Długo już działam według nowego planu. A plan jest taki, żeby... nie mieć planu. Nie wiem, ile jem kalorii, nie ważę kostek lodu wrzucanych do wody i nie robię cardio po każdym posiłku. Z jednej strony fajnie, z drugiej strony czasem nie przestrzegam nawet tych nielicznych zasad, których przestrzegać powinnam, a z trzeciej strony korci żeby wskoczyć na 1500 kcal i szybko odkryć te cuda, które siedzą prawdopodobnie pod warstwą ochronną.
Ale z drugiej strony dociera do mnie powoli, że cały ten świat kręcący się wokół kultu ciała, wynaturzonych sylwetek, ortodoksji żywieniowych nie jest dla mnie. Mam jednak zupełnie inne zainteresowania i priorytety w życiu, o czym dobitnie uświadomiło mi kilka wizyt na świeżo otwartym McFicie. Ogromna siłownia, a właściwie jakieś szeroko pojęte centum sportowe, gdzie na środku prawie w ogóle nieoświetlonej sali z wolnymi ciężarami stoi wielki goryl, w kąciku "dziewczyńskim" są różowe wyciągi a na środku całego kompleksu kanapy i komoda z bibelotami. Młodzież snująca się całymi watahami i rozmawiająca w tonie "łoo kurde, coś ten bench press mi dziś chujowo wchodzi", dziewczyny o połowę ode mnie młodsze w legginsach za pół mojej wypłaty (oczywiście, że im zazdroszczę tych galotów, nawet nie zaprzeczam) notujące coś w kajecikach po każdej serii przysiadów z pustą sztangą. Faceci w koszulkach bardziej skąpych niż damskie bikini i dziewczyny w stringach udających szorty. Niby jak ktoś chce, to byle gdzie potrenuje, ale jednak w tamtym miejscu zaatakowało moje zmysły tyle bodźców, że kompletnie nie mogłam się skupić na tym, po co właściwie przyszłam. No i sporo naprawdę zaawansowanych stażem i formą osób tam minęłam. Niezgrabnych facetów, którzy przez mięśnie nie dadzą rady podrapać się po plecach i dziewczyn z hiperlordozą. W dziwne rewiry zawędrowały obecnie kanony piękna, oj w dziwne. Same ekstrema nam się podobają. Chude, grube, umięśnione, wyżyłowane. A normalne są nudne. A ja na pohybel zamarzyłam sobie bycie normalną.
Ale żeby być normalną, muszę mieć normalne relacje z jedzeniem i zdrowe postrzeganie siebie. I nawet nieźle mi idzie. Odnotowuję znaczny progres w komforcie psychicznym podczas noszenia dopasowanych ubrań po jedzeniu i porównywalnym komforcie podczas noszenia luźnych ubrań kiedy akurat budzę się z brzuchem życia. A na dzień czekolady zjadłam. Kostkę. Nie mylić z tabliczką. I powiem Wam szczerze: im mniej się o tym wszystkim myśli i im bardziej angażuje się w inne sfery życia, tym lepiej wychodzi nieświrowanie typu "spoko sylwetka, ale powinnaś ćwiczyć siłowo, liczyć makro i mieć widoczne prążki na barkach". Ciężko tak się uczyć życia na nowo mając prawie 24 lata, ale cóż, jeszcze prawdopodobnie ze trzy razy tyle przede mną, wypadałoby umieć się nim cieszyć.