Wracam, bo kiedyś trzeba. Od tamtego lata przynajmniej +2kg, ale nie ważyłam się dawno, więc pewnie więcej (54kg na badaniach w styczniu czy tam lutym :(). Jestem wrakiem człowieka. Przetrenowanie organizmu daje się we znaki. Zanim zaczęłam trenować bieganie w klubie czyli prawie 2 lata temu, ćwiczyłam sama i ponieważ robiłam to obsesyjnie wpłynęłam niekorzystnie na organizm. Ostatnie dwa lata to trening intensywny, ale z zachowaniem umiaru, ukierunkowany na progres sportowy. Niestety nawet on przestał przynosić efekty, wręcz przeciwnie- zaczęłam tyć mimo kliometrarzu ok.300/miesiąc i diety, mam mocno podwyższony kortyzol, niedoczynność tarczycy, podwyższone, ck, mocznik, obniżoną hemoglobinę i niedobór limfocytów. Do tego po dwóch chorobach całkowicie straciłam formę. Dostaję zadyszki w tempie 3:50/km już po 2km. Kontuzja stopy ciągnęła się od grudnia, robiłam 2x tydzień przerwy, 6 fal uderzeniowych i 10 x ultradźwięki. W końcu poprosiłam o blokadę, żeby pojechać na zgrupowanie kadry woj. Na obozie jakoś pobiegałam, a po powrocie cholernie mnie zaczęło boleć przeciwne do stopy udo. Kilka dni próbowałam biegać spokojnie i od pięty, ale teraz od 2 dni już w ogóle nie biegam, tak boli. Do tego leczę się hormonalnie, bo mimo wagi ok.55kg/162 cm i sporej ilości tkanki tłuszczowej (20%, najwyższa wartość w moim klubie i w całej kadrze, nie znam grubszej biegaczki od siebie :() nigdy nie miałam okresu. Co więcej- nie dostałam nawet po 3 cyklach kuracji estradiol-progesteron.
Więc dwa lata temu skończyłam swoją "karierę" łyżwiarki figurowej i zostałam przy tańcu towarzyskim a w wolnym czasie biegałam. Chyba po to, żeby spalać. Z drugiej strony byłam cienka z wf'u w dzieciństwie i miałam (mam nadal) straszne parcie na poprawę wydolności itd. Po jakimś czasie zaczęło mi to sprawiać mega satysfakcję, im bardziej się zarąbałam-tym lepiej. Nadal kocham zmęczenie po wysiłku, walkę i takie uczucie otumanienia. Wtedy brakowało trochę umiaru. Plan dnia wyglądał najpierw tak, że po powrocie ze szkoły rowerem szłam biegać ok.8km (nigdy nie truchtałam, to był bieg ok.5'/km) potem robiłam jakieś intensywne HIIT z 45' dużo skakania, burpees itd. i wtedy jechałam na trening taneczny 1.5h. Po powrocie, zależnie od godziny albo szłam biegać jeszcze 7-8km a potem ćwiczyłam z 20' HIIT albo robiłam sama 30min ale ciągłych ćwiczeń, bez przerw- tzn. 1'burpees, 1'skip A i tak bez przerwy przez 30' na dużej intensywności. Tak wyglądał cały rok szkolny, na wiosnę zrezygnowałam już z tańca ze względu na partnera, a raczej jego braku obecności na treningach xD i zaczęłam więcej biegać. I chodzić na spinning. Po szkole zawsze 15' biegania po schodach + 12km biegu, wtedy już coraz szybciej do 4'/km + do 1.5h hiit. Wieczorem ok.8km biegu i 20min hiit. Czasami zamiast tego spinning 60min. W "najlepszych" momentach biegałam drugi raz po tym spinningu, a na rozgrzewkę cisnęłam główną część 15' insanity. No i absolutnie żadnego dnia przerwy, nawet luzu. Nie czułam zmęczenia, bo byłam cholernie zdrowa fizycznie i sprawna a do tego znerwicowana. Skupiona tylko na wykonywanej czynności, nic mnie nie rozpraszało. Zabawne jest to, że przy tej aktywności skończyłam gimnazjum ze średnią 6.00 i wynikami z egzaminu 97%,97%,93%,87%,100% Jadłam bardzo dużo, głównie słodyczy, mimo tego trzymałam wagę ok.49kg i sześciopak, ale to chyba nic dziwnego. Wtedy wystartowałam na biegu dzielnicowym. Wygrałam 6km crossu w 24', tego samego dnia przebiegłam sobie jeszcze ósemkę i ochoczo pojechałam na maraton 3h spinning. Pamiętam, że nawet czułam się trochę zmęczona. Mniejsza z tym- spodobały mi się zawody. Wszyscy mnie podziwiali, bo miałam 15 lat a cisnęłam razem z facetami. Wystartowałam sobie na 10.5km po górach. Znowu wygrałam z 8 minutową przewagą nad drugą kobietą. Tam poznałam moją trenerkę. Zaprosiła mnie do klubu i umówiłyśmy się na pierwszy trening. To był dla mnie szok, że bieganie to nie tylko pokonywanie kilometrów. :D Zrobiłam wtedy chyba 2x10' crossu w drugim zakresie, jakieś ćwiczenia, też mi się spodobało. Trenerka od razu stwierdziła, że weźmie mnie na mistrzostwa polski w górskich, bo na bieżnię było za późno się przygotować. Nie wiedziałam trochę, co się ze mną dzieje. Wgl pomyliłam oznaczenia trasy i przybiegłam ze złej strony na tych zawodach. A biegłam druga, za laską która teraz śmiga jak gazela, bez porównania ze mną TERAZ. Zawód jakoś przeżyłam i trenowałam dalej. Intensywność treningów biegowych i leczenie nerwicy nie pozwalało na taką ilość ćwiczeń, więc trochę się ogarnęłam. Głownie biegałam, trochę pływałam i chodziłam na spinning, dużo mniej ćwiczyłam HIIT. Pojechałam na obóz klubowy, tam dopiero poczułam co to znaczy trenować lekką. Już nie miałam siły na milion innych rzeczy, bo moje nogi dowiedziały się co to jest trening tempowy. :D Po wakacjach poszłam do liceum, biegałam 7 razy w tygodniu, 2 razy w tygodniu pływałam z triatlonistami i ze 2 razy chodziłam na spinning. We wrześniu na luzie pobiegłam 39' na dychę bez zegarka. A w listopadzie, w tym samym tempie, ryczałam ze słabości i zmęczenia. Po prostu ryczałam na biegu. Co prawda dobiegłam, i to jako pierwsza w kategorii, ale wiedziałam , że coś jest nie tak. Trenowałam dalej i mimo większego zmęczenia niż w gimnazjum cały rok był w miarę ok
jeżeli chodzi o bieganie. Co innego z wagą. Z 49kg zrobiło się 54kg, jadłam bardzo dużo, ale zdrowego jedzenia, mniej słodyczy. Nie pakowałam na siłowni, wzrost wagi był widoczny w tkance tłuszczowej. Jedna kontuzja okostnej popsuła sezon
przełajowy i dała aż 20. miejsce na mistrzostwach polski ale potem się
pozbierałam, zakwalifikowałam na Mistrzostwa Świata w biegach górskich,
tam byłam 13. na świecie, na bieżni nabiegałam wyniki kwalifikujące do
kadry wojewódzkiej i miałam medal na licealiadzie na 800m. Po obozie klubowym w sierpniu trochę się zaczęło sypać, w sumie to już w lipcu. Z zawodów na zawody biegałam coraz słabiej 1000m, treningi robiłam mocne, a potem na zawodach czas w okolicach 3:10 czyli mega cienko. Średnio się tym przejęłam, bo na 3000m zrobiłam życiówkę, a potem jechałam na kolejną międzynarodową imprezę. Po niej złapało mnie jakieś chorubsko i robiłam roztrenowanie. Oczywiście za krótkie i zbyt intensywne żeby nazwać je pełnym odpoczynkiem. No i zaczęłam znowu trenować. Zimą złapałam dobrą formę mimo, że zaczęła boleć mnie pięta. Na obozie klubowym kończyłam 8km zakresu po 3:37 cały kilometr. Po powrocie infekcja, błyskawiczny powrót (to znaczy po dwóch dniach), czyli kolejna głupota. Biegałam kaszląc jak cholera. Do tego ciągły katar. Ale miałam halowe mistrzostwa polski i nic nie mogło mnie zatrzymać... Nie obchodziły mnie specjalnie testy, gdzie wyszła niedoczynność tarczycy, podwyższony kortyzol i CK, braki w limfocytach po infekcji. Jakoś tam trenowałam, na tydzień przed mistrzostwami biegłam 500m w 1:30 i 800m w 2:30 na pobudzenie. Ciągły po 4:00/km nie sprawiał problemu, a tempo 3:20 wydawało się bardzo spokojne, więc liczyłam na wynik w okolicach 10minut na 3000m. Ale się przeliczyłam.... Na mistrzostwach 1km w 3:30, drugi jakoś 3:40 i zeszłam... Było mi duszno, nogi osłabione, zero woli walki... Kilka dni później złapałam mega grypę. Dwa dni w łóżku, spałam 16 godzin. Ale trzeciego dnia wyszłam już na rozruch. Czwartego zrobiłam 5km i dziwiłam się że aż po 5:30. Od tamtego czasu nie miałam ani jednego naprawdę porządnego treningu... Jakiś czas później miałam wyrywaną ósemkę i dostałam antybiotyk. Znowu jeden dzień przerwy i biegałam dalej. Normalnie na tym antybiotyku. Wskoczyłam na bieżnię, miały być dwójki po 4:00 a ptem szybciej i dusiłam się po pierwszej. Coś było na rzeczy. Spirometria, badania krwi, rtg płuc.... Wyszła niska hemoglobina i astma wysiłkowa, potem test się nie powtórzył. Zrobiłam kolejną przerwę od trenowania, ruszałam się, ale nie trenowałam. Niby było lepiej. Ale nic nie startowałam od tego czasu. Każdy mocny trening kończy się porażką.
Po hormonach i swoim obżarstwie wyglądam jak beczka. Zgłosiłam się do dietetyczki, która jest również moim lekarzem sportowym. Byłoby super, gdybym trzymała się planu. A póki co, drugi dzień obżeram się miodem i masłem orzechowym. Chociaż zdrowe, nie? Ale tuczące. Jeżdżę na rowerze i pływam, bo biegając boli mnie udo. Z resztą jestem ociężała i z tą wagą nie biega się fajnie. ;/ No więc weszłam znowu na Vitalię, wyżalić się a potem zebrać do kupy, bo ostatnie dni to jest jakaś deprecha totalna. Gówno z beznadzieją. xd Plan jest następujący, że z racji, że kocham biegać to robię przerwę, sezon idzie się gonić, a ja walczę o zdrowie nieodzowne do poprawy wyników. Najważniejsze:
-CHUDNĘ
-NIE PRZECIĄŻAM SIĘ
-ODPOCZYWAM OD TRENOWANIA (to pomoże w rezultacie schudnąć, bo obecnie jestem zalana kortyzolem i prolaktyną, a organizm działa na niskich obrotach)
-POTEM PRZYGOTOWUJĘ SIĘ NA NASTĘPNY SEZON
-LECZĘ GŁOWĘ
Już samo schudnięcie 5kg da mi wynik jakieś 20sek lepszy na 3km, do tego poprawa motoryki, ale przede wszystkim hormonów. Dołączę do jakiejś grupy wsparcia, żeby trzymać się tej cholernej diety. Dobrze by było jeszcze dostać ten okres, bo wtedy metabolizm będzie znacznie lepszy. I zdrowie oczywiście. Chociaż bez miesiączki jest całkiem wygodnie, przyznaję.
Ciekawa jestem, czy ktoś to przeczytał. W każdym razie trochę mi lżej. Trzymajcie kciuki mocno, ja się nie poddam. Walczę o siebie jako osobę i jako o sportowca. Żeby nie utonąć we własnym tłuszczu z depresją tylko śmigać na Diamentowej Lidze gdzieś daleko za oceanem! ;)