Wczoraj wpis bardzo na szybko. W dodatku jeszcze raz musze przeprosić za moja prawie tygodniowa absencję. Niestety ta cholerna noga i przeziębienie wprawiły mnie w sraszny nastrój. Nie miałam ochoty sie tym dzielić. Skolei jak już wydobrzałam ,noga funkcjonowała poprawnie ja wzglednie też ,zaczęły się lawiny wątpliwości. Czy ja wogóle powinnam startować - prawie dwa tygodnie przerwy w bieganiu ,plus przeziębienie ,plus wizja poważnej kontuzji. Właśnie z tych nerwów praktycznie nie spałam w nocy z soboty na niedzielę. Gdybym była "sama" pewnie bym sie wycofała. Ale obiecałam Truchtaczom ,w dodatku wpisali mnie na do jednej z drużyn - no czego jak czego ,ale ja słowa dotrzymuję. I tak wypełniona watpliwościami po same uszy wyjechałam do tej Wa-wy. Ale jak tylko zobaczyłam grupke moich Truchtaczy w miejscu parkingowym wszelkie głupie myśli odeszły w całkowitą niepamięć - juz chciałam jak najszybciej stanąć na starcie. Znikną strach przed noga ,która mi sie na złość zbiesi ,nosa który będzie cieknął i cieknął oraz strach przed tym ogromem ludzi. Szybko wskoczyliśmy w rajtuzy i całą grupą ruszyliśmy pod stadion. Zdecydowanie gdybym była sama czułabym się zagubiona ,z grupą wiadomo łatwiej. Potem rozgrzewka ,obowiązkowe sikanie i oczekiwanie na start. Na przekroczenie linii startu czekałam aż 25 minut. Toważyszył mi dzielny mąż praktycznie do ostatniej chwili przdzierał się do mostu równo ze mną. Potem wbiega się na most Poniatowskiego ,jest miło ,biegnie się z usmiechem na twarzy ,machaja flagami, trobią trąbami, a nad głową lata kamera. I nagle jest taki moment zbiegania z mostu kiedy ten peleton kilkunatotysieczny ma się przed sobą w całej krasie ,morze ludzi które sie poprostu nie kończy. I dopiero wtedy dotarło do mnie co tak naprawde się dzieje. Jak o tym teraz piszę z trudem powstrzyjuje łzy. Cholera udało mi się!!!! Choć tak naprawdę to co pomyślałam brzmiało raczej jak "o ku*** " . Ja piernicze ,ja kiełbaszę ,no ja pierdziu! Tak się rozryczałam ,że nie mogłam oddechu złapać:)))) I właśnie tylko to mnie w końcu uspokoiło "weź się uspokój bo mi oddech mylisz" :))) Za 18 dni minie rok od mojego pierwszego w ŻYCIU biegu ,który trwał szalone 20 czy 30 minut z czego biegu nie było więcej jak 15 minut! I oto sobie ja zbiegam z mostu Poniatowskiego w towarzystwie jedynastutysięcy ludzi ,biorąc udział w jednej z większych imprez biegowych w kraju. O cholernym kolanie jeszcze pamietałam. Biegłam bardzo wolno ,ale już po tym pierwszym kilometrze przysięgałam sama sobie ,że nie odpuszcze i dobiegnę do mety choćby nie wiem co. Naszczęście aż takich poświęcej odemnie ten start nie wymagał. Co prawda po śniadaniu o godzinie 7mej już nie było śladu i do pierwszego punktu z wodą normalnie burczało mi w brzuchu. Ale jak troche sie napiłam to ustapiło. Potem izotonik ,potem szalone dwa kawałki banana i naprawde po 15 kilometrze poczułam przypływ całkiem nowych sił. W sumie miałam tylko dwa małe kryzysy: po 10 km - kryzys pt. fuck dopiero połowa ,i tuż przed metą - mijając tabliczkę z napisem "jeszcze 500m" nie moglam uwierzyć że to jest tak cholernie daleko. Na mecie oczywiscie znowu płacz. Jabym umiała robić salta zrobiłabym tysiąc. Mąż miał troszke pretensje ,że nawet do niego do barierki nie podeszłam tylko przezd siebie ... mówię mu potem "musiałam sie wyryczeć" :)))) I byłam w takim szoku jak juz wylazłam zza tych barierek ,że zapomnieliśmy zrobić zdjęcia z medalem i w ogóle. Zdjęcia razem itp. No nic - przy kolejnym połmaratonie lepiej się obfotografuję. Za kilka dni powinny sie pojawić zdjęcia w sieci - mam nadzieje ,że choć na jednym sie odnajdę :)
I tak jak obiecałam - po półmaratonie dieta ścisła. Daję sobie 3 miesiące i mam zobaczyć 6 z przodu. Koniec pieprzonych wymówek.
Wieczorem dodam zdjęcia - te co mam :)