Ostatnio dodane zdjęcia

Sylwetka

Poprzednia Początkowa sylwetka
Obecna Obecna sylwetka
Cel Mój cel

O mnie

No to znów dobiłam do 76 kg. To już 20 kilogramów, które chcę zrzucić z początkowych kilku, które chciałam zrzucić zakładając konto dekadę temu. Jem emocjonalnie, jem z nudów, jem by regulować emocje. Myślę, że jak to opanuję, reszta przyjdzie sama. Uprawiam sport, lubię być na świeżym powietrzu. Lubię jeść warzywa, nabiał i białe pieczywo. Moim problemem jest przede wszystkim ilość, a nie to, co jem.

Informacje o pamiętniku:

Odwiedzin: 125057
Komentarzy: 4907
Założony: 26 marca 2022
Ostatni wpis: 17 stycznia 2025

Pamiętnik odchudzania użytkownika:
Babok.Kukurydz!anka

kobieta, 39 lat, Piernikowo

172 cm, 77.90 kg więcej o mnie

Postępy w odchudzaniu

Najskuteczniejsze odchudzanie w Polsce.

Wpisy w pamiętniku

6 lipca 2023 , Komentarze (8)

Może jestem dziwna, ale uważam, że luksusem jest już ciepła woda. Naszła mnie ta myśl, jak byłyśmy pod namiotami. Spałam na ziemi, nosiłam przepocone ubrania, jadłam suche pieczywo i sałatki ze sklepu i jakoś to wszystko było do zniesienia. Najprzyjemniejszą częścią dnia było wyjście spod prysznica, zrelaksowana, czysta, pachnąca. Zmyłam z siebie krem na słońce, owady, które do niego się przyklejały, kurz, piasek, trawę. Miałam świeżą skórę głowy, rozczesane włosy.

Myślę, że to uczucie nie byłoby takie przyjemne, gdyby nie była to ciepła woda. Nawet w te gorące dni. Koi ona nerwy i mydło się lepiej pieni.

W domu podobnie – mogę siedzieć pod ciepłym kocykiem, mogę ubrać się cieplej, ale jesli pod prysznicem miałabym zimną wodę to nie byłoby tak fajnie. Zimą jak jest mi bardzo zimno, bo marznę w pracy i potem w domu czasem nie mogę się rozgrzać, na przykład po dłuższym biegu czy rowerze, to gorąca woda pod prysznicem jest powodem do naprawdę wspaniałego nastroju i samopoczucia. Czasem stoję pod wodą dłużej, właśnie, aby się ugrzać.

A wy? Bez jakiego luksusu nie potraficie żyć?

5 lipca 2023 , Komentarze (9)


Ostatnio trochę wracam do biegania. Myślałam, że rozbujam się w poprzednim tygodniu, ale dopiero teraz jakoś nabrałam rozpędu. Na razie pomalutku, dwa biegi w tym tygodniu za mną. Lecę dalej z planem treningowym, bo zakłada on i tak bieg ciągły w danym okresie czasu [35-45 minut]. Po nich wchodzą biegi szybkie, których chyba do tej pory nie robiłam. Nie doszłam nigdy tak daleko z planem treningowym.

Miałam pobiegać we wtorek, ale miałam najpierw psychologa, a wieczorem spacer z koleżanką.

W środę zwyczajnie mi się nie chciało, czułam się zmęczona i wolałam zostać w domu.

W czwartek w końcu ruszyłam się. Dobrze to zaplanowałam – najpierw jedzenie, Inka i ciasteczka i o 19 wyszłam z domu.

W piątek zaś popracowałam najpierw w ogrodzie. Później obiadokolacja, Inka, czekolada [postanowiłam sobie wydzielać czekoladę za bieganie, a dzień wcześniej miałam nadwyżkę kaloryczną]. Wyszłam z domu po 19.

Ostatnio zmieniłam alarm w zegarku na za kwadrans siódma. Wcześniej dzwonił za kwadrans szósta, ale zdarzało się, że dopiero co do domu wchodziłam i nie myślałam wcale o ćwiczeniach czy bieganiu. Najczęściej i tak na bieganie wychodziłam koło 19-tej.

Oba biegi szły mi mozolnie. Nie było słońca, ale było nadal ciepło. Dreptałam w wolnym tempie przed siebie, nie myśląc o tempie, kadencji, o niczym. Po prostu podreptałam sobie. W obu przypadkach Garmin pokazał mi, że te biegi pogarszają moją kondycję i są bezproduktywne. Nie wiem, dlaczego – czy za mało snu, czy nadal to było zbyt intensywne dla mnie. Ale ja się ledwie wlokłam. A mimo to było mi ciężko.

Może to już przez to, że osiągnęłam znów wysoką wagę? Dobiłam do 76 kilo. Jestem załamana. Czuję w sobie desperację. Nie motywację, ale desperację.

Nawet kliknęłam w reklamę jakiejś siłowni, która reklamowała się, ze ma program pomocy osobom, które chcą schudnąć współfinansowany z podstawowego ubezpieczenia zdrowotnego. Co prawda przez telefon dowiedziałam się, ze moje BMI jest za niskie, aby się kwalifikować, ale umówiłam wizytę. Jadę tam 5 lipca. Mąż jest przeciwny – uważa, że skoro mam tonę sprzętu w domu, to powinnam umieć to ogarnąć sama. No jakoś nie umiem, potrzebuję chyba zewnętrznego organu kontrolnego, a internet już nie wystarcza.

Mają oni tam jakiś program i maszynę, która za pomocą AI dopasowuje możliwości treningowe i plan treningowy i do tego opiekę trenera i kogoś odpowiedzialnego za zmiany w życiu i podejściu do jedzenia i może jak ktoś mi da konkretne ramy, to będę się trzymać. Mąż uważa jednak, że nie powinnam wydawać pieniędzy na coś, co mogę zrobić w domu za darmo. Że mam dość wiedzy i sprzętu, by sobie poradzić i gdyby mi zależało, to bym miała już swoje cele osiągnięte. Rozumiem jego argumentację., To, że mam możliwości a brak chęci, by sobie sama poradzić, faktycznie mnie zniechęca jeszcze bardziej. Irytuje mnie w sobie. Zastanawiam się nawet czy odmówić spotkanie. Zdaniem męża mam zacząć biegać codziennie po 10km to schudnę. I tym razem twierdził, że to nie jest żart.

Zmieniając temat na coś trochę przyjemniejszego – wykopałam narcyzy. Wszystkie inne cebule wyrzuciłam do kosza na śmieci i zostawiłam tylko narcyzy, bo były one nowe, nie wykazywały porażenia i były w osobnej donicy. Ściągnęłam zewnętrzne łuski bo nosiły ślady gnicia. Donica, w której były, służyła mi za miejsce do odratowywania alstromerii. mam na myśli, że kiedy usuwa się stare kwiaty alstromerii – trzeba je wyciągnąć mocno z ziemi. Wyrwać. To pobudza roślinę do tworzenia rozgałęzień w rozłogach. Zdarza się, że wyrwana stara łodyga wychodzi wraz z nowym stożkiem wzrostu i kawałkiem korzenia. Jest to dobra baza, aby rozmnożyć roślinę. Należy włożyć ją wtedy do ziemi i modlić się o cud. W sumie zapomniałam, że mam ukorzeniacz…

Wykopałam narcyzy i dosypałam świeżej ziemi do doniczki. Przeniosłam tam rośliny, które wymagały ratunku. Niektóre z nich nie ruszyły się we wzroście, ale Indian Summer – odmiana stricte ogrodowa [zdjęcie na górze wpisu] – ukorzeniła się bezproblemowo. Dodatkowo wstawiłam do doniczki w puste miejsca małe doniczki z różnymi odmianami alstromerii, które parzyły się w szklarni i wiecznie były przesuszone, aby stojąc na chłodniejszej i bardziej wilgotnej ziemi były stymulowane do wypuszczenia większych korzeni i miały większą szansę przeżycia. Ogólnie w tym roku do domu będę musiała wnieść chyba rekordową ilość roślin.

Szykują mi się cukinie – do tego widać, że rośliny robią sporo nowych pączków kwiatowych.

Jedne z pomidorów przerosły mi już dwie półki w szklarni, które musiałam wymontować.

Odmiana, która jest w worku w szklarni zaczęła chorować. Myślałam, że to poparzenie środkiem na gąsienice, ale mąż mi powiedział, że botanigard jest biologiczny i nie parzy roślin, zwłaszcza, ze nie było słonecznie w dzień oprysku. Druga opcja to grzyb – w szklarni jest wilgotno, a podlewając z węża rozbryzguje się spory na inne rośliny. Oberwałam więc żółte i czarniejące liście i zrobiło się trochę łyso.

Pomidory w doniczkach mniej kwitną i się rozgałęziają. Z tych starszych musze obrywać boczne pędy, a te wydają się bardzo łyse.

Natomiast bez względu na odmianę – sporo roślin już robi pierwsze pomidorki. Mam jeden krzaczek, który robi pomidorki koktajlowe i resztę, która robi pomidory rzymskie i klasyczne.


4 lipca 2023 , Komentarze (3)

Jakiś czas temu usiedliśmy z mężem i obejrzeliśmy film. Miałam go odłożonego od czasów gali oscarowej i choć mąż zarzekał się, że ten film go nie interesuje, jak zaproponowałam to zgodził się obejrzeć go ze mną. Wieloryb z oscarową rolą Brendana Frasera.

Pamiętam Frasera z czasów Mumii. Najlepszej Mumii. Potem był George prosto z drzewa i kilka głupich komedii. Potem gdzieś przepadł. Około roku temu pojawiły się plotki, że został on zkancellowany za powiedzenie otwarcie o byciu ofiarą napaści seksualnej ze strony przewodniczącego HFPA – to chyba ta sama organizacja, która przyznaje Złote Globy. Nie wczytywałam się.


Kilka lat temu nawet pojawił się filmik pytający, gdzie się podział Brendan Fraser. Przyznam, że nie zauważyłam jego braku. Przeminął jak Cameron Diaz czy Jennifer Jason Leigh. Ale faktycznie, lubiłam go oglądać i dziwne było, że po prostu zniknął. Pomyślałam, że pewnie przestał być popularny, zatrudniany i zajął się czymś innym. Nie on pierwszy.

Teraz jednak jest czas jego wielkiego come backu. Zagrał niesamowicie realistyczną rolę w Wielorybie. Ludzie kręcili nosem, że to nie powinno być tak, że otyłego mężczyznę gra facet z lekkim brzuszkiem, który nowi fatsuit. Osobiście przykro było mi patrzeć na tego aktora z przerzedzonymi włosami [w rzeczywistości też stracił swoją bujną grzywę] i pocieszający był chociaż fakt, że monstrualnie wielkie ciało w tym filmie, było tylko kombinezonem. Wiele w Hollywood mówi się o reprezentacji, ja jednak wolałam obejrzeć przebranego chłopa niż fizycznie tak chorą osobę. Choć z drugiej strony bardzo podobał mi się film Precious z 2009 roku. Aktorka grająca główną rolę, oraz aktorka grająca jej matkę są otyłe. Lenny Kravitz nie wygląda jak Lenny Kravitz, a Mariah Carey jest już w ogóle nie do poznania. Myślałam, że z czasem główne aktorki pokażą wspaniałą przemianę i schudną jak Jennifer Hudson z Dreamgirls.

Ale wracając do Wieloryba. Wbrew pozorom nie chodzi o to, że Charlie jest ogromny jak Wieloryb, ale o Moby Dicka. Postać Charliego jest bardzo sympatyczna. Jest on marzycielem, człowiekiem skrzywdzonym, myślącym pozytywnie i szukającym dobra we wszystkich, nawet swojej podłej i egoistycznej córce. Poświęcający wszystko dla innych, rezygnujący ze swojego życia. Przykro oglądało się te kilka dni z życia Charliego i naprawdę Fraser zasłużył na nagrody, które otrzymał. Wzruszył mnie, a momentami przeraził.

I o tym przerażeniu chcę tu napisać.

Charlie nigdy nie był szczupły. Po śmierci chłopaka zaczął jeść, aby uspokoić emocje. Jadł więcej i więcej aż skończył przykuty do kanapy i chodzika. I te sceny, kiedy on je najbardziej mnie dotknęły. Miałam wrażenie, że widzę swoje życie. Jak Charlie otwiera i zamyka szufladę ze słodkościami. Jak walczy ze sobą, by nie jeść. Jak na końcu i tak zjada i to wszystko jak leci. Bo jest mu źle. Jak ma schowki z przekąskami w domu. Jak czuje się źle, ale je, bo myśli, że to mu pomoże poczuć się lepiej. Ja też jem emocjonalnie. Przytyłam znów ostatnio, ale do wagi Chiarlie’ego mi jeszcze dużo brakuje. Może nigdy jej nie osiągnę, ale teraz, gdy znów weszłam na nadwagę, zaczynam się bać.

Znów zaczęłam liczyć kalorie i znów wychodzi mi za dużo. Nie czuję, że się przejadam, ale jem rzeczy, które jem dla przyjemności, a nie dla zaspokojenia głodu. Gdybym ucięła te rzeczy, miałabym dobrą ilość kalorii zjedzonych. Ale też i wrażenie, ze miałabym smutne życie. Oby wreszcie te wizyty u psychologa zaczęły odnosić jakiś skutek. Ostatnio miałam spotkanie z Fleur ponownie i umówiliśmy spotkanie telefoniczne z moją mamą. Będę musiała się stawić, aby pomóc się dogadać, zanim tłumacz będzie mógł wziąć na siebie ciężar rozmowy. Ja też nie chcę brać w niej udziału, aby nie wpływać na odpowiedzi. Jednak Fleur chce, abym to ja zadzwoniła do mamy i zostawiła ich na konferencji.

Chciałabym aby ten cały proces szedł szybciej i aby mi faktycznie pomogli okiełznać emocje. Wtedy powinnam wziąć swoją wagę w swoje ręce.

3 lipca 2023 , Komentarze (24)

Myślę, że tu nikogo nie zaskoczę – pieniądze.

Można być dobrym człowiekiem. Otaczać się rodziną i przyjaciółmi. Mieć piękne życie wewnętrzne. Ale ja jestem pragmatyczna i wiem, że to wszystko może i poprawia nastrój w życiu, ale nie daje dobrego życia. A dobre życie jest wtedy, jak stać cię, aby ogrzać swój dom. Aby nakarmić siebie i bliskich. Aby mieć pieniądze na ciepłą kurtkę na zimę i dentystę dwa razy do roku.

Można być marzycielem, mieć wspierającą rodzinę, ale życie nie będzie dobre, jeśli wiecznie walczy się, aby utrzymać głowę nad powierzchnią wody [jak to mawiają Holendrzy]. Lub żyć od pierwszego do pierwszego [jak to mówią Polacy].

Pamiętam narzekania znajomych, którzy mieli samochody, ale jęczeli, że trzeba zapłacić OC. Albo jechać na przegląd. Rodzina, która ledwie była w stanie kupić wyprawkę do szkoły. Moi rodzice, którzy zmarnowali zdrowie i nerwy wciąż próbując zarobić pieniądze, aby starczyło.

Gdyby w mojej rodzinie od zawsze były pieniądze, to może mama nie zapracowałaby się przez 3 kolejne nowotwory, tylko mogła pozwolić sobie chorować, zdrowieć, regenerować się. Może mój tata nie musiałby tak ciężko pracować, by miał dziś garba i żylaki. Może mój brat nie myślałby, aby po 3 latach mieszkania w Polsce, zostawić żonę i wyprowadzić się z powrotem za granicę. Może gdybyśmy mieli pieniądze z Ukochanym, to mieszkalibyśmy teraz w Polsce i narzekali na PiS jak nasi znajomi?

Uważam, że pieniądze dają szczęście, a już na pewno ujmują troski. A życie bez trosk jest szczęśliwsze. Jestem na to dowodem.

2 lipca 2023 , Komentarze (9)

W ogrodzie coraz więcej życia. Tego pożądanego i tego mniej. Pojawiły mi się kwiaty na cukinii – a mam tylko 3 rośliny. Może będę miała więc jedną cukinię.

Lilie pomarańczowe i czarne już ścięłam. Teraz szykują się pomarańczowo-czarne do kwitnienia i zakwitły bezwonne żółte.

Goździki pięknie kwitną. Zapodziany pomidor też ma się dobrze. Miałam mały niedobór doniczek, więc poszly one razem.

Dahlia Creme de cassis zaczyna kwitnąć. Ma dokładnie taki kolor, jak opisali na stronie producenta.

Dahlia Hy trio niestety odbiega i to mocno od założonego spektrum kolorów. Może druga z roślin będzie fioletowa lub marmurkowa. teściowa ma trzecią roślinę i powinna w ciągu tygodnia zakwitnąć, bo już ma pączki.

przed domem zaś donice z begoniami. Mąż zapomniał je podlewać, gdy mnie nie było, więc są trochę słabe. Choinka w tle umiera i mąż nie chce jej wyrzucić. Opadły jej z suszy niemal wszystkie igły. Jest łysa i brzydka.

Przenieśliśmy na przód domu Indian Summer. Pięknie kwitnie i liczę, że będzie miała długo ładne kwiatki.

Niestety jest też w ogrodzie niepożądane życie. Mam problem z ćmami, miniorkami raz białymi muszkami – mączlikami. Ćmy składają jaja i wkrótce będę miała gąsienice zjadające mi liście. Miniorki drążą tunele w miąższu liści kalarepy i fasoli, a mączliki nagryzają mi liście fasoli i słonecznika. Pryskamy bilogicznym insektycydem i nawet zagadałam w pracy o silniejszy środek, ale kolega powiedział, że nie da mi, bo nie chce abym pryskała na warzywa. Klauzula sumienia. Muszę więc znaleźć silny środek, ale bezpieczny do konsumpcji. Macie propozycje?

larwa miniorki
larwy mączlika

1 lipca 2023 , Komentarze (9)


Jak już kiedyś pisałam, moi rodzice spięli się o kolejność moich imion i ostatecznie dostałam takie imię, którego nikt w rodzinie nie używa zwracając się do mnie. Tutaj za granicą go używam, bo jest prostsze w wymowie, ale w Polsce wszyscy do mnie mówią [dajmy na to] Marysia. I zawsze chciałam zmienić imię, aby naprostować kolejność. Jakoś jednak nigdy nie zabrałam się za papierologię. Chciałam też zmienić nazwisko na polskie. Urodziłam się z niemieckim nazwiskiem, bo rodzina pochodzi z Niemiec. Nigdy jednak nie zostałam Marysią Kwiatkowską.

Później zrobiłam dyplom i zmiana nazwiska oznaczałaby zmianę notarialną dyplomu. Później wyszłam za mąż i przyjęłam polskie nazwisko męża. Zostałam więc zupełnie inną osobą niż na początku. Mam to swoje pierwsze imię, za którym nigdy nie przepadałam i całkiem fajne nazwisko. Myślę, że wyszłam na tym dobrze bez zabawy w urzędach.

A jakie imię wy chcielibyście mieć?

30 czerwca 2023 , Komentarze (8)

Człowiek przeważnie spędza więcej czasu w pracy niż śpiąc. Jeśli dołączyć do tego czas dojazdu do pracy i przygotowań do pracy, to zdecydowanie tak jest. Zatem mój współpracownik jest osobą, z którą spędzam czasu więcej niż z własnym mężem, którego widuję trochę rano i kilka godzin po pracy plus niecała godzinę w samochodzie.

Współpracownik jest ciekawą osobą. Wciąż dziękuję bogu, w którego nie wierzę, za to, że dane nam jest razem pracować. W porównaniu z toksyczną koleżanką wcześniej – obecnie w pracy naprawdę dobrze się bawię. Robota, robotą – jesteśmy dobrym teamem, więc idzie szybko, sprawnie i głównie po mojej myśli. Rozumiemy się, umiemy dobrze podzielić między siebie obowiązki i pomagamy sobie. Często mamy podobne pomysły i idziemy w tym samym kierunku.

Prywatnie kolega jest jeszcze bardziej entuzjastyczny niż ja. Od rana chodzi często z uśmiechem, ma wesołe pomysły, robimy jogę jak nikt nie patrzy. Teraz, jak wróciłam z urlopu, nazbierało nam się sporo oczyszczania nasion, więc wyselekcjonowaliśmy je do czyszczenia i poszliśmy na kantynę pracować. W ciszy stołówki możemy porozmawiać sobie i pokazujemy sobie zdjęcia. On opowiada o swoim kocie i królikach, o mamie i jej ogrodzie w Polsce, a ja o pobycie przyjaciółki i rowerach, o lekcjach tenisa i jaka nowa plaga w moich pomidorach się czai.

Dni mijają szybko, robota w rękach się pali. Naprawdę nie zdarzają mi się takie dni, jak jeszcze kilka lat temu, lub gdy pracowałam w Toruniu, kiedy miałam nadzieję, że rozjedzie mnie samochód, złamię nogę lub umrę, abym tylko nie musiała iść do pracy. Nie dlatego, że nie lubiłam swojej pracy. Lubiłam każdą z moich prac, nawet wtedy, jak trzeba było narzędzia od kału myć manualnie przed dezynfekcją. Ale ludzie, z którymi pracowałam stwarzali bardzo nerwową i toksyczną atmosferę. Straszyli się nawzajem szefem, wyśmiewali każdy błąd, napuszczali się na siebie nawzajem. Tutaj tego nie ma. Jest nas tylko dwoje i musimy sami ogarnąć swoje problemy. Do szefowej iść tylko z kwestiami pracowymi. Jesteśmy dorośli. I póki co udaje się.

Były wcześniej nerwowe momenty, szczególnie jak kolega ma jechać na urlop to chodzi trochę nerwowy i zdarza mu się wybuchnąć pretensją. Ale najczęściej po urlopie wraca i mówi, że to było głupie. Nauczyłam się, że po prostu taki folklor naszej relacji. Że czasem musze chodzić na paluszkach. Ale warto pielęgnować tą znajomość, bo 99 proc czasu jest naprawdę fajnie. Tak jak teraz – wróciłam z urlopu z chęcią do pracy, dobrym nastrojem i małym leniem. Ale robota idzie, więc jest super.

Drugą osobą, z która spędzam najwięcej czasu to mój Ukochany. Ale o nim pisałam tu już milion razy.

29 czerwca 2023 , Komentarze (24)

Och pamiętam! I to jak!

Jako dziecko musiałam czytać w szkole Awanturę o Basię Kornela Makuszyńskiego. Obok Szatana z siódmej klasy, jest to jedna z moich ulubionych polskich książek.

Awantura jest książką o perypetiach małej Basi, której mama ginie pod kołami pociągu, a dziecko zostaje wysłane w samotną podróż do jedynej żyjącej krewnej mamy, ciotki Olszańskiej. Niestety dziewczynka oblewa się mlekiem i karteczka z danymi krewnych, do których miała trafić, staje się nieczytelna. Współpasażerowie odtworzyli napisane na mokrej kartce dane i dziecko trafia pod niewłaściwy adres – do samotnego, zgorzkniałego aktora teatralnego oraz jego kolegi z zespołu – pana Olszewskiego. Ponieważ nikt nie kwappi się, by zająć się sierotą, aktorzy przyjmują Basię do siebie i wraz z czarnym pieskiem imieniem Kibic, przeżywają kilka przygód. Jednak o losie Basi dowiaduje się jej ciotka i odnajduję dziewczynkę. Wujaszkowie jednak nie chcą jej oddać „obcej osobie” a i sama dziewczynka przyzwyczaiła się do życia za kulisami teatru.

Jest to naprawdę piękna historia i bardzo fajny stary film na podstawie tej książki. Uwielbiam postać Olszewskiego.

Część pierwsza https://vitalia.pl/vi...

Część druga https://vitalia.pl/vi...

28 czerwca 2023 , Komentarze (23)

Od zawsze na mojej liście był jeden kraj. Jeden, który jest prawdopodobnie na zawsze poza moim zasięgiem. Po pobycie na Azorach, tym bardziej wiem, że raczej tam nie polecę – bo nie lubię tak długo być w podróży. Tym krajem jest Japonia. Od czasu realistycznych krajobrazów miejskich i wiejskich w kreskówce Czarodziejka z księżyca, zakochałam się w idei tego kraju. Później przyszło więcej filmów i artykułów o niezwykłości Japonii. Kultura, wychowanie ludzi w czystości i szacunku, technologia, parki i lasy, świątynie i ogrody japońskie.

Był też James May – nasz człowiek w Japonii.

Ponadto od kilku lat chciałabym zobaczyć Albanię. Kolega ze szkoły tam był i bardzo sobie chwalił. Wtedy ceny jeszcze były niższe, bo niewiele ludzi tam jeździło. W ostatnich latach Albania goni Chorwację. Mnie interesuje jednak by jechać bardziej do Albanii, bo właśnie nie przepadam za tłumami i wolałabym zobaczyć miejsca, które z reguły są pomijane. Gdzie nie ma dużej ilości ludzi na szlakach, gdzie jedzenie jest lokalne, a nie nastawione na turystów, którzy i tak nie wrócą, więc mogą jeść byle co. Poza tym… w Chorwacji wszyscy już byli. Moi teściowie nawet kilka razy.

W tym roku wybór miejsca na wakacje był chyba trudniejszy. Ceny bardzo zniechęcają. Z jednej strony myśleliśmy przez moment nad wyspą Sol na Atlantyku, ale szybko to odpadło, bo w październiku zaczyna się tam sezon, więc ceny są horrendalnie wysokie. Za sam lot nawet 800 euro od osoby. no i lot z przesiadką w Lisbonie – 9 godzin. Poprzednim razem Lisbona zgubiła mi bagaż, więc też jestem sceptyczna do międzylądowań – zwłaszcza tych szybkich.

Kolejnym wyborem była Korsyka. Jednak pomimo świetnych opinii i ciekawych blogów na ten temat, nie mogliśmy przejść do porządku dziennego z kosztem takiego wyjazdu. Samolot nie wychodził drogo, zakwaterowanie także, ale gorzej ze środkiem transportu. Autobusy na wyspie to ponoć bardzo niegodny zaufania środek transportu. Rowery można wypożyczyć, ale gorzej z walizkami czy pójściem na cały dzień na szlak i potem drałowanie rowerem z powrotem. Wynajem samochodów był jednak zdecydowanie za drogi. Ubezpieczenie na Azorach kosztowało nas kilkanaście euro za całe dwa tygodnie, na Korsyce cena była za każdy dzień. Więc razem z tankowaniem i ubezpieczeniem, koszt wynajmu auta przekraczał koszt samolotu czy mieszkania. Więc podziękowaliśmy.

Grecja jakoś mnie nie kręci – trochę za sucho i skaliście. byłam w Prowansji wielokrotnie i Grecja ma podobne krajobrazy. Skały, drzewka oliwne, jakieś iglaki i słońce. Z tego samego powodu raczej nie pojadę nigdy na południe Hiszpanii. Portugalię chętnie odwiedzę, bo zakochałam się w tym kraju, ale Włochy czy Hiszpania jakoś nie bardzo mi leżą. Zwłaszcza Włochy. Jakoś jestem uprzedzona, szczególnie cenowo.

Wczoraj jednak rozmawialiśmy z mężem i przypomniało mi się, że kilka lat temu pracowaliśmy z Baskiem. Inigo bardzo chwalił swój region i dużo opowiadał. Pamiętam też ze szkoły, że Kraj Basków jest bardzo ciekawym miejscem i kompletnie różnym od Hiszpanii jako takiej. Zerknęliśmy na zakwaterowanie, samoloty i połączenia autobusowe i metro i chyba znaleźliśmy ciekawe miejsce. Ostatecznie zamiast w Bilbao, wynajęliśmy mieszkanie w Castro-Urdiales. Miasto jest bardzo stare, ma zabytki pamiętające czasu średniowiecza. Kuchnia opiera się na owocach morza – wielkie TAK! – plus dookoła jest sporo lasów. Szlaki terenowe wydają się średnio wymagające, ale widowiskowe z klifami i górami. Inigo często mówił o wspinaniu się w tamtym regionie, my nie umiemy się wspinać, więc wystarczy nam chodzenie z plecakiem.

Wynajęliśmy mieszkanie w centrum miasteczka. Przestronne, trochę droższe niż byśmy chcieli, ale nie bardzo było w czym wybierać. Najważniejsze, że jest pralka i kuchnia wyposażona na tyle, że mąż będzie mógł sobie trochę popichcić. Już sprawdził ofertę lokalnych sklepów i będzie najprawdopodobniej przyrządzał sam kilka posiłków. Wzięliśmy opcję z bagażem w luku, bo pewnie kupimy sporo lokalnego wina. Nawet więc fajnie, że kupiłam kilka bluzek letnich. Pogoda w październiku może się wahać między 18 a 26 stopni. Zatem jeśli się nie rozpada, będzie spoko.

Cieszę się, że to ogarnęliśmy. teraz tylko zaklepać urlop w pracy i czekać na koniec września. Ale najpierw – koniec sierpnia – jadę pod namioty z koleżanką. najpierw jedziemy zrobić mi dready, a potem rozbijemy gdzieś namiot i tam zostaniemy 4 dni. Jeszcze nie ustaliłyśmy szczegółów, ale myślę, że weźmiemy ze sobą rowery, tak jak ostatnio. Mąż ma sportowy rower Specialized, którym najpierw musiałabym się przyzwyczaić jeździć. Sportowe siodełko to jednak nie taka fajna sprawa jak siodełko żelowe w mojej Victorii. Muszę odkopać siodełko rowerowe.

27 czerwca 2023 , Komentarze (6)

Bardzo się cieszę, kiedy próbuję nowej rzeczy po raz pierwszy i nawet mi jakoś idzie.

Kiedy zaczynałam szyć i wychodziły mi te krzywe bluzki i spódnice i to było fajne.

Kiedy zrobiłam pierniczki i wyszły smaczne.

Kiedy poszłam malować obraz na polu tulipanów i nawet podobało mi się to, co namalowałam. Plus podobało mi się samo malowanie.

Lubię tworzyć coś nowego i lubię, jak to jest nawet takie niezgorsze. Jak można to komuś potem pokazać i dostanie się feedback z małym „nieźle”.

Lubię pracować w ogrodzie i potem widzieć, jak to dalej samo rośnie i jest fajne.

Lubię prze-aranżowywać miejsca, szuflady, szafy, pudła. tworzyć ład z nieładu.

Lubię usiąść w skupieniu, może z filmem lub podcastem w tle i zrobić coś z niczego. Jak choćby nowe paznokcie.

A Wam, co sprawia radość? Jaka malutka pierdółka?

© Fitatu 2005-25. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Serwis stosuje zalecenia i normy Instytutu Żywności i Żywienia.