Witam wszystkich walczących tu z kilogramami, przyzwyczajeniami i ....samymi sobą
I witam siebie, nieustannie gotową na zmiany, wyrzeczenia i sukcesy.
Uzależniona od roweru, wciąż przesuwam granice, więcej km, mniej wrażliwości na deszcz czy śnieg, jeżdżę wszędzie, nie pogardzę nawet indoor cycling.
Nie biegam - nie lubię, ale zajęcia w klubie typu interwał, TBC uwielbiam.
Siłownia - hmm, uczucia embiwalentne, inaczej nazwać tego nie umiem, nie lubię ale doceniam efekty i zmuszam się.
Kajakowanie w długi czerwcowy weekend to już tradycja.
W tym roku szlakiem Krutyni, bo tu jakoś najlepiej + niezbyt daleko, a bardzo, bardzo pięknie. W tym roku wyjątkowo pusto, kajakarzy mało, stanice jakoś podupadłe i obiady w nich raczej takiese. Co nawet lepiej, od stołu odchodziłam z lekkim uczuciem niedosytu.
Za to kleszczy tyle nie powczepiało się we mnie nigdy. Ponad 10, jeden na wysokości rzęs, dwa, pomiędzy palcami jeszcze dzisiaj znalazłam. S. ugryzł tylko jeden..., no ale S. spokojnie koło namiotu siedzi, a ja rano po lesie łażę. I trzy pierwsze w tym roku kurki były.
Grzecznie siedziałam na tyłku (no prawie, bo był rower, ale mniej i bardziej po płaskim i spokojniej, było wszystko, co zalecił rehabilitant no i zajęcia z nim) i moje biodro wyleczyło się na tyle, że możliwe było wstrzyknięcie kwasu hialuronowego. Nie, nie bolało. Tak, było nieprzyjemne w momencie jak igła wchodziła do stawu. Tak, mogłam oglądać to na monitorze USG (uwielbiam). A potem dwa dni nic tylko chodzenie i to mało chodzenia, co nie było jakimś wyzwaniem, bo nogę miałam jakby sztuczną 😠.
Ale teraz jest naprawdę lepiej i coraz lepiej.
Na rowerze śmigam jak kiedyś z takim cudownym poczuciem energii!!
W międzyczasie i to jest ogromne, niespodziewane szczęście, moja korposiłka została przebudowana i teraz jest tam WSZYSTKO 😍. Wszystko jest nowe i czyste i niestety trochę śmierdzi ta nowością.
I jak to było poprzednio, na ponad 300 osób, korzysta z niej może tak 5.
A w sobotę, jak piłam poranną kawę w naszym lesie (dobrze wyszliśmy na zlekceważeniu deszczowo_burzowych prognoz, było pięknie, 91 km przez dwa dni wykręcone), takie wielkie cóś prawie wlazło mi na nogę, cierpliwie pozowało i polazło gdzieś przez naszą werandę, zupełnie nie zwracając uwagi, że się na nie gapię.. Buło wielkości mojej dłoni.
To właśnie teraz, w jedną sobotę, byłam na komunii mojego wnuka, na weselu kuzynki, a na koniec w naszym lesie.
Za czymś, w co ubrana będę czuła się jak ja, rozglądałam się dużo, dużo wcześniej. On-line, w galeriach i w przepastnej szafie mojej od koleżanki, takiej koleżanki od zawsze. Mierzyłam wszystko co cieniutkie, zwiewne, delikatne, no przecież to prawie czerwiec =upały. Ale nosem kręciłam na wszystko. W końcu (jak cieszyłam się z tego), założyłam czarne spodnie, dzianinową bluzkę i marynarkę i płaskie balerinki pachnące balonową gumą do żucia, ale już tak na podróż do lasu, wrzuciłam do samochodu sportowe buty, bawełniane skarpety i ciepła kurtkę.
Na komunii jeszcze nie padało, ale było tak zimno, że ciepłe buty założyłam już przed kościołem.
Na weselu wiało i padało od początku, a miejsce to był "pałac" na skarpie nad Wisłą, z otwartą werandą i przepięknym ogrodem. Tam już w kurtce byłam cały czas. I bardzo, bardzo byłam szczęśliwa, że ją mam, a nie szyfonową zwiewna kieckę.
Pojechaliśmy do lasu, jak tylko najwcześniej wypadało, nawet trochę chyba nawet wcześniej, po torcie i pierwszym tańcu. I tam było dobrze, cicho, pachnąco i deszcz nie padał :)
Eksperymenty z ich uprawą zaczęłam w lutym (niezbyt dobra pora roku, bo tam gdzie najwidniej to i najzimniej). Ale i tak, kiełki i mikrolistki wsuwamy od tego czasu codziennie. Nawet na wyjazdy je zabieram bo nie mogą zostać w domu bez przepłukiwania.
Do tej pory miejsce nr 1 wśród kiełków zajmuje rzodkiewka. Trzy dni i gotowe. Ładnie wygląda i jest pyszna. Potem soja, też zawsze się udaje, ale wygląda już nie tak ciekawie.
Z burakami porażka. Na dwie łyżeczki nasion wykiełkowały ze trzy może, reszta wyglądała jak drobny żużel. Na karmę dla leśnych ptaków pójdą. Co z groszekiem, nie wiadomo, jeszcze czeka w kolejce...
Oczywiście rzeżucha na malutkiej kiełkownicy rośnie pięknie, tak samo jak wcześniej pięknie rosła na ligninie. I tak samo rukola, chociaż jedna porcję zmarnowałam, nastawiając ja na kiełki, pomimo, że czytałam, że nie jest to łatwe, bo one śluz wydzielają, który zatyka sitko i sprawia kłopoty z płukaniem. Dokładnie tak się stało.
Szklarenka z wentylacją i specjalnym podłożem dostarczyła mi rozrywki na jeden wieczór. Zrobiłam wszystko jak w przepisie, kostka podłoża polana woda zamieniła się w dużą torbę podłoża, na 10 szklarenek by tego wystarczyło. A po kilku dniach (podlewane, spryskiwane nowiutkim spryskiwaczem, wywietrznik otwieramy i zamykany, miejsce koło kaloryfera ale tez i okna) zamiast groszku wyrosło kilka sztuk jakby trawy, a całość zaczęła śmierdzieć.
Miałam dosyć, wywaliłam wszystko, umywała szlarenkę, spakowałam do worka na śmieci razem z resztą podłoża i napisałam do S. ze jak będzie wychodził do pracy, to proszę, żeby do garażu to wyniósł, bo na razie nie mam serca do tej uprawy. A S. tylko słowo "śmieci" zarejestrował i wywalił całość do śmietnika ...
Może to i dobrze 🙂.
A że pojawiło się zapotrzebowanie na skarpetki letnie, to takie buraski zrobiłam. Od palców w górę.
Waga wciąż pokazuje moje ulubione 53 kg (to dobrze), a treningów wciąż brak, bo biodro ma być wyciszone przed poniedziałkowym podaniem kwasu hialu... (to akurat okropne, ten wymuszony bezruch). Ale juz niedługo. Mam ogromna nadzieje, że to pomoże.
Co jakiś czas, jak już jest zrobi się ciemno, a ja już trochę myślę o spaniu, przez nasz las przechodzi jeż. Nie jest łatwo go usłyszeć, ognisko zagłusza jego szeleszczenie w suchych liściach. A jak się pojawi, to my lecimy, gapimy się, robimy mu zdjęcia i świecimy czołówkami. I wcale się nie dziwię, że następnym razem nie pokazuje się wcale.
Wpadłam na pomysł, że trzeba, na jego trasie, położyć jedzenie + poidełko (ale to już dla wszystkich, jak co roku), wtedy może ocieplimy trochę nasz wizerunek 🤗. Kupiłam dwie specjalne puszki "dla jeży". Wyglądały jak dobrej jakości ludzka mielonka, z galaretką na brzegach, a pachniały tak, że S. poprosił, żeby to jeże żarcie trzymać z daleka od niego, bo strasznie głodny się robi.
Pierwszego wieczoru jeż nie przyszedł 😥. Jedzenie zniknęło, jak poszliśmy spać.
Drugiego wieczoru położyłam je bliżej nas, zniknęło w przeciągu 20 minut, bezszelestnie (więc to chyba cos innego, dużego, podejrzane są wioskowe koty).
Resztę jedzenia, już w puszce, postawiłam w miejscu widocznym z naszego, przy ognisku. Stało nietknięte cały wieczór. Rano nie było po nim śladu, coś zabrało je razem z puszką ??? Koty nadal podejrzane.
Plan na następny raz: zbuduje cos w rodzaju tunelu, do którego zmieści się jeż, a nie kot i zobaczymy...
I jeszcze wspomnieniowo z Jury Okiennik Wielki (tak, to ja w tej dziurze).
Na rowerze 65 km wykręcone, wszędzie przepięknie, wszystko kwitnie na biało i różowo. I bardzo dużo tego jest....
Tym razem wszystko było idealnie 👍, chociaż z przygodami na początku - popsuty hamulec, czekanie w napięciu, czy mechanik zdąży = dzień opóźnienia, kłopoty z noclegiem szukanym na ostatnią chwilę..
A potem to już tylko pedałowanie po wzgórzach porośniętych biało kwitnącymi krzakami, majówkowa pogoda i wieczorne chodzenie po skałkach. Tylko zamki trzeba było omijać z daleka, bo tłumy okropne tam były..
W już po powrocie, przy jakimś dziwnym serialu o wampirach na malutkiej odizolowanej wyspie, Slipstravaganza nr 3 całkiem szybko (jak na nią) przyrastała.
Jedzenia mało, ale takie jak lubię, proste, dobrej jakości, masa warzyw.
Waga po powrocie 53,2 super niska jak dla mnie = spodnie letnie spodnie, opięte w zeszłym roku z malutkim muffinem, leciutko obwisają. Lubię tak, bardzo lubię 😍
Pojechaliśmy sprawdzić, chociaż prognozy nie były najlepsze.
A tam wiosny jeszcze mniej niż w domu, to co tu kwitnie, tam jeszcze w pączkach schowane.
Ale "nasze" bociany już gałązki w gnieździe układają, w nocy, koło samochodu buszował jeż, a rano była wiewiórka. Za szopą leżało zdechłe, czarne ptaszysko, wcale nienadjedzone (a kotów w okolicy mnóstwo).
A ja, w ramach leczenia biodra, przeczytałam wyniki badania na nietolerancje pokarmowe, sprzed wielu lat, wtedy naprawdę pomogły mi eliminacje tych zakazanych, przy dosyć podobnych objawach bólowych, tylko z epicentrum w kolanach. Na czele oczywiście mleko krowie i kozie, jajka i pszenica 😥. Potem jakieś drobiazgi już nie tak bolesne. I odpada wszystko to, czego nie tykam jak np mięso albo to co trzeba przywozić z daleka..(tu są wyjątki jak rodzynki i figi i wafle kukurydziane) to co bardzo poza sezonem.
Efekt = jem od tygodnia kaszę gryczaną z warzywami jabłka rodzynki, figi i te wafle.
Trochę pedałuję, treningi takie bardziej na barki, ramiona i brzuch. Sama, nie w grupie😭, bez skakania...
Więcej na drutach robię: S. dostał nowe skarpety, stare zostały skremowane, a dwie pary czekają w kolejce.
Wyjazd do Jury odwołałam, urlop wycofałam, zaliczkę przeboleliśmy😥. Nie było co dłużej się łudzić, że pogoda przemieni się w magiczny sposób. Z deszczu ze śniegiem w taką jak była dzisiaj.
Ale ma to tez pewien plus. Spokojnie posiedzę w domu (z treningami też przerwa😭). Biodro ciągle mnie boli mniej lub bardziej i kolejny lekarz, u którego byłam, zrobił mi USG, pokazał wszystko na monitorze, opowiedział i nie jest dobrze = mam budowę stawu, która sama siebie powoli niszczy. I teraz staw jest podrażniony, płyn się w nim trochę nazbierał i plan jest taki, że dwa-trzy tygodnie trzeba go wyciszać = trochę na rowerze można jeździć na szczęście. I łykać leki. Potem kwas hialuronowy w niego wstrzyknąć i przez dwa dni naprawdę go oszczędzać. I powinno być lepiej. I tego się trzymam, starając się nie wpadać w panikę.
Na szczęście mam cała kolejkę tego co na drutach: S. zamówił dwie pary skarpet, stare już się rozpadają i przepiękna wełna na chustę Slipstravaganza leży na półce.
A islandzki sweterek, po trzech miesiącach dziubania, gotowy:
Włosy już jakiś czas temu, nie do końca taki odcień jak lubię, bo w stronę rudawego, ale wypłukuje się powoli i wygląda coraz lepiej. A dla fryzjerki, takie włosy z odrostami kilkunastocentymetrowymi, to było wyzwanie.
Hybrydę u nóg zrobiłam sama, a u rąk pani z Ukrainy, ogłaszająca się na naszej lokalnej stronie fb. Przepięknie zrobiła i obiecałam sobie, że nie będę już zawsze do niej chodziła, oczywiście jak długo ona będzie chętna.
Po sztangach i tabacie, przed jogą, waga moja ulubiona, 53,5 nieustannie i jakoś w tym roku bez większego wysiłku👋
A na "święta", czyli od czwartku do poniedziałku jedziemy na Jurę Krakowsko-Częstochowską🤪, z rowerami oczywiście, ale tym razem mniej zamków, więcej skałek będzie, już nogami przebieram i dni liczę i prognozy sprawdzam - każdego dnia inne, niezbyt dobre.
Poniedziałek: 20 km rower, spacer w południe, godzina jogi
Wtorek: 20 km rower , 5x komplex
Środa: 20 km rower, spacer i malowanie paznokci wieczorem. Jak do jeża się przymierzałam do tego, a poszło szybko i wyszło ładnie (kupiłam wreszcie nowy zestaw do hybryd, co pomogło)
Czwartek: 20 km rower, spacer i rehabilitacja biodra, bo ta sprawa wciąż w toku
Piątek: 20 km rower, komplex x5, po pracy hybryda na dłonie (oczywiście jak tam jechałam padał deszcz, codziennie teraz pada i siedziałam 1,5 godziny w wilgotnych spodniach, a po, czekały na mnie wilgotne i zimne😠: czapka, rękawiczki i kurtka. I deszcz i wiatr!
Sobota: 10 km rower + sztangi + tabata + joga + trochę sprzątania, lubię to wiosenne, ale okna i podłogi wciąż nietknięte
Niedziela:(plany)27 km rower + sztangi + TBC + sprzątanie cmentarza. Mam na nim dwa duże groby otoczone drzewami (pełno liści) do posprzątania. I z roku na rok jest mi łatwiej, bo wdrożyłam tam też zasady minimalizmu. Niedużo zniczy, żadnych sztucznych ozdób = torba śmieci.
Jakiś czas temu oglądałam mini serial Patrick Melrose i zachwycił mnie od początku do końca, co rzadko udaje się serialom. I kupiłam audiobooki książek, na podstawie których był kręcony. Są jeszcze lepsze. I długie. Wreszcie mam czego słuchać jeżdżąc na rowerze, sprzątając i robiąc grubaśne skarpetki dla S.
Z czytanie gorzej, wciąż trafiam tak se to Beautiful World, Where Are You. Zaczęłam czytać, ale tak się snuło, że skończyłam słuchając/sprzątając.
Polubiłam moje poniedziałkowe zajęcia jogi. poszłam na nie tak z rozsądku, potrzebowałam mocnego rozciągania, a w domu mi nie szło. Każde zajęcia są inne, każde ciekawe, każde dla mnie wymagające.
A dzisiaj wieczorem, w tym klubie jest jednorazowe wydarzenie z tymi misami.
Idę, żeby zrobić coś, czego nigdy jeszcze nie robiłam....
Poniedziałek: 20 km rower, spacer w południe, joga
Wtorek: 20 km rower , 5x komplex
Środa:20 km rower, spacer, 1h jogolatex = połączenie jogi i pilatesu, nudno było 🥱
Czwartek: 20 km rower, spacer
Piątek: 20 km rower, komplex x
Sobota: 10 km rower + sztangi + tabata + joga
Niedziela:10 km rower + sztangi + TBC
A mój rower, dopiero co po serwisie, tak wyglądał po trzygodzinnym parkowaniu pod klubem (wcześniej ledwo tam dojechał):