przetrwaliśmy... :-)
Nasze przejścia cmentarne skończyły się na tym, że zwiedzaliśmy okolicę w drodze na niedzielną mszę. Bo droga tradycyjna okazała się zablokowana przez policję (bez oznakowania i wcześniejszego zapowiedzenia). Więc próbowaliśmy od drugiej strony, ale tam też wyrósł jak z pod ziemi policjant, który tuż przed naszym nosem zrządził ruch jednokierunkowy ( i to nie w kierunku przez nas upragnionym...). W sumie to ta policja tylko zamieszanie spowodowała. Ludzie jeździli jak szaleni jakimiś bocznymi dróżkami, wjeżdżali na cudze podwórka, klęli na czym świat stoi. Do tego jeszcze dołożyć niedzielnych kierowców (omal nie staranowała nas kobieta, która jechała z dzieckiem i pijanym mężem na fotelu obok; tłumaczyła się, że ostatnio trzymała kierownicę 4 miesiące temu; mam nadzieję, że dowiozła rodzinkę w całości..) i staruszków bezradnie próbujących przetrwać w agresywnych przepychankach drogowych.
Efekt: do kościoła dotarliśmy piechotą ( ok. 3 km, bo nie dało się dojechać), samochód musieliśmy upchnąć na jakichś zakrzaczonych działkach. Parking przykościelny był pusty (sprawna akcja policji
), a kazanie w trakcie. Potem spacer na grób dziadków (gdzie nasz skromny znicz został przez przybyłą ciocię wepchnięty pod jakieś krzaczysko, bo psuł kompozycję nagrobka), powrót do samochodu pomiędzy zdesperowanymi kierowcami i wreszcie w domu....
W przyszłym roku startujemy na mszę o 7.00 rano, może policjanci będą jeszcze spać...
Wieczorem... zimno, mroźny wiatr od wschodu. Bierzemy psa i wybiegamy opatuleni na najwyższą górkę w okolicy. Łapiemy jeszcze zachód słońca i bieg do domu, bo nosy czerwone :-) Po sporej dawce tlenu dzieciaki padają wkrótce do łóżek, a rodzice mają wieczór dla siebie :-). I o czym gawędzimy? O świętych, w końcu to ich dzień. Odkrywamy, że św. Franciszek miał słabość do ciasteczek robionych przez św. Klarę i na łożu śmierci właśnie ich się domaga :-) I że św. Maksymilian chciał opatentować (w latach 30-tych XX wieku!!) rakietę trójczłonową do lotów w kosmos... A ponoć nie święci garnki lepią ...
Żona mężowskiego kuzyna urodziła wczoraj trzecią córkę. Zadzwoniła z tą wieścią niezbyt szczęśliwa prababcia, która stwierdziła, że jej wnuk jest wściekły, bo miał być syn. I że zabrali by się wreszcie za porządną pracę i budowę domu, a nie tylko ta Małgosia ciąże i dzieci... Że niby to jej wina... sama sobie dziecko zrobiła... wrrrr. Jakie te ciocie i babcie potrafią być wredne. Jak sobie o tym pomyślę, to ogarnia mnie totalny niesmak. A w efekcie nie chcę się z nimi widywać i rozmawiać. I tak wiem, że smarują nas równo za plecami... Kochana życzliwa rodzinka.... Takie włażenie z butami w osobiste życie.
Tak sobie myślę, że mało jest teraz rodziców decydujących się świadomie na drugie, trzecie i kolejne dziecko. Bo taka moda, taki styl życia, kariera, pieniądze, wygoda...bo presja rodziny i otoczenia też robi swoje.
A po drugiej stronie rzesza tych, którzy bardzo chcą, chociaż jedno... a nie ma. I coraz bardziej dziecko staje się prawdziwym cudem i darem Bożym. I jak to widzę, to coraz bardziej się cieszę, że nam się taki jeszcze jeden prezent dostał, chociaż niespodzianka. Żadne wstrętne gadanie cioć i babć nie zepsuje nam radości oczekiwania. A kontaktować się z nimi nie warto, bo po co sobie psuć humor?
A może im żal? Może zbierają teraz gorzkie owoce swoich decyzji z dawnych lat? Bo że pustka w ich życiu, to widać bez specjalnych zabiegów... Bo jeśli ich nieliczne dzieci błąkały się po żłobkach, przedszkolach, internatach, stołówkach barów mlecznych, nie miały okazji wykształcić prawdziwych więzi rodzinnych, były traktowane jak przeszkoda w robieniu kariery, zabierały czas i pieniądze... I jak dorosły, to sobie poszły... A rozgoryczonym mamusiom zostały koty...i zawistne komentarze na temat dzieci i wnuków. Nie pomagają, a żółć sączą. Paranoja...
A miał być wpis pozytywny, optymistyczny....Ale tak się czasem wątek sam wylewa...
szaleństwo cmentarne
Co roku obserwuję nasilenie choroby cmantarnej (bo tak to nazywam) w okolicach 1 listopada. Zastanawia mnie, dlaczego ludzie przez cały rok nie dbają o groby (nie wszyscy!!) swoich bliskich, a tuż przed Wszystkimi Świętymi zjeżdżają na cmentarz (potworne korki!!), taszczą ogromne znicze, tony sztucznych kwiatków, tudzież wyszukanych środków chemicznych. Odbywa się zamiatanie (zrozumiałe jesienią - liście), nasączanie dziwnymi preparatami i polerowanie na wysoki połysk. Potem tworzenie wyszukanych kompozycji ozdobno-efekciarskich (z zerkaniem na sąsiednie nagrobki) i zawalanie płyt nagrobnych przywiezionym badziewiem (a gdzie ekologia?).
Potem święto mija, na cmentarzach zaczyna straszyć, wiatr roznosi te wszystkie "łozdoby", na wiosnę wyglądają już jak po imprezie upiorów ( w końcu to cmentarz :-D). I groby idą w zapomnienie... do najbliższego Święta Zmarłych.
No i komu to potrzebne? Wiadomo, że nie zmarłym. Im wystarczy modlitwa (o ile wierzący byli i wierzącą rodzinę mają). Warto pójść na cmentarz, pomodlić się, powspominać, poopowiadać dzieciakom, odtworzyć genealogię przodków.... Warto "ogarnąć" nagrobki i zapalić symboliczną lampkę. Zastanowić się nad swoim życiem i przemijaniem. Jestem za!
Ale jestem przeciw temu całemu cyrkowi, który temu towarzyszy, albo -co gorsza- odbywa się bez tych przemyślanych treści!
Ponoć im wspanialszy nagrobek i wspanialsze ozdoby, tym większe wyrzuty sumienia żyjących względem zmarłych.... Bo to żywym to wszystko potrzebne. Ten szpan, pokazywanie się, zmartwienie, że ktoś obgada, wytknie palcem... Więc trzeba gnać na drugi koniec Polski, żeby stawić się tego jednego dnia w komplecie, żeby ktoś nie powiedział, że nas nie ma, wyrodne dzieci....
No, to wylałam sobie żółć. Stałam godzinę w korku wioząc dziecko do szkoły. Zwykle zajmuje mi to 10 minut. I patrzyłam z furią na samochody wypchane tym śmieciem cmentarnym, bo mam nieszczęście mieć szkołę po drodze na cmentarz. A tuż obok głównej drogi, ot-200m, stary cmentarz wojskowy z I wojny światowej. Zawalony liśćmi, połamanymi gałęziami po ostatnim śniegu, zniszczone stare krzyże... wieczny odpoczynek. Zero kwiatów, zniczy... Leżą chłopaki w obcej ziemi i nikt z ich krewnych nigdy się nie dowiedział, gdzie ich szukać. Nawet żadna wycieczka ze szkoły już nie zagląda - za starzy ci żołnierze na ich młode dusze...
Więc mam święty zamiar zmajstrować z dzieciakami jakiś stroik świerkowo-liściasty i z małym zniczem się tam zapędzić. Pieszo, spokojnie i rozmawiając na temat tego wiecznego odpoczynku ("Mamo, a ty i tato umrzecie? A jak umrzesz, to z kim będę mieszkać?") i tych chłopaków samotnych (a kto ich zabił i po co? a po co tu przyszli? a czemu nie uciekali, jak do nich strzelali?). Spróbujcie porozmawiać z dziećmi na takie tematy, odwróceni do nich plecami, trzymając nerwowo kierownicę i wypatrując końca korka na drodze....
Nie od razu doszłam do wniosku, że tak nie można zawsze. Przerabialiśmy w poprzednich latach te wędrówki, te tłumy cmentarne, ten chaos i te nerwy... I stwierdziliśmy, że to bez sensu, nie o to chodzi w tym wszystkim. Chyba dojrzewamy :-) Czego wszystkim życzę! Nie dajcie się szaleństwu. Zatrzymajcie sie na chwilę, zmarli nie uciekną :-) Mają dużo czasu....
mesjanizm
Zastanawiam się, czy przypadkiem nasze kochane polonistki w szkołach nie zatruły nam umysłu mesjanizmem właśnie. Sama, jako niepraktykująca polonistka, cierpię na uporczywe napady mesjańskich zapędów, zbawiać świat chcę, najlepiej na siłę i ignorując jego opór...
To efekt moich wczorajszych przemyśleń. Dotarło do mnie (wreszcie!!!), że każdy człowiek ma swoją drogę, którą sam wybiera, i ani nie wolno go kijem z niej przeganiać, ani agitować, ani mu jej obrzydzać. Niby żadne odkrycie, wszyscy o tym wiedzą, ale niewiele osób praktykuje.
Więc ja od dzisiaj nie zbawiam...precz z mesjanizmem!!! Idę sobie swoją drogą. Jak się komuś ona podoba, może się przyłączyć, jak nie, jego wola...
W pierwszej kolejności odpuszczam sobie teściową (dawno o niej nie było :-D). Jak zwykle o tej porze roku wchodzi ona w okres permanentnych jęków, narzekań, chorób i pielgrzymek do specjalistów. Ponieważ boi się naszego psa, nie nęka mnie bezpośrednio, ale wymyśliła inny sposób: dzwoni przez telefon (mieszka dom obok). A ża ma darmowe wieczory... to zaczęła się jazda... Zaczyna zwykle w ten deseń: "Kasiu, poradź mi, bo ty wszystko wiesz...."Brrr...
Nie zależy jej na moich radach, tylko chce wygadać swoje bolączki. Więc od dzisiaj przyjmuję nową strategię: wysłucham i zapytam, co ma zamiar z tym zrobić... Niech sama wymyśli rozwiązanie. Jej życie, jej zdrowie, jej odpowiedzialność.
Na szczęście wolna jestem od tematów związanych z ciążą w tych rozmowach. Teściowa zdaje sobie sprawę z mojego stanu błogosławionego, nie wiem, kto ją uświadomił, ale nie słyszała tej nowiny ode mnie. A skoro ja nic nie powiedziałam, to ona nie śmie tematu ruszyć. Może uznała, że skoro nie została powiadomiona oficjalnie, to ... no właśnie, może dało jej to do myślenia.
Przez dwie poprzednie ciąże nasłuchałam się od niej historii mrożących krew w żyłach na temat porodów, śmierci noworodków, komplikacji, krwotoków, cesarek i poronień (bo ona kolekcjonuje takie kawałki :-)) i jestem bardzo zadowolona, że tym razem nie było mi to dane :-D . Dzięki temu spokój ducha na wysokim poziomie!
Zaczęłam ósmy miesiąc...Dzieciątko budzi mnie o 6.00 rano (zgodnie z czasem letnim) i celnymi kopnięciami w żebra chce mnie wygonić z łóżka. Próbuję je przetrzymać, ale przy takich podskokach nie wytrzymuje co innego ;-) i po paru minutach bieg do łazienki .... Odwrócił się naturalny rytm w naszej rodzince: to ja wstaję pierwsza, a mężulo wtula się nadal w poduchę. Pies nauczony, że na spacer ma iść z panem, odmawia współpracy i mnie ignoruje, więc wpuszczam futrzaka do naszej sypialni. Jeden "pocałunek" zimnym mokrym nosem stawia pana na równe nogi i spacer może się odbyć :-D. A ja pichcę kultową już owsiankę, kawę, kanapki na wynos...I o godzinie 11.00 padam na nos i chce mi się spać... Nic z tego...Młyn obowiązków żony i matki już się rozchulał...i tak do wieczora. Godzina 22.00 - żonie i matce urywa się film, książka spada z łóżka na podłogę, lamka świeci w oczy, a ona... już w innym świecie... śni, że jej autentyczny mąż jest tak naprawdę księdzem, który twierdzi, że ją kocha nad życie, że ma na imię Abelard i pragnie, by została jego Heloizą....
...ech, te sny polonistki....
w skrócie (prawie)
Sobota minęła spokojnie, czyli przy garach. Trochę powalczyłam ze swoją zbuntowaną czterolatką, która systematycznie odmawia jedzenia, ubierania kapci i skarpetek.... no wszystko się jej nie podoba. W zasadzie mówi tylko: nie! albo: ja chcę!! Z jedzenia akceptuje tylko miód, z ubrań tylko sukienki na ramiączkach... Jakiś kryzys przechodzi... A że ja nie ulegam zachciankom, więc jest wojna: latają w powietrzu zabawki, ubrania, buty...w moim kierunku oczywiście :-)
Niedziela to szybki wyjazd w moje rodzinne strony. Wędrówka z dzieciakami po starym cmentarzu... One znają już na tym cmentarzu sporo ludzi, a mają dopiero kilka lat... Ja znam większość... Na grobie moich dziadków pojawiły się zdjęcia, takie klasyczne porcelanki. I ze zdumieniem zobaczyłam twarz mojej młodszej siostry! Zdjęcie babci pochodzi z czasów, gdy miała około 40 lat. Moja siostra ma teraz 30, ale twarz... ta sama. Nie zdawałam sobie sprawy z tego podobieństwa. Oni żyją... w nas!
Odwiedziliśmy moich żyjących dziadków (lat 86). Babcia po ostatnim kryzysie mówi tylko po łemkowsku (w swoim pierwszym języku) albo jakieś niezrozumiałe wyrazy, jej mózg zresetował język polski i większość wspomnień. Ale nas poznała (sukces!), rozumiała, co do niej mówiliśmy. Zachwycała się moimi długimi włosami. Jak byłam mała, biegałam do niej z grzebieniem, żeby zaplotła mi warkocze :-) Robiła to o wiele lepiej, niż mama. Przytuliła mocno moje dzieciaki i rozpłakała się na pożegnanie. Odjeżdżaliśmy z poczuciem, że możemy jej więcej nie zobaczyć...
A potem był powrót we mgle... Dzieciaki śpiące wnieśliśmy do łóżek, jeszcze gorąca herbata i ...koniec weekendu.
Dziś... córcia przeziębiona została w łóżku. Koło południa zażądała owsianki, potem magiczny rosół z makaronem pięciojajecznym i duuuużo herbaty z tymiankiem. Teraz biega po pokoju z psem :-) Z nosa powódź, kaszel jak ujadanie naszej psicy, ale humorek jej dopisuje. Przynajmniej się ze mną nie kłóci :-)
Synek zaliczył dzień w szkole, odrobił zadanie i położył się do łóżka mówiąc, że on też sobie pochoruje. I faktycznie, temperaturka mu nieco podskoczyła. Ale domaga się nie owsianki, ale czosnku... Dziwny dzieciak, co?
Tak więc chwilowo zamieniam się w pielęgniarkę, specjalizującą się w przyrządzaniu mikstur o podejrzanie pachnącym składzie :-) Przed snem jeszcze tylko seria baniek na małe plecki i błoga cisza nocna :-) Odleżeć muszę wczorajszą podróż i dzisiejsze dreptanie po kuchni. Kręgosłup też ma swoje prawa i przywileje... Muszę być wyspana, jak mam pokonać ten napór wirusów.
przepis na rosół PP pomagający pokonać
przeziębienie
Przepis pochodzi z książki A. Ciesielskiej Filozofia zdrowia. Proszę go potraktować jako przepis na lekarstwo i nie dziwić się niczemu :-D Ugotować i popijać często i gorący. I zdrowieć. I nie patrzeć na kalorie, tabletki i proszki z apteki mają mnóstwo skutków ubocznych, a taki rosół... tylko plusy.
gorzki - 4 litry wrzątku +1/3 tymianku + szczypta kurkumy
słodki - 1/3 łyżeczki mielonego kminku + 1/2 wołowiny lub cielęciny z kością-gotować ok.1,5 h
- 4-5 średnich przekrojonych marchewek + duży korzeń pietruszki
ostry - 2 duże całe cebule lub por + kawałek selera + 3 pokrojone ząbki czosnku + 1/2 łyżeczki imbiru + pieprz cayenne na czubku noża
słony - soli do smaku
kwaśny - 1/2 kurczaka (nie dodajemy, gdy chcemy, by rosół działał bardziej rozgrzewająco) + szczypta bazylii, mały pęczek zielonej pietruszki, kilka liści selera i kopru związanych nitką w pęczek - gotować ok 1 h (do miękkości warzyw).
Wyjąć mięso i jarzyny, dodać szczyptę majeranku, ew. rozrzedzić wrzątkiem, szczypta kminku (sł), pieprz biały i czarny (o) do smaku.
Gotować trzeba na wolnym ogniu pod przykryciem. Między dodawaniem kolejnych smaków zachować odstęp min. 1 min. Podawać z makaronem, lanymi kluskami, ziemniakami, kaszą kuskus, kaszą kukurydzianą. I popijać zamiast herbaty :-)
Mięso i jarzyny można zmielić i zrobić farsz do pierogów, naleśników, pyz, albo zrobić pasztet.
Przepis przetestowałam na sobie. Moim zdaniem bardzo skuteczny :-)
kolejna wizyta
..u pana doktora o stoickim nastawieniu do życia i kobiet w ciąży :-).
"O pani Kasiu! A cóż pani ten brzuch taki wielki rośnie? (to na dzień dobry). Dobrze się pani czuje? To świetnie, nie będę pani psuł samopoczucia i nastroju. A tą drobną infekcją niech się pani nie przejmuje. Dziecko jest bezpieczne, a szkoda pani aplikować chemię, to zawsze ma skutki uboczne. Niech pani chodzi po domu w kieckach, mąż się ucieszy, a pani będzie mieć lepszą wentylację i samo to już pomoże :-) . Nie będę panią badał, bo częste badanie więcej robi szkody, niż pożytku..." Itd. Normalnie oaza spokoju i zdrowego rozsądku.
Jak sobie wspominam poprzednią ciążę i lekarzy, którzy przez 4 tygodnie wkładali we mnie swoje łapska codziennie (że niby cukrzyca to patologia i trzeba było codzienne się stawiać w szpitalu na badania i na KTG), to mnie szlag trafia. I wiem, że teraz prędzej bym ich pogryzła, niż dała się dotknąć. Jawią mi się z perspektywy czasu jako banda zboczeńców. Dopiero po 4 tygodniach zdobyłam się na obwarczenie jednego doktorka i się skończyły tortury. Głupia byłam i zastraszona.
Więc jeszcze raz wyrażam zachwyt swoim obecnym "dziadziusiem", który i spokojny i rozsądny, i utytułowany, i nagradzany przez kobiety. A jakie miny robi :-D.
A teraz konkrety: serducho malucha bije mocno i miarowo, moja waga + 2kg, ciśnienie nareszcie normalne! (to pewnie zasługa herbaty z lukrecją), nogi jak u młodej słonicy :-D, czyli dla mnie też norma ciążowa. Wszędzie chodzę w luźnych sandałkach i się cieszę, że śniegu nie ma, bo wlewające sie błoto nie robi na mnie wrażenia :-).
Dziękuję za komplementy i miłe komentarze. To jak balsam na duszę :-D Życzę dobrego nastroju i pogodnych ludzi na waszej drodze!
dlaczego odchudzanie nam potrzebne do szczęścia?
W wielu pamiętnikach na Vitalii sporą część, albo całość zajmują jadłospisy, zestawienia posiłków, kalorii... Przeprosiny za grzeszki i samoumartwianie też w obfitości....
Myślę sobie, że w pewnym momencie może to zredukować życie tylko do tego jednego aspektu: co, ile i kiedy jeść, czego i kiedy nie jeść. Można się świetnie dołować, jak nie wytrzymamy i się wyłamiemy (jestem słaba, nieudolna, naiwna, do niczego, wstrętna, mam słabą wolę, ciepła klucha ze mnie, same porażki, nic mi nie wychodzi....). Można od jedzenia całkowicie uzależnić poczucie własnej wartości i popaść w kosmiczne kompleksy.
Znowu sie wymądrzam :-D Ale ja to już przerabiałam! Na własnej skórze! I pierwsze poważne niepowodzenie w życiu (porzucił mnie w bardzo brzydki sposób facet, z którym byłam przez 5 lat) tak mną zachwiało, że wpadłam w totalną depresję. Zawaliłam studia, zapomniałam o przyjaciołach, zabarykadowałam się w domu i przestałam jeść. Nienawidziłam siebie ze wszystkich sił i powtarzałam sobie, że ktoś tak beznadziejnie wyglądający jak ja i z tak słabym, rozlazłym charakterem nie zasługuje na normalny związek i miłość mężczyzny.
W tym moim rozmemłaniu zjawiła się moja przyjaciółka, która wyłamała zamek w drzwiach i wywlokła mnie na siłę do poradni zdrowia psychicznego dla studentów. Weszła ze mną do pani psycholog i mówiła za mnie. Pani rozłożyła ręce i stwierdziła, że ona tu nic nie poradzi i wepchnęła mnie do drzwi po drugiej stronie korytarza. A tam...
....siedziała sobie maleńka blondynka około pięćdziesiątki. Zażądała gromkim głosem, żebym opowiedziała jej, co się stało. Więc ja...że on mnie nie kocha, nie chce mnie, ma ładniejszą, szczupłą, zgrabną, inteligentną, że ja beznadziejna, gruba, brzydka, nic mi nie wychodzi... no same wiecie, jak można na siebie długo nadawać, jak się siebie nie lubi...
Blondyneczka robiła coraz większe oczy i w końcu zaczęła na mnie krzyczeć! Że nie jestem brzydka, tylko głupia!!! Że robię największy błąd w życiu niszcząc i odrzucająć coś, co mam najcenniejszego: swoje ciało i duszę...Oj! jak krzyczała! Ja robiłam się coraz mniejsza na krzesełku. W końcu pani ochłonęła i zakończyła własnym wyznaniem: że właśnie rozpadło się jej małżeństwo, nie ma gdzie mieszkać i zdiagnozowano u niej raka... I że wcale nie myśli się poddawać, bo uważa, że jeszcze ma sporo lat przed sobą, chociaż pewnie mniej, niż ja smarkula 24-letnia. Potem wypisała mi receptę i wręczyła mówiąc, że to tabletki na moją głupotę. Jak zaczną działać, mam uporządkować swoje życie i wrócić do pani psycholog (i wtedy dowiedziałam się, że blondyneczka była psychiatrą :-D).
Wtedy odkryłam, że można uniezależnić myślenie o sobie od obsesji ciało-za dużo ciała-dieta-porażka. I rozejrzałam się dookoła i dostrzegłam, że na horyzoncie kręci się miły nieśmiały informatyk :-) I to on mi powiedział, że jeśli się sobie nie podobam, to mój problem, dla niego jestem piękna (piękna, nie doskonała!). I że mu zależy na tym, żebym była szczęśliwa. Jeśli do szczęścia potrzebne mi odchudzanie, to on mnie wspiera. Bo facet potrzebuje szczęśliwej kobiety u swego boku, a nie modelki i ideału. Jeśli zaś patrzy tylko na wygląd, to beznadziejny jest i niech idzie paść barany :-D
Wyszłam z tego doła szybciutko. Tabletki na głupotę odstawiłam po dwóch miesiącach, ale czuję ich działanie do dziś. I dbam o to, żeby już nigdy nie myśleć o sobie źle, bo to wciąga w głęboki dół (jak odpływ z wanny, którego boją się małe dzieci :-)).
I teraz myślę o sobie: nie jestem piękna, mam za grube nogi, za duży brzuch, fałdki na plecach, chodzę jak marynarz (ach, ten 32-tygodniowy brzuch), biust nadający się do korekty, siwieję, robią mi się zmarszczki....Ale co z tego!!! Wiem, że mogę doprowadzić męża do szaleństwa (pozytywnie:-)), wywołać jego zazdrość i mu zaimponować. Wiem, że jestem potrzebna moim dzieciom i one uważają, że jestem najlepszą mamą na świecie. Wiem, że wiele potrafię i mam sporą wiedzę... A że zjem czasem coś niezdrowego? No to co? Że raz mi przybywa, a raz ubywa? nie szkodzi....jutro też będzie dzień i mam szansę przezyć go lepiej :-)
Oj filozoficznie mi wyszło :-) Ale jak zaczynam pisać, to bez planu i tak mi się snuje gatka :-D
Kochane! Jedzenie ma cieszyć, a nie być torturą, wyzwaniem i próbą charakteru! Więcej luzu! Mniej restrykcji to mniej pokus :-)
piękny dzionek :-) i poradnia życia
Po mglistym i zimnym poranku popołudniowe promienie słońca działają jak cudowny balsam na wszystkie bolączki :-) Właśnie zaliczyłam spacer z potomstwem i psicą (która napadła na kota i nie chciała zrezygnować z oblężenia drzewa, na którym kiciuś się schronił). Nazbieraliśmy orzechów, gruszek, liści w różnych kolorach, żołędzi, głogu i owoców dzikiej róży. Teraz dzieciaki kleją na kartkach kompozycje jesienne. Kleju mają więcej na sobie, niż na tych kompozycjach, ale ta radość tworzenia...
Ja sobie odpoczywam, bo poranek spędziłam na porządkowaniu stajenki (nie Augiasza bynajmniej, ale...) mojej córci. Uświadomiłam sobie z przerażeniem, że moja czterolatka ma wszystko wszędzie, czyli kredki, lalki, papierki, farbki, pędzelki, misie, spinki, korale, klocki, naklejki....długo by wymieniać...wymieszane razem i ten mix poupychany jest we wszelkich możliwych szafkach, pudłach, szufladach, w garderobie... Jednym słowem POTWORNA BAŁAGANIARA. Chyba przegapiłam jakiś moment w jej rozwoju. Zadałam więc sobie trud posortowania tych rupieci, połowę wyrzuciłam (konspiracyjnie i nieodwołalnie do kontenera za domem, bo córcia lubi wygrzebywać skarby z kosza na śmieci), pokazałam małej, gdzie co ma leżeć i pilnuję teraz jak doberman, żeby wszystko wracało na swoje miejsce. Podejrzewam, że to trochę potrwa, zanim wejdzie jej w nawyk robienie porządków, ale za 2 miesiące nie będę zdolna do takiego wysiłku, jak ogarnianie chaosu po wszystkich domownikach. Każdy musi pilnować swojej działki :-)
W planach na wieczór jeszcze kisiel dyniowo-gruszkowo-jabłkowy dla wszystkich spragnionych naturalnej słodyczy :-D i zamykam kuchnię :-)
Dziękuję za komplementy. Z tą moją mądrością, to bywa różnie :-D Kiedyś przyjaciółka stwierdziła, że powinnam pracować w poradni życia. A ja na to, że to nie jest dobry pomysł, bo ludzie walili by drzwiami i oknami. A to dlatego, że mam niedobry zwyczaj mówienia innym, co mają robić. Bo sporo ludzi pragnie, aby ktoś za nich podjął decyzję, podał gotową receptę i jednocześnie zdjął z nich odpowiedzialność za ich własne życie. Więc lepiej, że nie ma mnie w takiej poradni... Zaraz bym się wzięła za naprawianie świata i niezły wyszedłby młyn :-D. Lepiej być już tą czarownicą na własnym podwórku...
Słońca na jutro wam życzę!
P.S. Czytałam kiedyś wspomnienia wojenne Karoliny Lanckorońskiej (nie pamiętam dokładnego tytułu). Pani owa spędziła kilka miesięcy w więziennej celi, w której stłoczona była spora liczba kobiet różnego stanu i pochodzenia. W więzieniu panował głód, bo Niemcy nie fatygowali się żywieniem więźniów. I pani Karolina nie skarży się na koszmar powolnej śmierci głodowej, tylko na tortury psychiczne: jej współtowarzyszki niedoli przez wiele tygodni miały tylko jeden temat rozmów: jedzenie. Gadały o przepisach, wspominały obfite stoły na imprezach, zdradzały sobie receptury, planowały, co ugotują, jakie produkty są najsmaczniejsze i z czym je łączyć.... Zero innych zainteresowań. Pani Karolina, arystokratka, zajmowała sobie umysł zupełnie innymi tematami, które pomagały jej trzymać sie psychicznie, ale gadanie tych prostych kobiet skutecznie jej w tym przeszkadzało. Z głodu w końcu nie umarły. Ale samo zjawisko mnie zastanowiło.
Bo zdałam sobie sprawę, że kiedy w moim życiu zdarzały się dłuższe okresy przymusowej lub dobrowolnej abstynencji kulinarnej, robiłam to samo: gadałam o jedzeniu, gotowaniu, gromadziłam przepisy na zaś... To był nieświadomy odruch.
Teraz jest inaczej: szukam tematów zastępczych :-D
jak zacząć zimny, mglisty, jesienny dzień
Przewidując, jak będzie wyglądał poniedziałkowy poranek, warto w niedzielny (leniwy jeszcze) wieczór ugotować wiadro (dla wielodzietnych) lub garnuszek (dla celebrujących samotność) pysznej owsianki (przepis będzie poniżej), w wersji glutowatej. Warto, bo rano przy zamkniętych oczach, złym humorze, rozdrażnieniu, chaosie i bałaganie dobrej owsianki nie da się ugotować.
Poranek rozpocząć od odgrzania i wchłonięcia owsianki, najlepiej w pełnym składzie domowników + kawa dla miłośników i celebrantów :-). Efekt powinien być widoczny :-D.
Następnie wyposażyć ewentualne potomstwo, współmałżonków (konkubentów, kochanków...), siebie (!) w termosy pełne energetyzującej herbatki (przepis poniżej), kanapki, tudzież ulubione rozgrzewające smakołyki. Pocałować każdego w czoło na dowidzenia, uśmiechnąć się promiennie do lustra, które wisi przy drzwiach wyjściowych (a jak nie wisi, to jeszcze dziś powiesić!!) i wyjść do pracy, lub odwinąć się na pięcie i zabrać się szybko i energicznie za ciężkie obowiązki strażniczki domowego ogniska (sprzątaczki, kucharki, pomywaczki, praczki....).
Po tak energicznym rozruchu należy się przerwa na drugie śniadanie (drugą kawę, herbatkę z termosu, książkę, gazetę, pogaduchy, kontakty towarzyskie bezpośrednie i internetowe lub co tam kto lubi, ważne, by złapać głęboki oddech i nie utracić rozpędu :-)).
A teraz przepisy:
owsianka zgodna z regułami pięciu przemian
(proporcje na 4-osobową rodzinkę z dużym apetytem)
g- ok. 1,5 -2 l wrzątku + szczypta kurkumy
sł- 3-4 łyżki kaszy kukurydzianej + 1/3 łyżeczki cynamonu + pół łyżeczki masła
o- 200g płatków owsianych zwykłych lub górskich + 1/2 łyżeczki imbiru + spora szczypta kardamonu
sn- pół łyżeczki soli kamiennej lub morskiej, ew. trochę zimnej wody, jeśli za gęste
k- łyżeczka soku z cytryny lub starte kwaskowate jabłko
g - szczypta kurkumy (jeśli zostawiamy owsiankę na dzień następny, zaczynamy podgrzewanie od dolania wrzątku, jeśli jemy od razu, czynimy następne kroki :-))
sł- miodek, ew. kilka orzeszków (i można jeść, lub dla bardzo zmarzniętych:
o- jeszcze trochę imbiru
Czas gotowania: 40-45 minut. Do garnka dorzucamy kolejne składniki w odstępie min. 1 minuty. Garnek najlepiej z grubym dnem, ogień minimalny, od czasu do czasu mieszać, bo lubi przywierać. Informacja dla uzależnionych od mleka: dodawać na końcu razem z miodkiem. Przepis należy traktować jak receptę, czyli skrupulatnie, ilość przypraw można zmodyfikować wg własnych upodobań, ale tak, żeby żaden smak nie zdominował pozostałych. Tylko imbiru nie należy się bać :-)
Moja rodzinka podeszła początkowo nieufnie do takiej wersji owsianki, teraz zajadają, aż się uszy trzęsą i nie marzną w drodze do szkoły/pracy.
herbatka
(wg przepisu Anny Ciesielskiej Filozofia zdrowia), z powodzeniem zastępuje kawę
sn- 1,5 l zimnej wody + torebka herbaty z owoców leśnych (wysypać paproszki z torebki do wody, nie powinna mieć dodatków aromatyzujących i czarnej herbaty w składzie), zagotować
g - 1/2 łyżeczki suszonego tymianku, gotować 1 min., dodać
sł- 1/2 łyżeczki mielonego korzenia lukrecji ( w sklepach zielarskich, daje słodki posmak i lekko podnosi ciśnienie, wzmacnia odporność, działa antywirusowo, antyalergicznie, łagodzi przeziębienia, oczyszcza układ oddechowy, regeneruje trzustkę, śledzionę i żołądek....itd, długo by jeszcze) i 1/2 łyżeczki anyżu (ja nie znoszę, więc dodaję szczyptę cynamonu), gotować minutkę, dodać
o- szczyptę imbiru (ja daję 1/2 łyżeczki, bo lubię pikantny posmak i lepiej wtedy rozgrzewa), gotować jeszcze 2-3 minuty
Herbatka jest smaczniejsza, jak się nieco odstoi, można ją podgrzewać, powinno się pić mocno ciepłą lub gorącą.
To tyle na dziś. Nie dajcie się jesieni!!!
Nie gotuj wściekła, bo potrujesz rodzinę
Taka złota myśl, początek serii :-) Oj, ma ona sens! I to w zastosowaniu do wszelkich diet. Już dawno odkryłam, że jak mam podły humor, to obiad nie smakuje, chociaż wg tego samego przepisu, co zwykle.
Czytam sobie dalej te różne poradniki mądrościowe i dochodzę do wniosku, że chyba sama napiszę własny i zrobię na nim kasę. Bo w opini własnej, mojego męża i przyjaciół zmieniam sie powoli w czarownicę. Albo może lepiej i korzystniej: w wiedźmę. Tracę stopniowo zaufanie do lekarzy (bo mi nie pomogli, a sporo zamętu wprowadzili). Dzieci leczę sama od pewnego czasu, do lekarza idę po diagnozę (bo nie umiem określić, czy te odgłosy z płuc to stan zapalny, czy tylko lekkie przeziębienie z katarem, poza tym lekarz lepiej zna się na anatomii). Mąż stołuje się grzecznie w domu, więc mam pełną kontrolę nad tym, co zjada. I okaz zdrowia z niego podręcznikowy, mieści się w ślubny garnitur i poczucie humoru nie słabnie. Wyrzuciłam z domowej apteczki wszystkie chemikalia, a kto tam zaglądnie, może mnie podejrzewać o niecne praktyki (skrzydeł nietoperza nie mam :-), ale specyfiki z borsuka i niedźwiedzia owszem). Wyposażenie kuchenne w przyprawy przekracza możliwości przeciętnego supermarketu. Z szafek wyglądają produkty przez część moich znajomych zupełnie nieznane. Jeśli dodać do tego kilkadziesiąt kontrowersjnych teorii na temat żywienia i leczenia, to tworzy się niezły mix :-D
Więc może jednak napiszę ten własny poradnik. Już mam tytuł: Jak przeżyć i nie dać się zwariować (specjalistom, naukowcom, znachorom, jasnowidzom, dietetykom...).
Bo wydaje mi się, że złote reguły życia są proste i na wyciągnięcie ręki. Więc nie gotuj wściekła... Włóż do garnka trochę miłości do twoich najbliższych i do siebie samej. Bo przede wszystkim ty zasługujesz na miłość. Zwłaszcza ty!! :-D Bo jak się chcesz podzielić miłością, jeśli sama jej nie posiadasz?