Tym razem na rowerach.
Dawno już na takim "lądowym" wypadzie tu nie byłam. A jest pięknie 😀. Wysokie wzgórza, stare lasy i drogi, czasami nad samym jeziorem, jak np. dookoła Mokrego. Nad nim mieszkamy. W starej stanicy, gdzie domki nie mają łazienek, ale są duże, drewniane (drzwi skrzypią, a dzięcioł wali dookoła od 6 rano) i mają werandy. Stoją daleko od siebie, nasz na wzgórzu, w lesie. Klimat mojego dzieciństwa.
No i jest bardzo już po sezonie. Garstka osób. Cisza. Pogoda sierpniowa.
W piątek objechaliśmy Mokre dookoła, 23 km, z tego ostatnie 8 już po zachodzie, przy świetle lampki, po krzakach, piachach i pomiędzy zwalonymi drzewami (bo to rezerwat). W Zgonie (to nie jest taki zgon do trumny, tylko taki, żeby zwierzęta do obory zagnać), trafiliśmy na jeden z lepszych obiadów w moim życiu. Do jedzenia i do oglądania. Przy drewnianym stole stojącym na trawie, a dookoła były lipy, jabłonki, jakieś zioła rosły przy płocie. Sandacz S. był w cieście piwnym, moja kasza - pęczak, z leśmymi grzybami. A w lemoniadze pływały podsuszone kawałki cytryny posypane pyłkiem pszczelim.
Sobota 80 km. Móje poranne kółko dookoła mokrego i wspólna już wycieczka do Sorkwit. Wieczorem pływanie w jeziorze.
A dzisiaj przed śniadaniem:
A potem, to się jeszcze okaże.
Cztery korpo dni - po 20 km rower + trening 1, 2,3,1.