Witam wszystkich walczących tu z kilogramami, przyzwyczajeniami i ....samymi sobą
I witam siebie, nieustannie gotową na zmiany, wyrzeczenia i sukcesy.
Uzależniona od roweru, wciąż przesuwam granice, więcej km, mniej wrażliwości na deszcz czy śnieg, jeżdżę wszędzie, nie pogardzę nawet indoor cycling.
Nie biegam - nie lubię, ale zajęcia w klubie typu interwał, TBC uwielbiam.
Siłownia - hmm, uczucia embiwalentne, inaczej nazwać tego nie umiem, nie lubię ale doceniam efekty i zmuszam się.
Zupełnie jest tu inaczej niż myślałam, niż czytałam, a dużo czasu spędziłam nad planowanie tych wakacji. S. powiedział - gdzie chcesz jedziemy, ten wyjazd to bylo moje marzenie 🤪.
A tu jest tłok dużo, dużo większy niż myślałam. I dużo mniej dziko. Świat inny wydaje się rano - czysty, przejrzysty, chłodny i pusty. Biegaczy trochę🏃, rowerzystów🚴 i z psami spacerujących. Jak wszędzie gdzie widziałam. Od południa jest tłok i świat robi się blady od upału.
Kempingi są nad rzekami, jak górskie strumienie, białe kamienie są na dnie, a kolor wody jest jasno turkusowy, można się kąpać w niej, gapiąc na ogromne góry.
Bardzo wakacyjnie, wymagająco dla rowerzysty. Dla fotografa - takse.
Trwa dwa wakacyjne miesiące, celem jest, jak najwięcej mieć aktywności, przeliczanej na punkty.
Nagrodą jest to, że aktywnie spędzamy czas 🤸♀️, jakieś puchary i koszulki też będą, no i nagroda najlepsza _ korpo przeliczy punkty na złotówki i całkiem okrągłą kwotę przeleje na konto jakiejś, wybranej przez nas, placówki.
No i całkiem wysokie miejsce mam, nawet nie wiem dokładnie które, bo dużo bardzo jest kategorii. Szczególnie dobrze sobie radze w ilości zaoszczędzonego CO2 😉.
No a dzisiaj jest dzień zero - jak tylko skończę pracę = 16,45 - jedziemy do Słowenii!!!
Spakowałam się już wczoraj i to jak na trzy wyjazdy: górski trekking, wycieczki rowerowe i snurkowanie. Dzisiaj S., który już ma wolne, będzie to wszystko w aucie układał. Moje zadanie, to nie nabałaganić tam tak od razu 😉.
Waga 51,25, mięśni 39,38 kg.
I po raz pierwszy od lat, zamiast jedna kartę dnia z talii tarota ( nie każdy może mieć psa) wyciągnąć, zrobiłam układ: co było, jest i będzie:
Bo wciąż wspomnienia wyjazdu kajakowego wyraźne, a już w czwartek wyruszamy do Słowenii, więc przy ognisku, główny temat był, gdzie, kiedy no i najczęściej: ciekawe jak tam będzie.. Wybraliśmy campingi (trzy) i z grubsza, co chcemy zobaczyć. Reszta się okaże. Wygląda na to, że pogoda będzie idealna 👍.
Na działce, na werandzie, czekał na nas prezent - spora pryzma drewna, odpadków z budowy domu, od kuzynów S. W sobotę, jak już wróciłam z lasu (26 km, ilość grzybów 0) i po śniadaniu, S. ciął te dechy, niektóre grube i długie, a ja pakowałam na wózek i zawoziłam na miejsce. Tak ze dwie godziny chyba. Potem prysznic i "na lody" - 15 km rowerami. Po powrocie, ciemnawo się już robiło, dostaliśmy tego drewna jeszcze więcej, tylko sami musieliśmy go sobie, na ręcznym wózku przywieźć.
Dzisiaj za to miała być laba. I tylko z rana, jak jeszcze takiego upału nie było, zrobiłam sobie taką szerszą rundkę = 33 km i zadowolona do tej laby się szykuję. Wyjmuję z uszu słuchawki (Zadie Smith The Fraud - jak dla mnie super), a z sakwy zniknął ładujący je futerał 😮!!. Ponarzekałam strasznie, zjadłam co nieco i jeszcze raz, tą samą drogą, już teraz to w niemożliwym upale. Na 12 kilometrze pudełeczko leżało sobie na poboczu drogi.. Razem jakieś 57 km, mój tegoroczny rekord w jeżdżeniu na rowerze przed obiadem 😉
Takie miejsce pokazało się na mapie, w odległości idealnie spacerowej od naszego biwaku, w zatoce nad jeziorem Zdrużno.
O 5,10 obudziło mnie siku. Niebo było różowe, mocno, słodko różowe, taki sam kolor miała woda, wiatru zero. Czaple i kaczki, to jedyne co w ruchu było. No i ja 🏃♀️🤸♂️, bo szkoda mi było dalej spać.
Czas idealny zobaczyć to miejsce, gdzie zwierzęta, malutkie i większe, mogą spokojnie sobie żyć. Jakieś małe domki wyobraźnia mi podsunęła, poogradzane, żeby ci staruszkowie sobie krzywdy nie robiły np stare tchórze nie pozagryzały starych kur. Pszczoły to może w barciach 🤔. Coś jak Kadzidłowo.
Najpierw kawa, poczytałam chwilę (strasznie nietrafiona, nudna powieść, jakoś z książkami mi nie idzie ostatnio 🥴), trochę sweterka na drutach, kąpiel i w drogę. Stary, piękny las, a potem 3 km szlakiem umocnień szczycińskich - na wysokiej skarpie, tuż przy samym jeziorze. Po drodze bunkier z tablicą pokazującą co było w środku - mieszkanko z punktem dowodzenia i dwoma wejściami, głównym i awaryjnym. Obok 5 pięknych kani. Rów o trójkątnym przekroju, w który wpadały czołgi.
A na cyplu, z tym domem dla zwierząt, była zwykła wioska, pomost, kemping, dzikie śliwki i pyszne, dojrzałe mirabelki i nic, przypominającego choć trochę miejsce, które sobie wymyśliłam 😒. Tylko panią spotkałam dwa razy, z popielatymi włosami, pogodna twarzą i wieloma starymi psami na smyczach i luzem (jeden z mętnym, ślepym okiem) matowe i wolno, spokojnie idące na spacer, tym samym co ja szlakiem pruskich umocnień.
6 km w obie strony, dwie garści miksu mirabelekowo - śliwkowego, dalsze zanudzanie się nietrafioną powieścią, bo mam ją też w wersji audio.
Kajakowanie, nocleg na kolejnej wyspie. Wciąż bez chęci na obiad w stanicy, wyjadamy pyszności z kajaków, bujając się na wodzie, w miejscach, gdzie nie ma łabędzi.
Nie jest to jakiś mocny prąd, i trzeba będzie wrócić, ale odcinki długie. Upału na wodzie się nie czuje. Głodu też nie. Jedyna możliwość obiadu - to stanica w Spychowie- ale jak zobaczyliśmy jaki tam tłum, hałas i zamieszanie (park linowy z tyrolką tuż koło restauracji), zgodnie stwierdziliśmy, że zrobimy przyjęcie na wodzie - śliwki + bananowiec 😜. Potem zwiedzanie zatoki, w której jeszcze nie byliśmy, długie pływanie i ja jeszcze 4 km spacer po starym pięknym lesie.
Pierwszy raz w tym roku widziałam tak dużo otyłych kajakarzy obydwu płci (w tym dzieci). Pływali w całkiem nowym modelu kajaka - bardzo szerokim, jakby kanou na kajak przerobione.
i bez nazwy. Pusta. Tuż obok wyspy Miłości, większej i kilkoma namiotami już rozstawionymi. Prawie na środku jeziora Zyzdrój. Prawie bez wiatru, cicho i spokojnie. I jeszcze dużo suchego drewna na ognisko po poprzednikach zostało (a drewno na wyspach to towar cenny, szczególnie jak teraz, pod koniec sezonu).
W środę wg planu - ja pierwsza w domu, więc kończę pakowanie, głównie to co z lodówki, wraca S. i po 21 jedziemy na działkę. Na toruńskiej korek!! Na białostockiej gęsto. Ostatnie zakupy w ostatnim otwartym sklepi i już inny, leśny świat. Jasne gwiazdy i księżyc.
Rano rowerowa rundka 35 km, budzenie S. pakowanie kajaków I znowu tłumy. Na drodze, na stacji, wszędzie. W stanicy na obiedzie. W miejscu wodowania kajaków.
Zaraz na początku spływu, jest nieprzyjemna przenoska, przez drogę, z wąskim wyjściem i betonowym, stromym zejściem, a potem już dobrze, idealnie 🚣♀️🏊🤸♀️
W korpo pokusy ciastkowe się skończyły, do okresu świątecznego ich już nie będzie. S. też bardzo dba o płatki brzuch, żadne słodycze nie wchodzą do naszego domu, ani my nie chodzimy do miejsc, gdzie one są. Więc trudno nie jest.
O wakacjach myślę.
I tych mikro - kajaki na gdzieś pomiędzy Babiętami i Zgonem, te już za chwilę. Gdzie spać, czy kormorany już odleciały? A co w zimie robią czaple? Czy mała restauracja z pysznym jedzeniem, przy moście w Spychowie, z tarasem, z którego widać kajaki, będzie jeszcze czynna w tym roku? No i co z pogodą?
I tych długich, głównych, w Słowenii - nasz pierwszy raz. Które miejsca zobaczyć, który camping. Jak to będzie w tych górach, wielkich i kamienistych. Nie, via ferrata nas nie interesują. Wirtualnie już cały kraj zwiedziłam 😉.
A na chwile wolne, albo deszczowe, mam chustę szydełkową, która ogromnym jest dla mnie wyzwaniem. Nie tyle technicznym, bo nie ma tu wielkiej filozofii, przeciąga się nitkę, przez pętelki w ściśle określony sposób, ale w koncentracji, żeby o niczym nie zapomnieć, nie pominąć, albo nie dodać nic niepotrzebnie.
Pierwszy błąd (i prucie mam już za sobą). Nawet sama bym go nie zauważyła tak szybko, ale bystre oko w FB grupie, gdzie której robimy ten wzór wspólnie, zobaczyło od razu i już odzobaczyć nie mogłam. Poprawka musiała być.
Fotka pierwsza z błędem, druga to wersja poprawna:
Weekend na działce trochę inaczej niż dzień biurowy, wygląda na talerzu.
Tak około (tu wszystko jest tak około i mniej więcej 😉) 7 kawa na trawie, trochę poszwendania się i pogrzebania w komórce i 33 km rowerem po lesie, z postojem koło krzaków jeżyn.
Śniadanie tak o 11 ( jeszcze dwie więcej śliwki):
Około 13 S. na wielkim talerzu, podaje obiad - sadzone jajko, ziemniaki z kalafiorem i fasolką, przepyszny pomidor z ogródka obok. Na deser odżywka białkowa z mielonym siemieniem lnianym.
Potem jest wycieczka, wspólna już "na lody" oddalone od nas jakieś 3 km, my krążymy po okolicy co najmniej 15. Lody zjada S., ja mam jabłko i śliwki.
Potem jeszcze dwa banany, miska odżywki białkowej z wodą i siemieniem, a do ogniska - 0,5 bobu na spółkę.
Płyny - 1,5 l. muszynianki, duża herbata, 0,5 l. ziołowej mieszanki, dwie duże kawy.
Nie mam pojęcia ile to kcal, jakie to makra, ani czy to dużo, czy mało.
Tylko ramach, bo to w środku, zawsze inne. Trochę porządków, poukładania na półkach i w głowie. No i spokojno/aktywny weekend w naszym lesie.
Ptaki ucichły, młode bociany już samodzielnie latają i pasą się przed odlotem. Chłodniej, cudownie chłodno.
I nareszcie, po dwóch chyba tygodniach czekania, odpowiednie światło, na żeby mój nowo zrobiony sweterek obfotografować. Pierwsze doświadczenie z włóczką z dodatkiem jedwabiu - cudownie delikatna ale gniotąca się trochę..
Wszystkie "atrakcje" w okolicy jako cele wycieczek potraktowaliśmy (tym bardziej, że tam też jakieś obiady zwykle bywały) ale to droga do nich się liczyła.
Bo np wiadukty w Stańczykach, które zapamiętaliśmy, jako nagryzione zębem czasu, ale ciekawe - skoki na linie się tam odbywały i w okolicznych krzakach młodzi, nakręceni tym ludzie obozowali. Teraz jest metalowa brama, bilety 10 zł i okropne budy z pamiątkami i okropnym jedzeniem.
Smolniki - ładne, zadbane, nic wyjątkowego. Punkt widokowy "Pan Tadeusz" drewniana platforma na wzgórzu.
A wszystko pomiędzy - przepiękne.
Kluchy nadziane soczewicą się skończyły, jak tylko zdążyłam je polubić. Zostały mi placki, omlet i pierogi. I strasznie twarde surówki z kapusty.
Przepedałowane 430 km (trochę z tego jeszcze na "naszych" Kurpiach, skąd wyruszaliśmy. Przewiosłowane 16.