
Za każdym razem jak wyjadę z domu na trochę to po powrocie mój ogródek ma dla mnie niespodziankę. Tym razem zakwitł mi amarylis. Wszystkie bulwy, po wiosennym kwitnieniu, wyniosłam na zewnątrz. Od czasu do czasu podlewałam, ale celem było bardziej pozbycie się ich z domu, gdzie nie stanowiły już waloru dekoracyjnego. Tymczasem puściły one nowe liście gdzieś na początku lata, a obecnie także i pojawił się kłos kwiatowy z – na razie – otwartym tylko jednym kwiatem.
Papryka kwitnie od tygodnia i nie zapowiada się, aby zawiązało się pepperoni. No trudno. Pomidory zaś osiągają maksimum owocowania.

Zebrałam pokaźną miskę pomidorów i wycięłam wszystkich nowo narosłych złodziei. Wywaliłam już worek z pomidorami, który leżał na półce i wycięłam sporo niepotrzebnych pędów i gałezi. Zrobiło się jeszcze bardziej przewiewnie i kolejne ciepłe dni powinny przyspieszyć owocowanie pozostałych owoców. Mam nadzieję zebrać wszystko przez planowanym urlopem pod koniec miesiąca. No i muszę wszystkie obecnie zerwane dojeść przed wylotem do polski za dwa tygodnie.


Wczoraj też umyłam dready. Kiedy są zlane wodą to są niesamowicie ciężkie. I tak mam w nich pewnie kilo więcej niż normalnie – czułam to jak mi babka zrobiła koka u góry – słabe mięśnie szyi nie mogły głowy w pionie utrzymać. Teraz zaś weszłam na wagę i wyszło 1,5kg więcej niż przed wyjazdem. Zgonię to na włosy. Mokre zaś były chyba 3x tak ciężkie. Ustać było ciężko pod prysznicem! Jak wyszłam spod wody to zawinęłam je w ręcznik i założyłam recepturki na końcówki, aby woda nie kapała na panele. Pół godziny później dready były suche, a moje własne włosy jeszcze mokre. Gdy skóra schła to zaczęła znów trochę swędzieć, ale niczym nie przypomina to swędzenia z piątku. Na szczęście.
Dziś chciałabym iść pobiegać, a wieczorem mam fotoclub.