Od maja zrzuciłam jakieś 11 kg. Niby dużo, niby malo. Sama nie wiem. Wolę się trzymać wersji, w której ważyłam wcześniej 110 kg. Nigdzie tego nie zapisałam, było mi wstyd przed samą sobą, ale pamiętam jak dziś ten wynik. 20 kg różnicy brzmi lepiej niż 11, prawda?
Nie mogę nawet powiedzieć, że brakuje mi motywacji, po prostu drażnią mnie te przestoje. Tydzień temu waga pokazała 89,7 kg. Ucieszyłam się, bo dawno nie widziałam ósemki z przodu. Dzisiaj pokazała równiutkie 90,00 kg. To niby tylko 300 g, ale liczyłam raczej na spadek niż wzrost. Z drugiej strony źle ostatnio śpię i to jedzenie takie nieregularne.
W ostatni piątek (tydzień temu) wstałam o 6 rano, położyłam się o 7 w sobotę (tak, po 25 godzinach), spałam do 10 i poszłam spać dopiero pod wieczór. Powiedzmy, że „imprezowałam”, chociaż na „imprezie” wypiłam dwie herbaty i wypiłam kawałek ciasta. I tyle. Przez ogrom pracy kilka dni nie ćwiczyłam, jak noga boga że nie miałam kiedy. I teraz to się mści, mimo że od 3 dni znowu ćwiczę regularnie.
Co do żarcia, jem raczej mniej niż więcej. Nadal nie liczę kalorii, wydaje mi się, że potrafię oszacować, co i jak. A, no teraz mi się przypomniało, że zeżarłam raz ponad pół czekolady. Nie ma co się dziwić, że dupa rośnie. Na szczęście to był jednorazowy wybryk.
Nadal biegam, choć czasem z przerwami. Wczoraj pierwszy raz biegałam 3 minuty / 2 minuty marszu i tak 8 razy. Oczywiście na początku wydawało mi się, że nie dam rady. Jakie 3 minuty, tyle to ja łącznie w życiu nie przebiegłam (no dobra, od tego roku jest lepiej). Dałam radę i byłam (jestem) z siebie cholernie dumna. Widzę, że to więcej kwestia silnej silnej woli niż konkretnej kondycji. Powtarzam sobie, że jeszcze trochę, jeszcze trochę... I radzę sobie.
Mimo to nadal mam problemy z postrzeganiem siebie. Są dni, w których czuję się jak gwiazda filmowa – mam ok twarz, ładny makijaż, fajne włosy (nareszcie mi je obcięli tak jak chciałam) i fajne ciuchy. Wtedy nawet chętnie wychodzę z domu. Ale często czuję się jak cholerny blob, oślizgła larwa. Mam wrażenie, że w ogóle nie widać tego spadku wagi, że nadal jestem tą tłustą, zaniedbaną babą bez kondycji i wiary w siebie. A przestoje, jak ten dzisiejszy, nie pomagają.
Dupa, wygląda na to, że na urlop nie uda mi się osiągnąć wymarzonych 87 kg. To już za dwa tygodnie. Mimo wszystko spróbuję. Nakupowałam sobie wczoraj fajnego żarcia na lunche – że sporą ilością warzyw, raczej niskokaloryczne. I trochę słoiczków dla dzieci z makaronem, bo zwyczajnie je lubię. Obiady gotuję i jem normalne, jakieś tam zapiekanki, kotlety wege (chociaż to już rzadziej, przejadły mi się podczas samoizolacji), wczoraj wpadł burger z Beyond Meat. No ale coś jeść muszę. Za to śniadania i te lunche są skromne, na kolację zjadam kawałek arbuza albo jakiegoś niskokalorycznego loda. Generalnie nie jest źle, i tak jestem pełna podziwu dla samej siebie, że tak długo udaje mi się wytrwać w postanowieniu mimo braku spektakularnych efektów, covida po drodze i tysiąca innych przeszkód. Jest moc, mimo wszystko.