Mama z dnia na dzień coraz gorzej się czuje. Badania z krwi wcale nie wychodzą źle. A ona sama jak to określa czuje że coś ją zżera od środka. Poza tym ciągłe uczucie pieczenia, skurcze, napięcie mięśni przy jej dolegliwościach z kręgosłupem wcale nie poprawiają samopoczucia. Najgorsze w tym wszystkim jest to, że nikt jej nie potrafi pomóc. Wydaje mi się, że albo w ogóle nie wiedzą od czego ten ból i takie odczucia, albo kompletnie nic się z tym nie da zrobić. Ale żeby chociaż ją nie bolało... Konsultowałam się z kilkoma lekarzami i większość mówi, że kolejna operacja wiąże się z ogromnym ryzykiem, że już w ogóle nie będzie chodzić (nawet o balkoniku jak teraz), a pewności że ból minie nie ma żadnej. Jeden mi nawet powiedział, że gdyby chodziło o jego matkę to za nic by się już nie zgodził na żadną operację. Drugi, kiedy spytałam o rehabilitację powiedział, że owszem można się rehabilitować, ale wg niego i tak to nic nie da. No to cholera jasna po co robić coś w czego efekty się nie wierzy? Ona sama zawsze była samodzielna, rano biegiem zakupy, szybki obiad i do pracy. W weekendy też nigdy nie leżała plackiem tylko zawsze coś robiła. Poza tym jest osobą bardzo niecierpliwą. Wszystko musi mieć zrobione już, teraz, w tym momencie. Często się przez to kłócimy bo ja mam w głowie jakiś tam swój plan działania a ona chce TO, właśnie W TYM MOMENCIE. I działa takim psychicznym szantażem na mnie bo zawsze coś tam jej powiem na ten temat, a ona do mnie że przecież gdyby mogła sobie TO zrobić sama to ona by się nikogo nie prosiła i na nikogo nie oglądała, a potem zaczyna płakać.
Ciężko mi jak cholera, bo nie umiem patrzeć bezczynnie na czyjeś cierpienie. Chciałabym jej jakoś pomóc, ulżyć, ale co ja mogę? Niedługo chyba obie wylądujemy w jakimś zakładzie dla psychicznie chorych bo ileż można?! Ja już dawno bym zwariowała, gdyby nie moi przyjaciele, na których zawsze mogę liczyć i zawsze dodadzą mi otuchy. Dzięki nim mam siłę by dalej żyć i robić to co robię, ale też dzięki świadomości że jednak jestem potrzebna rodzicom i beze mnie nie daliby sobie rady...
Przepraszam, że piszę tutaj o takich sprawach, ale siedzi to dziś we mnie i muszę dać temu jakiś upust.
Z dietą w dalszym ciągu radzę sobie całkiem nieźle. Oczywiście miewam sytuacje kiedy np. będąc na zakupach mam ochotę wynieść ze sklepu pół torby słodyczy, ale nie ulegam sama sobie. Jakoś tak powoli chyba zakorzeniło się we mnie przekonanie, że ta droga którą obecnie idę jest najwłaściwszą i nie warto z niej rezygnować. Tym bardziej, że ostatni raz tyle co wczoraj ważyłam w zeszłym roku... I kto by pomyślał, że to ja będę wśród moich przyjaciół strażnikiem zasad zdrowego odżywiania. Ostatnio robiłam zakupy z przyjaciółką (spożywcze) i kupowała składniki na deser (serek mascarpone, śmietana 30%, truskawki, banany) przy czym została przeze mnie ochrzaniona na tyle że ze sklepu wyszła z jogurtem danone naturalnym łagodnym i owocami zamiast serka i śmietany kremówki. A później dzwoniła do mnie, że się nie spodziewała że to będzie takie dobre i że nawet jej mąż się zajadał. Da się? DA. Sama już chwaliła się ostatnio, że schudła 2 kg. Przy czym musi się jeszcze kilku rzeczy nauczyć, bo robi sporo błędów żywieniowych. Nie, żebym siebie uważała za jakiegoś guru czy superznawcęodchudzania, bo i przede mną jeszcze mnóstwo pracy, ale pewne rzeczy które ja już znam mogę jej podpowiedzieć.
Co do aktywności to był wczoraj rower + ćwiczenia z hantlami na ramiona + rozciąganie, w sumie prawie godzina. Dzisiaj planuję również rower, a co do reszty zobaczymy.
Praca się pisze. Zostało mi jeszcze raptem kilka stron, plus wstęp i zakończenie. A później tylko kosmetyka, żeby to miało jakoś ręce i nogi. Daję sobie czas do końca tygodnia. Ale oczywiście im wcześniej tym lepiej.
Uf... Dziś wyszło trochę przydługawo... Dobra, spadam :) nie męczę już Was więcej.
Trzymajcie się Kochani. Buziaki.
Asia