Już nie marzę o schudnięciu. Ja już tylko pragnę, by waga stała w miejscu i szybowała do góry. Może w ferie coś spróbuję zmienić, chodzić na spacery albo coś. Bo przecież nie będę się szwendać po nocy, a to mój jedyny wolny czas pod warunkiem, że go mam.
Jak nie przytyć, gdy człek się nie rusza, a wydaje mi się , że nie jem jakoś specjalnie dużo. Może z tej drożdżówki w pracy zrezygnować na rzecz kanapki, choć po co, przecież to kalorycznie pewnie na jedno wychodzi, a odrobina przyjemności w ciągu dnia się należy.
Może jak wrócę do normalnego życia, czyli przestaną boleć te cholerne stawy i będę mogła chodzić na jakieś ćwiczenia, bo kij z tyciem, ale z tego braku ruchu przestałam się normalnie wypróżniać, robię bobki niczym zając. Ech, nie da rady odwrócić biegu zdarzeń. Dobra, stało się, zachorowałam, już ponad 2 miesiące zero roweru, zero wysiłku jakiegokolwiek, nadal palce opuchnięte, bolą i barki też bolą. Oby do wiosny wszystko wróciło do normalności. Wiem już , jak wygląda starość. Wesoło nie jest, gdy każda czynność sprawia trudność, każdy ruch powoduje ból. I nawet nie chcę myśleć, jak to jest, kiedy jesteś z tym wszystkim sama. Sama jak palec i tylko do jakiegoś boga możesz mówić, jak ci źle i modlić się o śmierć co najwyżej możesz. I często chodzisz po lekarzach, żeby komuś móc się wygadać i do spowiedzi chyba też z tego powodu.