Witam wszystkich walczących tu z kilogramami, przyzwyczajeniami i ....samymi sobą
I witam siebie, nieustannie gotową na zmiany, wyrzeczenia i sukcesy.
Uzależniona od roweru, wciąż przesuwam granice, więcej km, mniej wrażliwości na deszcz czy śnieg, jeżdżę wszędzie, nie pogardzę nawet indoor cycling.
Nie biegam - nie lubię, ale zajęcia w klubie typu interwał, TBC uwielbiam.
Siłownia - hmm, uczucia embiwalentne, inaczej nazwać tego nie umiem, nie lubię ale doceniam efekty i zmuszam się.
Z przygodami dotarliśmy na ten ostatni nocleg. Bo jak obiad jedliśmy w stanicy (pierogi z kaszą i serem, surówka i na spółę przepyszna szarlotka z lodami na ciepło) znowu ciemne chmury się pozbierały, jezioro się rozbujało, wiatr skośnotylni zerwał, popędził nas w jak na skrzydłach... i wszystko ucichło, jak tylko dotarliśmy na wyspę. I zachód się zrobił przepiękny 😍.
A rano słońce, wiatru zero, wiosłowaliśmy jak najwolniej się dało to ostatnie pływanie.
56 km przewiosłowałam, 6x pływałam w jeziorze, grzecznie ziemniaki z koperkiem i jajkiem sadzonym jadłam na obiady i pierogi z wody. Ciastka na pół - przepyszne były, na miejscu pieczone, z rabarbarem albo jabłkiem.
I codziennie ptak bąk nadawał - jakby ktoś dmuchał w butelkę, a ludzi prawie wcale nie było. Wyjątkowo bardzo ich nie było w tym roku.
Dwa piękne dni z popołudniowym oddechem burzy na plecach. I to takim, że zapadła decyzja - śpimy w domku z stanicy, jak będzie wolne miejsce, łamiąc wieloletnie postanowienie. Bo stanice wyglądają słodko w południe. Puste, senne, z drewnianymi domkami i dużym pomostem. Z ludźmi nieszkodliwie drzemiącymi na słońcu, albo snującymi się z wędka w ręku. I jak kogoś to zwiedzie i tam zostanie, wieczorem zaczyna się impreza!!! W kilku miejscach, z różną muzyką i darciem się coraz głośniejszym, aż do rana. Stopery są bezradne. Ale w tym roku jest tak pusto, a chmury taki czarne, że zostaliśmy. I moja teoria, że bardzo na korzyść (naszą korzyść) pozmieniały się wakacyjne miejsca. Na biwakach dzikich najmniejszego śmiecia nie ma zostawionego, a ludzie są cicho, się sprawdziła. Było nieźle, a po 22 bardzo dobrze.
A burza skręciła w bok.
A stanicy bardzo nieoczywisty anioł na trawniku stoi, taki że z przodu można się nie domyślić
Od lat, dekad właściwie, leczę zęby w miejscu, do którego mam mega zaufanie, bezbólowo i skutecznie. A wcześniej bywało różnie bardzo, bo oprócz próchnicy od czasu do czasu, problem nr 1 to zgniatanie ich i kruszenie. I jedno miejsce, gdzie jakiś problem z zatokami się nałożył.
Kontrole co pół roku, czyszczenie, leczenie jak trzeba na bieżąco - no, zadowolona byłam i czułam, że jest ok.
A że próchnica pod koronkami!!! I to na stycznej, czyli pod dwoma i głęboka 😱. I jeszcze coś do obserwacji, dwa cosie właściwie.
I rozum mówi - tak, wyleczysz, albo implanty powstawiasz, to nie koniec świata. Są rzeczy milion milionów gorsze. Ogarnie i zapomniesz. I będzie dobrze 🤸♀️😊.
A emocje i ciało - jak w tych horrorach, kiedy ludziom najpierw zęby wypadały, a potem, po kawałku, cały człowiek na kawałki się rozpadał 💀.
A w naszym lesie kropla deszczu nie spadła nie wiem od kiedy już. Alerty przychodziły, że burze, że uwaga i nawet kilka kropel przepędziło nas od ogniska, chmury ciemne zbierały się i przechodziły, mruczało i nawet błysnęło. Ale bez deszczowo.
Z zajęć gospodarczych dach zamiotłam, a S. podlewał i podlewał...
Ani jedna kropla deszczu przez weekend nie spadła, a wcześniej też chyba długo, długo nic. Wszystko zakurzone i przyblakłe, w naszym lesie jest chłodniej, ale pomiędzy polami czy na wsiach - upał.
W kąciku, pod dachem, odkryliśmy jedno gniazdo z pisklakami, drugie w jałowcu, tuż przy ścieżce do ogniska, teraz dopiero, jak nas już tam nie ma, ptasi rodzice trochę spokoju mają. Może nie było to właściwie jakieś nasze odkrycie, tylko ptaki siedziały w gnieździe do ostatniej chwili, a potem z głośnym trzepotem wylatywały tuż przed naszym nosem, szeroko otwarte małe dzioby zostawiając na widoku. Zupełnie bezgłośne te małe, żadnego pipipipi..
Wiewiórka przychodzi wyjadać zielone jeszcze śliwki, sójki bitwy toczą, a kosy w dzień robaki z trawy wydziobują, wieczorem na mistrzowskie trele z najwyższych gałęzi wyśpiewują. Wysoko tez lataja nietoperze.
A teraz koniec spokoju. Na ostatniej kontroli u stomatologa, pod koronką zrobiła się próchnica. Głęboka 😢. Jedyna zaleta to dieta przymusowa 😉. Waga, która ustaliła się na 54 kg (+-0,5) pewnie przez chwile będzie niższa.
Przez najblizsze dni wychodzę do pracy przed 8, wracam nie wiem? Po 20 to dobrze bedzie..
No i ostatnia w sezonie, najbardziej skomplikowana para skarpet, doczekała się fotek. Rozmiar na modelke za duży, na własciciela idealny, ale właściciel do pozowania nie ma cierpliwości.
Trochę wspomnień było na początku, bo pojechałam od drugiej strony torów, lewej znaczy, czyli dobrą, szeroką ścieżką, która potem ląduje na Wolskiej. A tam, bardzo blisko, całe moje młode życie pracowała moja Mama w wydawnictwie MON i to była baza moich pierwszych, samodzielnych wypraw do W-wy. Sklepy akwarystyczne i numizmatyka głównie 😉.
Potem Złote Tarasy, gorsze niż zapamiętałam, tłum, walizki, pani drzemie na ławce. Ale sklep Levi's jest, w środku spokojnie, miła pani wybiera trzy (ciemne, średnie i jasne) pary szerokich portek, trafia w rozmiar idealnie. Ale ładnie to ja się w nich nie czułam.
Ja mam długie nogi (nikt nie pojeździ na moim rowerze bez obniżania siodełka, nawet jak to sporo wyższy ode mnie facet w servisie). Co również znaczy, że mam krótki tułów. A te spodnie miały stan klasyczny. i Były bardzo równomiernie wytarte, więc wyglądałam jakby większość mnie stanowiły dwie stożkowe kolumny. Do Zary nawet nie zajrzałam, parking rowerowy w niezbyt budził moje zaufanie.
Potem sklep Wasalla. Bluzy jak dla mnie idealnej jakości, ale na kolor idealny muszę poczekać, bo cudne jagody w śmietanie, miały fason z bardzo, bardzo szerokimi rękawami, a dla mnie taki bardziej klasyk by się nadał. Reszta ogromnie przeskalowana, koszulki jak wielkie sukienki, ale to wiedziałam.
No i wreszcie element "turystyczny". Łazienki trzeci raz w życiu. Piękne, rozległe, poruszanie się po nich jest bardzo żmudne, bo rower trzeba prowadzić (wiedziałam, ale już trudno, poświęciłam się dla pawi i wiewiórek. Śniadanie przy pałacu na wodzie - przepyszne. Pawie krzyczały, jakby całe stado ich było, a przyleciał jeden. Wielki, piękny, bardzo kolorowy, usiadł na trawie, ale taki tłum ludzi zaraz się zrobił, że paw uciekł, na drzewo.
Ciekawy dzień, 43 km wykręcone. Jutro w stronę przeciwną jadę, do lasu.
A ja pojadę sobie do W-wy rowerem, może jakąś nową drogą, nie tak jak do korpo codziennie. I najpierw w Złotych Tarasach przymierzę się po raz kolejny do szerokich jeansów, ale tylko w Levi's (jeżeli ten sklep przetrwał).
A potem do sklepu Wasalla przy Mokotowskiej, od dawna mnie intryguje ta marka.
Potem fotograficzne polowanie na pawie i wiewiórki w Łazienkach (chociaż światło zapowiada się nędznie). I może nad Wisłę zajrzę...? Jakaś kawa na bulwarach, co tam jeszcze, to się okaże..
A ze skarpetkami to skończyć nie mogę w tym roku. Trafiła mi się okazja, pierwszy raz w życiu, nie, że trafiła się pierwszy raz, tylko pierwszy raz miałam odwagę odpowiedzieć na pytanie zadanie na fb przez projektantkę, kto chce wzór skarpetkowy testować.
I powstała moja wersja Cracow socks by Dorota @Knitolog.
A przy okazji tej sesji, dowiedziałam się, co ludzie robią na plaży wieczorem. Nic nie robią. Siedzą i patrzą się przed siebie.
Sobota była jak piątek, tylko zamiast w stronę Elbląga, kółko było w stronę Fromborka.
A dzisiaj to już sama zrobiłam wycieczkę pożegnalną, śniadanie i o 12 do domu. I bardzo miła niespodzianka - na drodze nie to, że pusto, ale całkiem nieźle. I żadnych burzy, wichury, ulewy czy gradobicia..
Na rowerowym liczniku 225 km.
Majówkę 2024 zaliczam do mega udanych 👍, sezon letnich wyjazdów dobrze rozpoczęty.
Najpierw ja sama po płaskim: Kadyny - droga nad zalewem i plaża Riwiera😆. Droga wałem, po płytach, ale zaskakująco równych. Trzciny zniknęły, z jednej strony woda, pachnący rzepak z drugiej. No cudnie🤩
A Kadyny to jeden wielki skansen - bogata pruska posiadłość (jest cześć hotelowa), z leśnym parkiem (tak, komary są tu wszędzie), wieżą widokową zarośniętą drzewami, stadkiem kóz do karmienia przez dzieci i brązową alpaką.
Po jajecznicy już na poważnie, najpierw daleko przy zalewie, potem mocno pod górę, przez lasy, pola - wymagająco i przepięknie, tak z poziomu roweru, bo z drona to już niebardzo. Pola duże, równe, żadnych zaskoczeń.
Na późny obiad ziemniaki i surówka, na deser białko z siemieniem dla mnie, smażony okoń dla S.
Czyli małym, starym, bardzo wolnym stateczkiem, tylko dla ludzi i rowerów.
A z samego rana, jeszcze jak S. spał, poszukiwania wieży widokowej. Dosyć blisko nas, ale droga do niej owiana tajemnicą 😉.
Dwie godziny krążenia po wąwozach i wzgórzach, poważna przeprawa przez strumień i wreszcie pomoc miejscowego pana.
Ale udało się.
A w Krynicy wiadomo - tłum ludzi, samochodów, wszystkiego. Ale tylko w centrum. Odjechaliśmy w stronę plaży, napotkaliśmy kilka dzików (moje marzenie), były ciemne, brzuchy miały umazane w błocie, niezbyt ładne były, pasiasty był tylko jeden malutki.
Krótka wizyta na prawie pustej plaży, kąpanie w morzu, pierwsze od dzieciństwa i leśną drogą w stronę ruskiej granicy. Z powrotem drogą asfaltową. Po obiedzie plaża raz jeszcze, już prawie że o zachodzie słońca, raz jeszcze kąpiel i sesja foto nowych skarpet.
W między czasie obiad - dorsz dla S. dla mnie zapiekane ziemniaki i gotowane warzywa. Takie se.
Ciekawy dzień, ale potwierdzający, że polskie morze to nie moja bajka. Bez zmienności, same linie ciągłe proste.
Czy wiedziałyście, że selfiaczki są lustrzanym odbiciem?