Oglądam ostatnio sporo materiałów na temat postu przerywanego. Kombinuje jak to przeprowadzić naruszając jak najmniej moją strefe komfortu. Niby nie jest wskazane dla osób z nieżytem żołądka, jak ja, ale kurcze, kusi. Odchudzanie idzie jak po grudzie więc pora coś zmienić, żeby to przyspieszyć. W zasadzie to co zwykle jem mi wystarcza, nie jestem głodna, obiadem się najadam po kokardy, a tu musiałabym więcej jeść, żeby nie obniżyć kaloryczności i zmieścić się w widełkach ośmiu godzin. A jak rozciągnę niepotrzebnie żołądek? No mam zagwozdke. Chyba musze wziąć kartkę i długopis i to sobie na spokojnie rozpisać, przygotować.
Najtrudniejsze byłoby chyba picie kawy bez mleka skoro świt i raczej musiałabym zrezygnować z picia wody z sokiem, hmm. Sporo tych wyrzeczeń.
Wracam do tabelki :) jednak ja ma sie wszystko w jednym miejscu, to czarno na białym widać, czy jest dobrze, czy źle. A jest dobrze :)
Kolejnym postanowieniem, jest picie raz dziennie siemienia lnianego. Leki na mój chory żołądek nie działają, bo jak się okazało po gastroskopii, mam refluks dwunastniczo-żołądkowy i żółć zalewa żołądek./pewnie dlatego jestem taka wredna :)/ Jakby tego było mało, radiolog znalazł kamyk w woreczku żółciowym. Tu ma chirurg zdecydować co dalej. Tniemy, czy zostawiamy.
Jak już jestem przy zdrowiu, to moje problemy z kolanem, zdiagnozowane przeze mnie jako przykurcze, daje się leczyć ćwiczeniami. Pojawia się wiec plus w postaci ćwiczeń rozciągających nogi i jest faktycznie poprawa. Do ortopedy rzecz jasna musiałabym iść prywatnie, do fizjoterapeuty też, więc póki co korzystam z dobrodziejstwa Internetu i YT. Sama się musiałam przekonać, jak ważne są ćwiczenia, do których mnie wołami nie można było zaciągnąć. No nie znaczy, że je nagle pokochałam, ale zdrowie najważniejsze, a chodzenie na własnych nogach, bezcenne.
Postanowiłam także ustalić konkretny termin, w jakim musze schudnąć. Bo taki brak pośpiechu jest dobry, ale kompletnie nie motywuje. Tak więc daje sobie czas do moich 55 urodzin, czyli do 15 marca. Mam wtedy ważyć 65kg i już :) Taki prezent.
Miałam nie robić postanowień, ale nie da się inaczej.
Spinamy zatem dupki, jak ja to mówię i do roboty :)
Chyba się przestawiłam, jak niedźwiedź:) na porę zimową. Wstaję coraz później, nie jak przez lata całe, przed piątą. Teraz potrafię spać i do szóstej trzydzieści. Biorę przykład z mojego piesa, który też dotąd ranny ptaszek, wstaje , co mnie niezmiennie dziwi, dopiero koło ósmej.
Kolejnym szokiem, ale to dziś, jest ilość płynów jakie wypiłam. Jak się zarzekałam do tej pory, że nie mam pragnienia, tak dziś przekroczyłam granice. Oczywiście wliczam w to trzy kawy, bo niektórzy twierdzą, że jednak nie odwadnia, a ja im wierzę :) I oczywiście nie była to niegazowana woda, choć wiem, że powinna. Już wyjaśniam jak to sie stało. Któraś z was, sorry, że nie pamiętam nicku, wspomniała, że pije wodę z sokiem. Zgapiłam pomysł i kupiłam sok z granata/bez cukru/ Dolewam wody, dosładzam słodzikiem i jakoś sama ręka co chwile sięga po szklankę. Po południu klasycznie gotuje sobie kompot/jabłko, suszone śliwki, pomarańcza, cynamon, słodzik, aromat waniliowy/ i też pije jakoś tak samosie :)
i to jeszcze nie koniec na dziś ,bo na bank dwie szklanki jeszcze wciągnę:)
Z grudniowego obżarstwa udało mi się jak do tej pory zgubić dwa kilo, ale niestety nadal wisi nade mną ta przebrzydła siódemka, wrrr. Może jutro uda się ją po raz kolejny pożegnać ? O ile mi sie woda nie zatrzyma. Tak gładko wchodziło tiramisu i inne słodkości, a odrabianie strat idzie jak po grudzie. Już nawet zrobiłam sobie miksturę z suszonych śliwek na oczyszczenie jelit- nie działa. I próbowałam wody rodzynkowej na oczyszczenie wątroby- nie działa. Ech, nie ma lekko, trzeba zacisnąć pasa i ruszyć dupke. W sumie to nawet dziś ruszyłam, bo troszkę ponad 100kcal spaliłam na rowerku i zrobiłam lekkie ćwiczenia z YT. Chyba wracam do żywych :)
Poza tym dziś poza porannym spacerem w cudownej zimowej aurze, podziwiam świat z domowego ciepełka i sie lenię. A co? jak wolne, to wolne :) też mi się należy. Jutro, dzień jak co dzień ,to będzie znów sporo kroków. Trochę inaczej jest w reklamie, ale ja powiem tak - jak to dobrze, że Biedronka jest tak daleko :) Jutro już zostaję sama z dobytkiem, bo mąż kończy urlop i znikąd pomocy.
Wszyscy biorą się za podsumowania i postanowienia. Ja, znając swój słomiany zapał, postanowień nie robię. Nie obiecam sobie, że będę więcej piła, bo to bez sensu, kiedy potrzeby picia nie mam. Mogę sobie co najwyżej obiecać, że schudnę, ale konkretnej liczby nie obstawiam. Tak niby postanawiam, ale nie do końca :) Waga robi mi ostatnio psikusy i wzrasta w tempie zastraszający i wstyd się przyznać do ilu kilosów doszłam. Nie powiem, że tyję z powietrza, ale coś jest na rzeczy, bo to aż niemożliwe, żeby przybierać kilogram dziennie. Całe szczęście, że koniec tego świętowania i można już normalnie, dietetycznie jeść. Nie kusi mnie nic poza dietą, o ile nie mam w domu. A nie mam w domu, bo nie mam potrzeby kupować. Niby takie świąteczne kilogramy szybko schodzą, ale jednak mnie to dołuje. Odrabiane strat zawsze u mnie polegało na przeróżnych kombinacjach dietowych typu dzień płynny, czy dzień białkowy, a teraz jakoś mi się nie chce. Mam powtarzalne menu, które lubię i czułabym sie nieszczęśliwa nie mogąc jeść jak dotąd. Wiem, dieta wymaga czasem wyrzeczeń, ale chyba mam chwilowo dość. Zmęczenie materiału...
Konkretny powrót na dobre tory planuje dopiero po Nowym Roku. Na razie jest niespecjalnie dietetycznie, bo np. dziś w ramach obiadu, ostatni kawałek makowego tortu. To koniec ciast, więc może być już tylko lepiej... do Sylwestra. U mnie tradycją sylwestrową jest jedzenie o północy jakiegoś tortu mojej produkcji, więc... no jakże by nie świętować tradycyjnie. Skromnie, bez wariacji, bo koło południa mam pogrzeb teściowej:( więc nastroje będą minorowe.
Jakaś ta końcówka roku niespecjalna. Zaczęłam niedomagać na jedną nogę, problem z kolanem, boląca łydka, jakby przykurcz i nawet nie wiem do jakiego lekarza sie udać po pomoc. Póki co, wzięłam leki przeciwzapalne i jest lepiej. Dobrze, że wiem jak sobie pomóc w razie wu. Nie dobrze, że te leki powodują u mnie tycie. Nie wiem czy zatrzymują wodę, czy spowalniają metabolizm ,ale zawsze mam minimum dwa kilo na plusie, kiedy to łykam. No nic to, zdrowie najważniejsze. Schudnę potem, nie pali się.
Z plusów tego roku, to zakupiliśmy w grudniu ogródek działkowy, więc wiosna zapowiada się pracowicie i większość roku na świeżym powietrzu. Już się nie mogę doczekać tych malin, czereśni i węgierek, które tam są. Planowania, siania, sadzenia i dbania.
Jakoś tak się przeciąga to świętowanie i staram się nie mieć wyrzutów sumienia. Jem co wszyscy, bez diety, bez liczenia kalorii, a waga sobie rośnie i rośnie. Wiem, że głupotą jest się ważyć co rano w święta, no ale cóż, siła przyzwyczajenia. Jednak trochę dołuje, a szkoda, że nie mobilizuje. Chwilowo nie mam ochoty na odchudzanie. Dopóki nie poznikają mi ciasta :) cukroholizm w natarciu. Jak tu nie grzeszyć, kiedy syn znów mi wyczarował tiramisu
Odkupione to obżarstwo bólami brzucha, ale cóż... na własna głupotę nie ma rady.
Cieszę się za to na piękne spadki, kiedy już mi się uda wrócić na właściwe tory.
Ruch znikomy, tylko poranny spacer z psem. Rowerek poszedł w odstawke, bo taka napakowana nie mam siły na pedałowanie. Kopnijcie mnie w zadek niech się wreszcie ogarnę, bo waga znów ponad siedemdziesiąt. A było tak pięknie...
Cieszę się, że jutro już normalny dzień, z normalnymi obowiązkami, bo to lenistwo już mi bokiem wyłazi.
Moje odchudzanie idzie jak powinno. Powoli, bez spiny, po prostu robię swoje. Jakoś tak bez fanfar przekroczyłam kolejny próg w dół i waga pokazuje 67 z kawałkiem. Kawałki bywają różne:) bo jednak lubię jeść to na co mam ochotę. W limicie kalorii, oczywiście.
Dziś były naleśniki z farszem z pieczarek, na jutro planuje makaron o smaku ruskich pierogów. Staram sie przeplatać węgle z białkiem. czyli jak węglowodanowy obiad, to białkowa kolacja i na odwrót. To chyba klucz do sukcesu. Przynajmniej dla mnie. Niezmienne jest śniadanie-owsianka z bananem i podwieczorek- gotowane jabłka. Obiad i kolacja powtarzalna, bo jak mi cos podpasuje, to mogę jeść na okrągło, a jeszcze jak słodkie, to wiadomo :) Dlatego śniadanie jest na słodko i kolacja często też, mimo że białkowa.
Powoli przygotowuje sie do Świąt /zakupy, porządki/ i boje się tego czasu. Nie wiem na ile starczy mi silnej woli, żeby się nie napakować tym czego jeść nie powinnam. Niby będą potrawy dietetyczne, ale ciasta za bardzo nie odchudzę, a ono jest moja zmorą. Syn zażyczył sobie karpatkę, o nieee! :) Będzie też tort makowy i sernik na zimno. Jak zwykle ciasta u mnie na święta musi być dużo :)
/Dziwny wygląd ma pamiętnik, nie wiem po co ktoś tu mieszał/
Od dłuższego czasu boli mnie żołądek, jakieś pół roku? postanowiłam wreszcie zdecydować się na gastroskopie, na którą już jakiś czas temu mnie internista namawiał. Zadzwoniłam na teleporade, ale lekarz chciał mnie najpierw osobiście zbadać. Miałam więc wczoraj full service, bo mnie obadał, znaczy pougniatał obolały brzuch, nawet ekg kazał zrobić, do tego usg, gastroskopia i pakiet badan krwi, plus mocz. No szok co za opieka.
Dziś rano miałam być na czczo, bez mojej życiodajnej, porannej kawy, bez pokrzepiającego śniadania i nie wiem czy to z tego żalu, czy z czego, ale potwornie rozbolała mnie głowa. Ledwo sie doczłapałam do przychodni na dziewiątą. Zaliczyłam badania i przespałam pół dnia, żeby znów po południu zaliczyć kolejne badania. Usg tarczycy, która wyhodowała sobie guzy, niby niegroźne, ale jakby mnie ostatnio zaczyna coś dusić. Według radiologa, nic niepokojącego sie nie dzieje, nie urosły do rozmiarów, które mogłyby mnie udusić i wymagały chirurgicznej interwencji, uff.
Drugi plus, to moje poranne badania , wyniki które na spokojnie mogłam sobie przeanalizować, po pobraniu z neta- wszystkie w normie :) będę żyć?
Jutro gastroskopia, oczywiście prywatnie, bo na nfz miałabym dopiero w kwietniu. Usg brzucha na koniec grudnia. Oby i tu obeszło się bez sensacji. Nie wiem tylko jak przeżyje cały dzień bez jedzenia, a na 6h przed, nawet bez picia.
Ostatnie dni mało dietetyczne, a już tak ładnie było. Najpierw zachciało mi sie naleśników, ale nie takich z dżemem, tylko z farszem pieczarkowym. Wspomnienie z dawnych lat, kiedy były pierwsze pseudo hod dogi z pieczarkowym farszem właśnie. Ten smak odtwarzam czasem właśnie w farszu do naleśników. No pycha, choć to nie uwielbiane słodkie. Niby zgodnie z rozpiską, tylko 100g mąki, ale farszu nie było w vitaliowym menu. Waga zareagowała wzrostem jak zwykle po naleśnikach.
Następny dzień... obiecałam rodzince lasagne. Miałam nie jeść bo to węgle, a przecież dieta, ale... tak dawno nie jadłam, więc... pojadłam. Dziś znów na wadze troszke więcej
I dziś... Mikołajki
No jak tu przejść obojętnie obok mojego uwielbianego tiramisu? Rzuciłam dla jaj, kiedy syn spytał co bym chciała od Mikołaja- pół kilo tiramisu stanął na rzęsach i mi przyniósł. Wyobraźcie sobie, że zjadłam ten cały kawał ze zdjęcia...
Chyba się jutro nie zważę z rana :)
Obiecuje grzecznie odrabiać straty w najbliższym tygodniu. Taki mam plan, bo na wadze było dziś 68,8 kg, a kilka dni temu tylko 68,2.
Miałam wczoraj napisać post jak to uwolniłam sie od cukroholizmu, jak świetnie sobie radzę i jaką robote robi morwa biała z chromem. Pech chciał, że syn kupił czekoladki... no i się podziało. Jak sie dopadłam to zjadłam prawie całą bombonierke, aż mnie rozbolała głowa. Wściekła byłam na siebie, ale co zrobisz, jak nic nie zrobisz. Widocznie musiałam uzupełnić braki.
Słodyczy nie mam zwykle w domu, bo mężowi przeszła ochota i już nie musi być na stanie czekoladek. Nie ma, nie kusi, jakoś w sklepach udaje mi sie oprzeć i nie kupować, tyle co sobie czasem tęsknie popatrzę. Są mleczne cukierki i gorzka czekolada, ale to takie słodycze co mnie nie ruszają. ot są.
Paradoksalnie dziś spadek wagi o 200 gram i jest piękne 68,5 kg :) Pewnie jutro dopiero wzrośnie, ale na razie niech sie nacieszę. Dziś pojem więcej białka, to może mi się uda uratować wagę, bo jutro kontrolny pomiar. Będą pierogi leniwe i jajecznica :)
Udaje mi sie ostatnio pić trochę więcej. Nie nierealne dwa litry, ale myślę, że do litra spokojnie dochodzę. Gotuje sobie kompot z jabłek, bo na surowe źle reaguje mój żołądek.
Przedłużyłam abonament diety o kolejne trzy miesiące, bo była promocja 50%, to czemu by nie skorzystać. Mam nadzieje, że do kwietnia waga będzie na tyle zadawalająca, że już kolejne przedłużanie będzie zbędne.