po wycieczce
Wyjazd do Zamościa bardzo udany. Pogoda piękna, miasto piękne i Roztocze piękne. Rejony "klimatyczne". Trafiliśmy do sympatycznego prywatnego skansenu w Guciowie i zjedliśmy reczczoniak (może ktoś zgadnie, co to?). Zwiedzanie w ekspresowym tempie, ale bardzo intensywne. Dzieciaki zachwycone. Synek podziwiał skamieliny, ślady dinozaurów, stare maszyny rolnicze i radziecki sprzęt wojskowy z II wojny światowej. Córcię bardziej interesowały zwierzątka: i te w zoo, i te niezbyt żywe w muzeum, i te luzem biegające. A potem powrót do domu nocą. A teraz, kiedy już późny ranek, siedzę w pustym domu i mam wrażenie, że to wszystko mi się przyśniło...
Na szczęście mój organizm dość dobrze zniósł ten intensywny ruch. O dziwo nie bolał mnie kręgosłup. Doszłam do wniosku, że te dolegliwości to nie od chodzenia, ale od wszelkich skłonów i skrętów, które wykonuję bawiąc się w kobietę domową.
Dziś dzień dyniowy. Mąż przytaszczył ogromny pomarańczowy okaz z ogrodu. Więc mam przed sobą przygotowywanie potraw z dyni przez cały tydzień. Na pierwszy rzut będzie zupa z dyni (pikantna, bo nie znoszę takiej tradycyjnej słodkiej z mlekiem), jutro zapiekanka z sosem pomidorowym. W kolejce czeka budyń i placki dyniowo-czosnkowe, a na weekend drożdżówka dyniowa i jeszcze kopytka z cynamonem i kluski dyniowe z bitkami. Tyle na razie zdołałam wymyślić :-) Może uda się zużyć tego kolosa. Na razie więc zmykam do kuchni...
dziś nerwowo i smutno..
Chyba odreagowuję wczorajszy dzień. Wszystko mnie drażni. W dodatku doskwiera mi samotność, tak na maksa.... Bo nie ma z kim tak spokojnie i na luzie pogadać, na każdy temat. Nie o ciąży, dolegliwościach, dzieciach i dietach, ale tak o życiu.... Może trochę filozoficznie, egzystencjalnie, trochę mistyki i fantazji.... A tu nie ma do kogo buzi otworzyć.
Tak mnie ta przydenna codzienność przygnębiła, że obiadu nie stworzyłam... Mąż zaraz wraca z pracy, a tu... kanapki, jak sobie zrobi.
Dzieciaki dostały dziś małpiego rozumu. Jakby były opierzone, to pióra by latały po okolicy. A ja, jak to widzę i słyszę, to mam ochotę uciec gdzieś daleko, gdzie nikt mnie nie zna. I gdzie nikt nie oczekuje, że ja coś z tymi rozdartymi zwierzakami zrobię. A najgorsze, że ich ulubiony oddzew na wszystko brzmi NIE!!!!
W perspektywie mam wycieczkę dwudniową do Zamościa. Niestety z dziećmi. I zazdroszczę wszystkim, ale to wszystkim, którym dane jest wypoczywać (nawet krótko) bez dzieciaków. Czasem jestem nimi tak zmęczona....
A dziadkowie mieszkają za płotem. I wiele razy słyszałam, jak babcia obiecywała moim dzieciakom, że ich zabierze na wycieczkę (do zoo, do parku dinozaurów, w góry i jeszcze inne wymarzone przez smarkaczy miejsca) i NIGDY NIGDZIE ich nie zabrali. Kończyło się na obiecywankach. Na domiar złego w ostatni weekend pokazała babcia (a moja teściowa) mojemu synkowi bilet z dinolandu, z którego właśnie wrócili z wnukami (czyli z dziećmi swojej córki, kuzynami moich dzieciaków). Mały miał ściśnięte gardło, jak mi o tym mówił. Robił wszystko, żeby nie pokazać, jak strasznie mu przykro. Bo babcia jemu obiecywała, a pojechała z tamtymi. I pochwaliła się po fakcie...
I tak sobie myślę, czemu to jest tak, że my musimy wszędzie zabierać ze sobą dzieci, bo dziadkowie nie chcą mieć dla nich czasu, a mają je dla pozostałych wnuków....? Bo to są moje dzieci? Płakać mi się chce, jak o tym pomyślę. I nie wiem, jak wytłumaczyć to synkowi i córce. Oni kochają bardzo swoich dziadków i na pewno bardzo cierpią widząc, że są wnukami drugiej kategorii.
No i znowu zeszłam na smutne klimaty... Nawet jechać mi się odechciało, a cieszyłam się na tę okazję od miesiąca. Może jutro mi się moje niebo rozchmurzy?
Życzę wszystkim udanego wypoczynku. Zawsze to dwa dni oddechu :-)
Moja córka
Ta mała kobietka wstała dziś w fatalnym humorze. Najpierw nie chciała wyjść z łóżka, potem nie spodobało jej się przygotowane ubranie (ja chcę sukienkę!!!!! ja chcę sukienkę!!!). Spór przerodził się w awanturę (nie będę jeść śniadania!!!! ja chcę szynkę, nie miód!!!! nie chcę miodu, chce jajko!!!). Z płaczem powędrowała do samochodu, manifestując niezgodę na kolor butów.
Po dwóch godzinach telefon ze szkoły: moja córka leży na stole i strasznie jęczy, nie raczy powiedzieć, co jej dolega....
Więc matka jedzie... To w końcu tylko 6 km.... I tylko trochę boli mnie kręgosłup i tylko trochę mi łzy lecą, jak naciskam sprzęgło....
Przywożę do domu. Mała się rozbiera, kładzie sie do łóżka, ani na moment nie przestaje jęczeć, nie odpowiada na pytania. Wpadam w panikę. Tymczasem ona zasypia i tak na trzy godziny...
Budzi się, wyskakuje! z łóżka i woła: Mamo! już mi nic nie jest! Zawieź mnie do szkoły!!!
Stanowczo odmawiam. Efekt: awantura. Ona CHCE do szkoły...
Ona ma dopiero cztery lata. Jak tak dalej pójdzie, to dam ogłoszenie do gazety, że oddam w dobre ręce...
Zbieram siły. Terrorystka zajęła się chwilowo przebieraniem lalki. Boję się, co zaraz wymyśli...
A ja się snuję po domku. Cały czas boli, każdy krok. W kącie stoją kule, to na sytuacje, kiedy już nie mogę zrobić kroku. Z przerażeniem myślę, że mam przed sobą jeszcze ponad trzy miesiące, kiedy będę robić się coraz cięższa. Łudziłam się, że wystarczy poodpoczywać kilka dni i samo przejdzie, ale gdzie tam. Coś się popsuło i już...
Wczoraj uświadomiłam mojego szwagra co do stanu błogosławionego (to on przytaszczył kule przerażony, co się dzieje). Zrobił wieeeeeelkie oczy. Dziwne, myślałam, że faceci maja dobre oko i brzuch wystający ostentacyjnie jest łatwy do zauważenia :-)
No i się zaczęło... Telefony, przesłuchania, przepytywanki... jak ja tego nie znoszę!!! (Gdzie będziesz rodzić? A jak się czujesz? A nogi ci puchną? A zgagę masz? A jaki ginekolog? A chłopak, czy dziewczynka? A jakie imię?...... i tak bez końca, czyli do końca tego roku). Ludzie!!! Kobiet w ciąży nie należy denerwować!!!! One nadal są kobietami, a nie inkubatorami nastawionymi tylko na noszenie dziecka i przeżywanie dolegliwości...
No, to sobie ulżyłam... Jak zwykle. Mam nadzieję, że nie działam przygnębiająco. Ale tak to już jest, że są dni świetne, albo fatalne. Ten dziś taki średni się udał, jak na razie (bo jeszcze parę godzin jest do zachodu słońca :-D)
Marnujemy prąd
No szarzyzna normalna.... Dzieci dają popalić, chyba nawarstwia im się stres szkolny. Coraz później wygrzebują się z łóżka, marudzą, paskudzą... Nie pomagają rozweselacze, łaskotania, skoczna muzyczka. Moje dzieci zamieniają się w ślimaki.... A ja zamieniam się w bombę zegarową. I jak już wreszcie wypchnę je z domu, to ta bomba wybucha. I jak małżonek-dostawca uczniów wraca do domu na kawę, to mi już tak gotuje się w środku, że mogłabym spokojnie tę kawę zaparzyć temperaturą własnych nerwów. Kocham swoje dzieci, ale jak śpią, to najbardziej...
Moja koleżanka kiedyś stwierdziła, że dzieci to najdroższy skarb i czasem człowiek się zastanawia, gdzie mógłby go najbezpieczniej i najskuteczniej schować.(Sama dzieci nie ma, ale pracuje jako niania).
A ciekawe, że jak te skarby wracają ze szkoły, to się zdaje, że dom rozniosą, tyle mają energii. A rano.... szkoda gadać.
Popołudniami to żałuję, że dzieci nie są na baterie. Możnaby czasem taką bateryjkę wyjąć i odsapnąć nieco. Gdy podzieliłam się tą myślą z moim szwagrem, to stwierdził, że to nie byłoby dobre rozwiązanie. Taka możliwość byłaby na tyle kusząca, że niektóre dzieciaki miałyby bateryjki wyjęte na stałe... Przyznałam mu rację. To rzeczywiście kuszące :-)
Czytałam w jednej z książek Lema o takim pomyśle, żeby budować pomieszczenia tak skonstruowane, żeby przetwarzać energię życiową dzieci na energię elektryczną. Ze ścian i podłogi wystawałyby różne korby, przekładnie, i urządzenia typu dynama, które wprawiane w ruch przekształcałyby energię mechaniczną w elektryczną. Czyli dzieci skaczą, tłuką się i wyżywają, w pomieszczeniu obok rodzice na kanapie dzięki energii wytwarzanej przez dzieci oglądają film, siedząc romantycznie na miękkiej kanapie :-)
Jak czytam wasze pamiętniki, to myślę sobie, że takie prądniczki można by zamontować przy rowerkach, steperkach, twisterkach.... Wy kobietki spalacie kalorie, a na prądzie przez was wytworzonym obok pracuje pralka. Kręcicie za słabo - pralka zwalnia.....Tempo wzrasta - pralka przyspiesza i włącza się telewizor.
Dlaczego nikt do tej pory tego nie zrealizował? Byłby niezły biznes :-)
Dziękuję za wszystkie miłe komentarze :-) Ja też kobietki lubię do was zaglądać i pozdrawiam serdecznie!!!!
są efekty
Wylegiwanie się i wygrzewanie na słońcu przyniosło efekty: mogę chodzić, chociaż unikam wszelkich akrobacji typu robienie porządków. Wczoraj ograniczyłam się do odkurzenia całego domu, ale robiłam to w pozycji wyprostowanej typu "połknięty kij". A potem przez trzy godziny pozycja siedząca, z kolanami pod brodą: to zebranie rodziców w szkole i krzesełka pierwszoklasistów :-)
Zebranie jak to zebranie: dużo gadania, które jest konieczne (dyrekcja ma swoje obowiązki). Dużo nowości związanych z reformą szkolnictwa (jakież bzdury nieżyciowe potrafią wymyślić w ministerstwie!!!!), niemożliwych do realizacji. Bo wygląda to tak, że szkoła ma obowiązek coś zmienić, wyremontować, dostosować, zakupić, ale NIKT nie daje jej na to pieniędzy. A rodzice, nafaszerowani obietnicami ministerstwa, żądają ich spełnienia od dyrekcji. I piszą skargi i donosy, a dyrektorka, ze łzami w oczach mówi, że ona wszystko zrobi, co trzeba, tylko NIECH KTOŚ WRESZCIE DA PIENIĄDZE!! Jak to dobrze, że nie pracuję w szkole....ufff
Drugi temat, to obsesja na punkcie świńskiej grypy. Szkoła ma informować i szkolić uczniów i rodziców. Całe tony papieru, przysłane przez odpowiednie instytucje, które trzeba podać do wiadomości. I bzdury typu: jak dziecko kicha i kaszle, zatrzymać je w domu i wezwać lekarza.... Już widzę te zastępy lekarzy, biegające w jesieni od domu do domu, bo dziecko kicha.... I jeszcze: dużo spać, unikać stresu i być aktywnym. Czyli nie chodzić do pracy i szkoły (bo to stres!), relaksować się, spać do południa, a potem sport do upadłego... :-)
Gratulacje dla kogoś, kto ten tekst wypocił
. Szkoda, że nie mógł być świadkiem rozbawienia w wielu szkolnych salach. Chociaż to tak gorzki śmiech podszyty ironią...
Ale to już za mną, trzeba się skupić na tu i teraz. Więc trzeba machnąć obiad, bo dzieciaki wracają ze szkoły wygłodzone. I może jakieś okno wymyć, bo jak przez nie patrzeć, to na zewnątrz permanentna mgła...
Do domu wprowadzają się myszy.... Jesień proszę państwa
nic ciekawego
Piękna pogoda. Przeniosłam się z leżeniem na balkon. Psica moja wyciąga się w słońcu, więc ja też. Zwierzaki mają instynkt, warto je podpatrzeć :-)
Nudy ciąg dalszy. Próbowałam robótek ręcznych - nie da się w tej pozycji. Wygodne jest tylko gapienie się w sufit lub na chmury. Telewizora nie posiadam. Komputer stacjonarny piętro niżej, niż łóżko, nie da się go przetransportować (to święta rzecz małżonka, nie ruszać!!!).
Dzieci radosne jak skowrony, dużo czasu spędzają na podwórku, zamiast w szkole (nauczyciele zbierają siły na jesień?), wracają brudni, jak robotnicy z budowy. I równie jak robotnicy głodni....
Więc mamusia musi ugotować obiad, ciągnąc za sobą oporne nogi i zaciskając ząbki z bólu. A potem znowu na łóżko....
O rety.....
dobra kawa
Kawa w ziarnach, arabica z Gwatemalii, zmielona w starym młynku marki zelmer z lat 80-tych, zaparzona we włoskiej kafeterze, przykryta puszystą pianką z cynamonem (mleko+śmietanka)....
Niech się kryją wszystkie gotowce, rozpuszczalne namiastki, sproszkowane nie wiadomo-co, sprzedawane pod nazwą kawy, imitacje aromatyzowane i zmielone z kasztanami (dla uzyskania gramatury i obniżenia ceny - informacja poufna od pracownika palarni kawy :-))....
No więc jeszcze raz: DOBRA KAWA na początek dnia zasnutego mgłami, zimnego i wilgotnego... to coś, co staje się gwarancją dobrego nastroju na dalsze godziny.
Po filiżance kawy mój mąż z miną perskiego kota udał się do garażu. Składa mój samochodzik, bo żona lubi komfort jazdy we własnym autku. Dobry z niego człowiek...
A mój wzrok powędrował dookoła i stwierdziłam, że najwyższa pora zabrać się za porządki. Zaczęłam od posortowania góry ubrań do prania (jak te dzieci to robią? skąd to błoto? farby? a te wszystkie dziwne ciapki?). I na tym skończyłam. Mój kręgosłup powiedział dość. Więc doczłapałam do komputera, wstukuję zwierzenia i zaraz znów do łóżka. Ale mam już serdecznie dość leżenia i czytania, i słuchania radia, i rozmyślania, i..... no właśnie, co jeszcze można robić zalegając w łóżku w samotności i z przymusu? Nudzi mi się! Mam dość! Chcę się ruszać!
A tu klapa....
zalegam
w łożu....
Kręgosłup boli w każdej pozycji oprócz leżącej. Ściągnęłam się tylko nakarmić rodzinę i wrzuciłam szybką drożdżówkę ze śliwkami do piekarnika. Po godzinie sam się wyłączył. Jak odwiedziłam ponownie kuchnię, pół drożdżówki już nie było. I to nie pies....
Małżonek wyżywa się w garażu. Rozgrzebał mój samochód, bo coś okrutnie mu łomotało w tylnym kole. Stwierdził, że koła mi nie odpadły tylko dlatego, że konstrukcja samochodu zabezpieczała koło przed zsunięciem się z osi. Miałam szczęście i już. Ale teraz dwa łożyska do wymiany, a mój domowy mechanik twierdzi, że nie może sam tego naprawić, bo nie ma odpowiedniego sprzętu. Więc jestem bez samochodu na nie wiadomo, jak długo. Koszmar, bo do szkoły po dzieci 6 km, a do autobusu daleko. I jeszcze chodzić nie bardzo mogę......
Wrócił temat samochodu, który chce nam wcisnąć teściowa. Po wielotygodniowych przepychankach i walce na rozpaczliwe argumenty zgodziłam się, ale pod warunkiem, że za niego zapłacimy. Dzięki temu nie będzie mi teściowa w oczy wypominać jak to wzszystko jej zawdzięczamy, a jak go rozwalę przy pierwszej okazji, to nie będzie się miała prawa odezwać. Zresztą pamiętając jej słowa, będę tym samochodem jeździć po jej trupie, więc chyba lepiej nie będę w ogóle do niego wsiadać, bo a nuż się spełni jej przepowiednia
?
Ale jak sobie pomyślę, że to gówno, które mnie kosztowało tyle nerwów i przykrości, będzie stało w moim garażu, to mi się słabo robi....... Nawet, jak za niego zapłacimy. Ale cóż...to się nazywa zło konieczne w naszym wypadku.
Mój małżonek nie ma takich obiekcji. Twierdzi, że ten samochód mamusia kupiła za jego ciężką harówę i należy mu się on jak psu buda. Gdyby przez te parę lat, co tyrał u niej w polu za nic, przepracował gdziekolwiek indziej, miałby nie tylko porządny samochód, ale i własne mieszkanie (Całe szczęście, że uciekł w porę
).
A teraz, jak już ponarzekałam i zlałam żółć zalegającą w wątrobie, biorę prysznic i wracam do łóżka. Czeka tam stosik książek o miłości, bo taki temat mnie akurat teraz kręci :-). Takie sobie "zamiast", bo po ostatniej wizycie u ginekologa zostało mi tylko erotyczne gawędziarstwo....No cóż, słowo lekarza rzecz święta...
jaka pogoda, taka uroda...
Uroda życia oczywiście :-)
Więc jest chłodno, sennnie, z dystansem.... Kawa w łóżku, lenistwo... Postanowiłam się porozpieszczać, bo za cztery miesiące nieprzespane noce i dyżur 24h na dobę.
Wczoraj wizyta z córcią u logopedy. Diagnoza: seplenienie na całego. Mamy się uczyć trzymać język za zębami, co nie jest łatwe u czterolatki, która jest uparta, zbuntowana i nieskłonna do współpracy. Będzie ciężko....
Na dodatek padły nam finanse, czyli dziura budżetowa większa, niż zakładaliśmy. Widać co w państwie, to i w podstawowej komórce społecznej. Mam nareszcie piękną klatkę schodową, drewniana i błyszczącą, ale oświetla ją goła żarówka na drucie. Na abażur kasy brak....
I tak na każdym kroku.... A szkoła wysysa pieniądze z kieszeni rodziców jak kosmiczna czarna dziura. .....
To narzekanie to przez pogodę. Brak słońca przygnębia. Ale za to chłodno i moje stopy mieszczą się w butach, a to plus! W taką pogodę to nawet mogę sobie być w ciąży, bo jakoś to mniej uciążliwe :-)
spać....
Pobudka zdecydowanie za wcześnie. I wszyscy wykonali obrót na drugi bok, a ja musiałam wstać, bo ubranka, kanapeczki, soczki...... no i ktoś musiał wybudzać to towarzystwo. W szkole wszystko w rozsypce, jak to na początku. Synek sam króluje w gronie pięciu koleżanek w klasie. Stwierdził dziś, że głupie te baby, tylko piszczą i gadają. Córcia jako najmłodsza (czterolatka) w zerówce świetnie sobie poradziła i dziwnie patrzyła na sześciolatki płaczące za mamą. Postanowiłam dać jej tydzień na aklimatyzację w szkole. Jak nie będzie sobie radzić, to będziemy kombinować coś innego. Ale chyba da radę, taka dorosła w tej zerówce...
Terminy różnych spotkań zagęszczają się. I jakoś dziwnie się nakładają. Sklonować by się trzeba....
A ja zwalniam tempo coraz bardziej. Kręgosłup mi dokucza niemiłosiernie, popołudnia spędzam w łóżku, nie da się chodzić. Cały dom do generalnych porządków, a ja nie daję rady... łudzę się, że za parę dni przejdzie, ale nic na to nie wskazuje...
Objadam się winogronami. Na balkonie wiszą ciężkie granatowe grona, dzieci chodzą w ciapki, pies podgryza od dołu, płytki w fioletowych rozbryzgach....Jak w raju. Wyciągasz rękę i zajadasz :-D