Witam wszystkich walczących tu z kilogramami, przyzwyczajeniami i ....samymi sobą
I witam siebie, nieustannie gotową na zmiany, wyrzeczenia i sukcesy.
Uzależniona od roweru, wciąż przesuwam granice, więcej km, mniej wrażliwości na deszcz czy śnieg, jeżdżę wszędzie, nie pogardzę nawet indoor cycling.
Nie biegam - nie lubię, ale zajęcia w klubie typu interwał, TBC uwielbiam.
Siłownia - hmm, uczucia embiwalentne, inaczej nazwać tego nie umiem, nie lubię ale doceniam efekty i zmuszam się.
Jedyne takie nieaktywne było w sobotę. Padało od rana do nocy. Na Szrenicę wjechaliśmy w pelerynach i potem już ze schroniska nie wyszliśmy. Nawet przyjemnie było słuchać wyjącego wiatru i deszczu walącego w szyby.
A niedziela przepiękna, wybraliśmy długą drogę w dół. I koniec 😥. Czas do roboty wracać...
Jest w Czeskim Raju, a w menu ma wszystko dla tych, którzy pedałują, wspinają się, łażą po płytkich jeziorach jak zombii szukając czegoś na dnie (nie mam pojęcia czego 😉)
Pierwszy camping był zajęty, ale i tak nie taki, jak lubię. Z boiskami i basenem..., drugi - porażka = ogromny obszar, domki, kampery, namiot na namiocie, a wszystko to na palącym słońcu, ludzie wszędzie, lody, frytki i plaża. Dzieci biegają i piszczą. Z trudem przedarliśmy się przez ten tłum i uciekliśmy do Nieba.
Tu jest idealnie, a po drugiej stronie jeziora jest camping, który nazywa się Piekło I co noc, tak sądząc po dźwiękach, trwa tam mega impreza.
Wczoraj na obiad znowu było 1,5 knedlika z jagodami, z cukrem, śmietaną i dekoracją z bitej śmietamy.. nawet bym je lubiła, gdyby nie to okropne poczucie winy 😀.
A dzisiaj już pada, namiot na szczęście na domek zamieniliśmy, a nocleg znowu na Szrenicy, gdzie autem wjechać się nie da...
Nie jest łatwo złożyć szybko cały "obóz" po kilkugodzinnej rowerowej wycieczce, w strasznym upale i prz wyciu samochodów straży i policji. I znaleźć jakieś inne miejsce, na następne dwa dni, niezbyt daleko.
Kokorin i okolice wydał się akurat. Lasy, zamki, góry, masę rowerowych szlaków. Kemping trochę za bardzo eko, nawet na nasze standardy (bez prądu i wody, bo "dzieci pompę popsuły"), ale w lesie i nad strumykiem, ludzi mało.
Obok nas rodzina mieszkająca tam chyba całe lato, albo dłużej, całe mieli gospodarstwo 😉, z paleniskiem kwiatkami i namiotem prysznicowym = obiektem mojej zazdrości. I wszyscy byli bardzo grubi. Starsi ledwo chodzili, młodszy albo leżał albo siedział, był mega olbrzymi. Pierwszy raz widziałam tak bardzo otyłych ludzi z bliska i pierwszy raz dotarło do mnie, jakie to jest okropne uzależnienie i choroba, zmieniającą ludzi w odizolowane kaleki.
A okolica sprzyja. Sklepów spożywczych nie ma, te nieliczne, prowadzane są przez Azjatów, kupić w nich można głównie konopie przetworzone a wiele sposobów, słodkie napoje, słodyczowe śmieci I alko. Czasami trafia się gospoda, czy hotelowa restauracja, z knedlikami na słodko (raz, głodna jak wilk, zjadłam, nie do końca, nie polubiłam), albo z mięsem. Bez sałatki. Sałatka jest daniem osobnym ale jest nie zawsze 😥.
A rowerowo to jedno z piękniejszych miejsc, w których pedałowałam 😍!!!!
Skały o dziwnych kształtach, puste drogi w leśnych wąwozach i wysoko położone stare, murowane miasteczka. Zamki na skałach. Niby blisko Polski, a wszystko inne.
Tam mieliśmy spędzić trzy nocy na campingu. Bez prądu, woda prawie zimna, wszędzie blisko.
Prawcicka Brama fascynująca, Mała Brama też 😛, wąwozów nie widziałam, bo już pierwszego dnia pożar wybuchł w górach porośniętych wyschniętym lasem, ok 4 km od nas i to co wyglądało na dwa małe słupki dymu, łączyło się coraz bardziej i zamieniało w ogromną chmurę. Drugiego dnia ewakuowano nasz camping i pożar jest już ogromny !
W Szklarskiej byliśmy tak "na obiad" = pieczone ziemniaki pod wyciągiem, wjazd na górę w tempie ślimaka..W połowie S. przypomniał sobie, że czegoś nie wyłączył w aucie, wykorzystałam okazję i zeszłam/zbiegłam ze stacji przesiadkowej, szybciej niż jechały krzesełka 👍.
Pogoda jak zamówiłam 😛: słońce, bez upału, bez wiatru prawie, nieliczne chmury poznikały, jak tylko S. fotkami się zajął przy Śnieżnych Kotłach😥.
Wycieczka 1,5h w jedną stronę. Z widokiem na Karkonosze i zachód słońca.
A rano chmury, prognoz burzowa, wiatr, więc na ponad godzinę "spaceru" wybrałam znów Śnieżne, tym razem trasę niżej położoną = zaciszniejszą. Padać zaczęło jak tylko wróciłam.
Paznokcie mam mocne jak nigdy, więc po długiej fazie na kolor "red lobster" porą na eksperymenty. Mięta z nutką pieprzu:
Karkonosze to od zawsze mój ulubiony kierunek, te czeskie szczególnie. Więc po drodze ją mijaliśmy, o kształcie wieloryba, z wieloma legendami, wołała - no chodź, zobacz mnie 🤗. Ale to trzeba byłoby dzień stracić, więc wciąż należała do kategorii: kiedyś napewno.
I okazja właśnie się trafiła. Pierwszy nocleg mieliśmy na Szrenicy (niech tylko nie pada!!!), wyjechaliśmy dzień wcześniej. Rano S. mógł się wyspać w jakimś Domu Wędrowca za Sobótką, a ja o 6 w nowych butach nike (super kolory, mega przyczepne i wygodne, bardziej gorące niż scarpy) wyruszyłam.
Nastawiłam się na rodzaj parku z tablicami edukacyjnymi. Było dziko, kamieniście, pusto ( dwóch biegaczy tylko), stromo momentami. 5 km daleko. Cały czas piękny łaś, dopiero na górze łyso + wieża widokowa na której byłam sama. Jak to dobrze być skowronkiem:)
Samochód wciąż w serwisie, pogoda niezła, więc wzięłam pół dnia urlopu w piątek i wreszcie zrobiliśmy moją wymarzona wycieczkę.
Niedaleko , godzinka pociągiem, od W-wy, a klimat bardzo wakacyjny. Stacja kolejowa ogromna w lesie, puste asfalty tuż koło Liwca, sosnowy, pachnący las. Tylko stary, ręcznie napędzany prom na Bugu zlikwidowany i trzeba koło zrobić i przejść przez most samochodowy (trasa na Białystok, okropna z siodełka). Nasza ulubiona pierogarnia w Kamieńczyku nie przetrwała covida, została gospoda "nie w moim guście" - ładnie ale tłusto i czosnkowo.
W weekend poszukiwania kurek - nie było i zbieranie chrustu :)
Wykręcone 145 km 👋.
A moja chusta, po trzech porażkach (jakoś nie mogłam dopasować wzoru do tych letnich kolorków) wreszcie rośnie.
Trwają już nie wiem od kiedy, bo każdy weekend to wyjazd, a pogoda zawsze dużo lepsza niż prognozy ☀. Tylko w ostatni piątek przemoczyło mnie mocno, na krótkim odcinku W-wa Raków - Zachodnia (tak, mogłam podjechać kolejką WKD, ale to "nie honor", bo tym razem, do lasu jechaliśmy pociągiem. Koleje niestety nie biorą pod uwagę, jak dużo jest rowerzystów i miejsc na rowery jest dużo, dużo za mało 😠. I cały piątkowy wieczór "werandowalismy", bo las był mocno podlewany.
Ale już sobota sucha (chociaż zimna), a w niedzielę padało tam gdzie nas nie było, tylko mokre drzewa i kałuże mijaliśmy. W sławojce niedaleko wielkiego pająka pojawił się drugi, jeszcze większy, nazywam go wieśniakiem i jak już nadałam mu imię, to oczywiście nie umiem popsuć mu pajęczyny i wygonić z kibla. Boję się ich oczywiście i muszę mieć je na oku, żeby któryś nie wlazł na mnie niespodziewanie...
A w przyszły czwartek, hura!!! hura!!😍, pierwszy w tym roku długi wyjazd, Czeski Raj, jego okolice, oczywiście Pravcicka Brana i co tam jeszcze wypatrzymy. A pierwszy i ostatni nocleg na Szrenicy, nie mam planu B, co w przypadku deszczu..?
Moja dieta po moderacjach już jakos sama się ustaliła.
Załozenie było:
vege, bo nie lubie jeść mięsa (oprócz sandaczy na mazurskich wyjazdach)
bez pszenicy, jajek i nabiału, to dla mojego biodra (oprócz jajecznicy z grzybami, którą S. robi na dużych i małych wyjazdach)
bez cukru i przetworzonych śmieci typu białkowe/energetyczne batoniki i owoców, które jadą długo i dojrzewają po drodze.
Zostają same pyszności = kasza z warzywami (pomidory wreszcie pyszne), różne makarowy z groszku i cieciorki, krajowe owoce, bób, kukurydza z kolby do skubania, orzechy.
Z biodrem dużo, dużo lepiej, liczę na jeszcze więcej, na zupełnie dobrze w jego zakresach ruchu.
Codziennie robię pół godziny treningu z obciążeniem na mojej nowej super corposiłce (jestem zupełnie sama), no i oczywiscie rower.
Waga wciąż +/- 53 kg, talia 67. Innych miejsc nie mierzę, bo to jest najwrażliwsze na podjadanie.
I ta pogoda ☀👍. Jest dobrze 🙂, jak bym miała ponarzekać, to tylko na brak czegoś do słuchania, nie mogę trafić. I że aktualna chusta nie za bardzo. I wzór i kolor. Przerabianie na inną juz zaczęte.
A w naszym lesie i okolicach, to już nikt nie pamięta, kiedy padało, susza jest olbrzymia. Ptaki i wiewiórki powyjadały wszystkie nasze dzikie czereśnie, nic dla mnie nie zostało, a na werandzie założyły punkt wyciągania ślimaków z muszelek.
Przepedałowane ponad 130 km. I odkryte nowe miejscówki nad rzeką.
One tak jakoś magicznie rozciągają czas. Zwykłe dwa dni, jak co najmniej cztery. jeszcze planowanie = przyjemność dodatkowa w tygodniu.
Ten ostatni był w naszym lesie.
Ponad 100 km wykręcone, wywrotka głowa w dół w bardzo miękkie krzaki i żadnego komara. Pierwszy bób - niedobry, drugie w tym roku dobre truskawki. I poziomki "na podwórku". Wszędzie, wszędzie poziomki.
Slipstravaganza nr 3 skończona, jest z merino i pozowanie w niej, przy tej temperaturze było takiese.
Tym bardziej, że wcześniej w poszukiwaniu pomostu, tak dla odmiany od torów, przejechaliśmy prawie 50 km. Ale ogólnodostępne pomosty poznikały.. i nad Narwią i na szlaku Krutyni. Więc znowu te tory 🙁.