież ich pierwszy raz wysłaliśmy na prawdziwy urlop dopiero tok temu. Nigdy nie było ich na to stać. Cieszę się jednak, że ja się wyrwałam z tego błędnego kręgu. Ze tylko praca i spanie i jedzenie pomiędzy kejnymi dniami w pracy.
Moja waga zmieniła się o dobre niemal 20 kilo w ostatnich kilkunastu latach, więc nie mam tej samej garderoby. Dużo rzeczy odpadło, bo przeprowadzając się do Holandii zabraliśmy niewiele. Gdy wracaliśmy po kolejne torby, to stare ubrania już na mnie nie pasowały. Mam bluzę reserved – miałam dwie takie same w róznych kolorach i nie moge namierzyć drugą – taką z udawanym kapturo-kołnierzem. Nie wiem, jak sie to nazywa. Nie jest to golf, ani kaptur, ale coś pomiędzy. Bluzę ta kupiłam jeszcze w Toruniu, więc musi mieć jakieś 10 lat.
Inny stary ciuch to bluza, która noszę do pracy. Jest to stara bluza mojego męża. Nosiłą ją jeszcze na studiach, jak był chudy. Ważył wtedy te swoje 60 kilo i ja dziś mając 74 kilo wchodzę w nią idealnie. Bluza jest z grubego nie-elastycznego materiału i niestety nie ma kieszeni. Za to świetnie się nadaje by na nią narzucić jeszcze kamizelkę pikowaną i pracować w zimie. Nie zmieniła koloru, nie udało mi się jeszcze jej ani podrzeć ani poplamić. Jest świetna, choć niezbyt ładna.
Mam kurtkę, którą uszyła mi ciocia jakieś 7 lat temu. Wchodzę już tak na styk w nią, ale nie oddam, bo to prawdziwie wartościowa dla mnie rzecz. Uszyta na maszynie, jak wiele rzeczy, które ciocia Basia dla mnie robiła. Pół liceum przechodziłam w swetrach od mamy i spodniach od cioci. Aaaa! i mam jeszcze kilka swetrów z bambusowej wełny, które mi moja mama zrobiła. Rzadko noszę, bo nie pasują do mnie stylem – jeden jest na lato do narzucenia na bluzeczkę na ramkach, a drugi to taki cardigan, ale niezbyt ciepły na moje marznięcie, a jak jest lato to jest mi w nim za ciepło…
No i mam jeszcze koszule z Biedronki. Też ma jakieś 10 lat. Gdyby nie była tak mocno kraciasta, to nie nosiłabym, bo było by widać, że jest za ciasna…
A Wy jakie najstarsze ubrania macie i nadal nosicie?
Najpierw jedziemy pociągami na południe Holandii i zaczynamy w niedzielę popołudniu jazdę. Przez 10 lub 11 kolejnych dni [zdecydujemy po drodze, czy nie dołożymy sobie gdzieś noclegu i zregenerujemy się na kajakach czy spacerując] będziemy pedałować obładowane jak juczne woły w kierunku Edam i dalej – do domu. Po drodze będą nas czekać forty warowne – niektóre do zwiedzania, inne jako budynki użyteczności publicznej, restauracje, hotele, kawiarnie…
W niedzielę głowa mnie już nie bolała. Nie wiem, czy to było związane z bieganiem, czy przedłużającym się problemem z zatokami. Niby same zatoki mnie nie bolą, ale od 2 tygodni mam je bardzo zapchane i wciąż leci mi ropa. Dostałam do łózka Inkę, budyń czekoladowy, śniadanie, a później także frytki z majonezem. Koło 14-tej stwierdziłam, że czas wstać i coś porobić.
A co mnie zatrzymało w łóżku? Uczę się szydełkować. I co trafiłam na jakiś filmik w internetach to próbowałam coś nowego wydziergać. W końcu zrobiłam mężowi breloczek do klucza od roweru. Jeszcze boki mi średnio wychodzą, ale cośtam udaje się haftować.
Później poszłam do ogrodu skończyć mój obraz. Po 100 warstwach tła w końcu przyszedł czas na pierwszy plan. Nie jestem zadowolona w 100 procentach, ale zamierzony efekt uzyskałam.
Później popracowałam trochę z roślinami. Wrzuciłam worki z pomidorami na najwyższe półki w szklarni, a w ich miejsce dałam doniczki z krzewami pomidorów. Doniczki z półek by spadły, ale odwrotnie się to nie wydarzy.
Posadziłam też nowe sadzonki do ziemi. Jeszcze tylko żółte pomidory i papryka zostały w malutkich doniczkach. nie wiadomo, czy nie jest już dla nich za późno by w tym sezonie owocowały.
Frezje zakwitły również na różowo. Póki co wyglądają one na zdrowe rośliny. Lilie zaś mają coraz więcej objawów zarazy.
W poniedziałek wróciłam do spacerowania z Annet. Jej nogi są w już lepszym stanie i mogłyśmy zrobić razem 3 kilometry. Starzenie się to przekleństwo. Po drodze na naszej trasie jest mini Kreml. Pan, który tam mieszka jest zafascynowany architekturą Kremla i sam, kawałek po kawałku zbudował ów skansen. Dzieją się tam różne kulturalne wydarzenia – między innymi odbywały się warsztaty malowania u ukraińskiej malarki.
W Holandii pojawił się znów problem Ćmy bukszpanowej. Rośliny na zdjęciu żyją, puszczają nowe listki, ale stare zostały wyjedzone z miąższu między skórkami. Wiele ogrodów obecnie tak wygląda. Póki co nie ma skutecznego środka na tego owada – trzeba po prostu przez kilka lat nie mieć bukszpanu w ogóle, aż populacja ćmy wymrze i nie będzie miała rezerwuaru, z którego będzie mogła wrócić za rok. Chemia nie pomaga. To trzeba wycinać i palić.
W pracy zaś mamy akcję skracania. Ten dywan begonii z dnia na dzień staje się coraz bardziej łysy. Kwiaty na zdjęciu sięgają do kolan. Niestety, ale w takich warunkach chętnie wchodzi grzyb. Kolega ściął mi je na pół łydki, a ja sukcesywnie docinam je w formę, dzięki której lepiej się krzewią. Przy okazji liczę je i zapisuję, bo to jest nasz zapas materiału. Wszystkie odmiany, które kiedykolwiek nasza firma uzyskała, są na tym zdjęciu. Matecznik.
Od dziecka prowadzono mnie do kościoła. Potem wysyłano mnie samą do kościoła. Przez moment zdecydowałam się być lektorem w kościele. W żadnym z tych wypadków nie poczułam obecności boga. Stwierdziłam więc, że jestem zdecydowanie osobą niewierzącą i przestałam pojawiać się w kościele, nawet jak tego ode mnie wymagano. W przyszłym roku mam zamiar nie iść do kościoła podczas komunii w rodzinie. Zaszyję się gdzieś. Mam też zamiar nie dawać żadnego prezentu. Rodzice dziecka i tak są niewierzący, ale chodzący do kościoła dla świętego spokoju. Więc ani biblia, ani łańcuszek dzieciakowi się nie przyda, a na quada niech składają się bardziej zdeterminowani krewni. Młody ma więcej kasy niż ktokolwiek w naszym pokoleniu, więc kolejne prezenty sensu nie mają.