Ostatnio dodane zdjęcia

Sylwetka

Poprzednia Początkowa sylwetka
Obecna Obecna sylwetka
Cel Mój cel

O mnie

No to znów dobiłam do 76 kg. To już 20 kilogramów, które chcę zrzucić z początkowych kilku, które chciałam zrzucić zakładając konto dekadę temu. Jem emocjonalnie, jem z nudów, jem by regulować emocje. Myślę, że jak to opanuję, reszta przyjdzie sama. Uprawiam sport, lubię być na świeżym powietrzu. Lubię jeść warzywa, nabiał i białe pieczywo. Moim problemem jest przede wszystkim ilość, a nie to, co jem.

Informacje o pamiętniku:

Odwiedzin: 124338
Komentarzy: 4907
Założony: 26 marca 2022
Ostatni wpis: 17 stycznia 2025

Pamiętnik odchudzania użytkownika:
Babok.Kukurydz!anka

kobieta, 39 lat, Piernikowo

172 cm, 77.90 kg więcej o mnie

Postępy w odchudzaniu

Najskuteczniejsze odchudzanie w Polsce.

Wpisy w pamiętniku

26 stycznia 2023 , Komentarze (35)

Wymień pięć rzeczy, które robisz dla zabawy. Kiedyś słuchałam podcastu o zabawie i czy wypada się bawić, będąc osobą dorosłą. Dzieci bawiąc się, się uczą. Zwierzęta podobnie. A co z człowiekiem dorosłym? Padały w tym podcaście argumenty za tym, aby się bawić i to bawić się przez całe życie. Że wszelkiego typu hobby, zainteresowania, zachowania regulujące emocje, które nazywamy zabawą, pozwalają na zachowanie długiej neuroplastyczności mózgu i tym samym spowolnić procesy neurodegeneracyjne. Kiedy żyjemy coraz dłużej, chcielibyśmy także żyć zdrowi. Niestety o ile o ciało jeszcze ludzie pamiętają, by dbać, to o mózgu i psychice mało kto pamięta. A dla mózgu ważny jest codzienny trening. Od wykonywania tych samych czynności ale drugą ręką lub na jednej nodze, po naukę gry na instrumencie lub nowej umiejętności. Nasz mózg pozostanie dłużej sprawny i jasny, kiedy będziemy dbać o stymulowanie go. Niektóre zabawy, jakie można wykonać, a które nie zawierają takich elementów jak narkotyki czy alkohol, są jak najbardziej wskazane w dorosłym wieku. Ja ostatnio zaczęłam próbować swoich sił z szydełkiem – jak na razie paskudnie mi idzie. jest też kilka rzeczy, które robię dla siebie, aby się dobrze bawić. To mnie relaksuje, daje poczucie celu, uwalnia z napięcia i czasami pozwala zapomnieć o problemach. No i jest zdrowsze niż gdybym waliła piwska na zapomnienie i ukojenie. Argumentów, że dorosły człowiek się nie bawi – nie przyjmuję. Że jest za stary – też nie. Że nie przystoi – no weź! Że są ważniejsze sprawy? Ważniejsze od siebie? Wybieram w to nie wierzyć.

1. Szwędanie się z aparatem. Lub jazda rowerem z aparatem. Podglądanie ludzi i zwierząt i uwiecznianie nietypowych, chwilowych zjawisk na fotografiach. Lubię myśleć, jak by wyglądało zdjęcie tego co widzę nawet jak nie mam aparatu. gdy zdjęcie zrobię i później zobaczę, że jest ostre i udane, to jestem z siebie bardzo dumna i poprawia mi to ogólny obraz siebie. No i robienie zdjęć w takim charakterze jak ja to robię – wymaga wyjścia z domu. A to też jest na plus.


2. Bieganie. Jestem bardzo mozolnym biegaczem. Wiecznie z zadyszką i pełnym pęcherzem. Co chwilę przerywam bieganie z przemęczenia, choroby lub zbyt napiętego grafiku. Potem musze uczyć biegać się na nowo i nadal mi się to podoba. Od kilku lat nie pobiłam swojej życiówki na 5k i 10k, a jak co roku, chcę to zrobić w 2023. Wzięłam udział w kilku biegach ulicznych, ale bardziej po to, aby je przebiec niż aby uzyskać jakiś rekord.

3. Journaling. Mniej lub bardziej graficzny planner typu bullet. Lubię tabelki, statystyki, analizy danych. Lubię planować do przodu i czasem mnie wkurza, jak się z planów nie wywiązuję. Ale sam proces planowania daje mi kopa dopaminowego, więc nawet jeśli to jest najmniej sensowna rzecz na mojej liście – so be it! Sprawia mi to przyjemność.

4. Jedzenie. Prawdopodobnie najbardziej destruktywna z moich pasji. Ja kocham jeść i dlatego dziś ważę ile ważę. Nie mam insulinooporności, nie mam problemów z hormonami, trzustka i tarczyca są zdrowe bez względu na ilość diagnoz jakie dostaję od osób w internecie. Ja kocham jeść i jak mi smutno to kocham jeść bardziej. W dodatku lubię wyjść do restauracji i spróbować gdzie i co dobrego można zjeść. Czasem – 2 razy do roku max – odwiedzę SubWay. Uwielbiam American Steakhouse Melt z avokado i sosem czosnkowym. W domu też zawsze jest coś ciekawego do zjedzenia, bo albo mąż wypatrzy coś w sklepie prościutkiego jak pomidory malinowe i mozzarella albo sam przyrządzi coś bardziej złożonego i poda pięknie przybrane. Na diecie Vitalii ważyłam 57 kg i od czasu, jak wprowadził się mój mąż tylko tyję. Najwięcej ważyłam 77 kg.

5. Czytanie. Czytam, słucham audiobooków, używam czytnika ebooków. Lubię różne historie, lubię różne smaczki i easter eggi, lubię polecieć w kosmos z Jamesem SA Corey lub podróżować do Grobowców Czasu z Danem Simmonsem. Lubię historie o łodziach podwodnych, podróżach, horrory, opowieści oparte na faktach. Lubię czytać historie dziejące się w świetnie zbudowanym universum. Lubię w nich wątki psychologiczne i socjologiczne. Lubię gdy w książkach pojawiają się nowe narody i języki. Lubię książki, które dają rozrywkę, ale i uczą.

6. Pedałowanie. Niby poza listą, ale nie da się pominąć. Myślę, ze to nawet na równi z bieganiem – lubię rower. Zwiedzanie na rowerze. Robienie zdjęć na rowerze. Spacer z mężem na rowerze. Przygoda z przyjaciółką na rowerze. Co by fajnego w życiu nie robić – wszystko niemal się da zrobić na rowerze.

W Polsce miałam kupiony na allegro taniutki rower, który nazywałam pistacją. Później w Holandii miałam gazelę pokiereszowaną i następnie batavusa. Teraz jeżdżę Victorią. Byłam zakochana we wszystkich tych rowerach. Rozważam zakup roweru sportowego…

A co Ty lubisz robić dla zabawy? Bez oceniania, dla siebie.

We wtorek dla siebie się byczyłam. Spacer z koleżanką, a poza tym nic. Film na Netliksie. W poniedziałek zaczął mi się okres. Od października nie miałam okresu, bo nie robiłam przerw w antykoncepcji. Teraz postanowiłam dać organizmowi tydzień przerwy i ten w podziękowaniu walnął mnie taką miesiączką, jakiego od podstawówki nie miałam. Trzeci dzień jadę na no-spie, kiedy zazwyczaj biorę jedną tabletkę drugiego dnia okresu, a czasem nie biorę nic. Krwawienie mam intensywniejsze niż zwykle, brzuch ciężki, a w poniedziałek to mnie ścięło. Położyłam się po pracy na kanapie i napisałam smsa, że nie jadę na spotkanie klubu – a miałam specjalnie docięte ramki i zdjęcia wydrukowane w lepszych kolorach za dodatkową kasę. No trudno. Wyleżałam swoje, a w nocy mnie złapały takie poty, że rano musiałam się wykąpać. Wydaje mi się, że gorączka rozgoniła jakieś przeziębienie. We wtorek nie czułam już się chora, a jedynie z bolącym brzuchem. Jeszcze mnie lekarka po brzuchu wygniotła, bo poszłam do niej z problemami żołądkowymi.

Zjedzino 1600 kcal

Jeśli kogoś interesuje mój Netfliksowy smaczej – jest to film The deep end of the ocean. Dramat rodziny, której syn i brat zaginął przed laty. Gdy się odnajduje, rodzina staje przed jeszcze większym wyzwaniem niż samo zaginięcie.

Liczę, że w kolejnych dniach trochę więcej się poruszam. I dokończę zaczęte filmy
😉

25 stycznia 2023 , Komentarze (11)

W poniedziałek od rana mamy pracę siedzącą. To znaczy chłopaki stoją, a ja siedzę. Inna część kręgosłupa boli mnie niż chłopaków. Co jakiś czas robimy zbiorową gimnastykę, bo oszaleć idzie. Mamy szybką akcję - pikowanie siewek przy pomocy rysika ołówka automatycznego. Czasem dobrze nie widać, czy się pochwyciło jedną czy dwie roślinki. Niby mam lekką pracę, a jednak męczą się oczy, szyja, ramiona i plecy. Plus mi tyłek cierpnie. Byle do piątku, choć mam wrażenie, ze skończymy szybciej.

W związku z tym mam obecnie bardzo wolne spalanie kalorii - 2200 kcal w poniedziałek. Zjadłam zaś 1820 kcal, więc jest dobrze. Wpadły przy okazji 4 ciasteczka maślane. Do łask wrócił chleb z jajcem. Dostałam od koleżanki słowacką parenicę, wiec zamiast holenderskiego sera używam właśnie tej parenicy. Ale to jest pyszny ser!

Jadę dalej z postami. Przeniosłam sobie dzień niejedzenia z soboty na piątek. Będzie łatwiej w piątek, kiedy jestem w pracy 7 godzin niż kiedy jestem cały dzień w domu, a mąż na weekendy gotuje obiady…

Zaczynam od 14 godzin postu i w piątek osiągnę 34 godziny postu, by potem wrócić do normalnych godzin. Mój organizm najlepiej reaguje na takie właśnie ruchome posty.

W pracy trwają testy wazonikowe nowej odmiany. Na żywo wygląda naprawdę efemerycznie – pięknie te cienie różu i zieleni się układają. Dawno nie widziałam tak ładnego kwiatka u nas.

24 stycznia 2023 , Komentarze (4)

Niedziela - odwiedziłam Remiego i innych mieszkańców Landgoed Hoendendaell.

Przygotowuję ten wpis w poniedziałek późnym wieczorem – miałam być na spotkaniu klubu foto, ale zachciało mi się mieć okres w tym miesiącu i mnie powalił. A tak dobrze już mi szło unikanie miesiączek… Jutro będę gadać z lekarzem o innych możliwościach wyłączenia okresu z mojego życia. Ale o tym kiedy indziej. Fotografia to jest to, co lubię. Szkoda mi, że nie pojechałam na spotkanie klubu, ale czułam, że dziś nie chcę nikogo, nigdzie oglądać.

W niedzielę pomimo chłodu, była ładna pogoda. Pochmurna, ale bez wiatru i deszczu. Dwa punkty więcej do dobrego dnia. Umawialiśmy się z mężem, że jak zawieziemy rowery na przegląd techniczny to wpadniemy do zoo w czasie check upu. Później jednak pan od okien się z nami umówił – tym razem Holender. Ci Polacy z Lelystad nadal robią uniki. Już doszłam do etapu pisania właścicielowi firmy, że jestem poirytowana i mają się ogarnąć. Jak zwykle sypie obietnicami. Współczuję jego rodzinie, że mają takiego cwaniaka ze słowem nie wartym złamanego grosza. No, ale skoro ma wpaść pan od Ricka i zmierzyć okna to będziemy z rowerowego drałować z buta do domu – ok 5-6km – aby później wracać z buta po rowery. Spoko – byle nie było jakiejś bardzo złej pogody. Dawno nie byliśmy na spacerze.

Spotkanie jest więc umówione w czasie, kiedy mieliśmy iść do zoo. Postanowiłam wówczas iśc do zoo mimo wszystko. Mąż tak średnio miał ochotę – poszedł by bardziej dla zabicia czasu. Sam z siebie może by poszedł, gdybym nie miała ze sobą aparatu. A ja uwielbiam fotografować zwierzęta, więc nie mogę przejść i nie zastanawiać sięjak by tu skadrować albo jakie świetne kolory i czy udałoby się je na zdjęciu uchwycić. A jak już mam aparat w ręku to kombinuję ile wlezie, by złapać fajny moment. Właśnie takie zdjęcia lubię najbardziej – moment. Coś, co dzieje się teraz i tylko teraz. Co za minutę nie będzie miało ani sensu ani uroku. Jak to zdjęcie:

Po resztę wpisu zapraszam do siebie na bloga. Jest tam tyle zdjęć, że gdybym to dała wszystko tutaj, to by pewnie zarwało serwery Vitalii ;) Wystarczy wejść pod link. Zapraszam.

 https://kolekcjonermarzen.word...

23 stycznia 2023 , Komentarze (3)

Dziś będzie krótko. Weekend był fajny i niezbyt intensywny, ale nie uprzedzajmy faktów. Najpierw sobota. odłożyłam bieganie na świętego nigdy, bo wolałam spędzić czas z mężem oglądając seriale pod kocykiem. Niczego nie żałuję.

Zjedzono 2050 kcal

Podjechałam do miasteczka obok odebrać moją paczuchę. Przy okazji kupiłam brystol i docięłam kolejne passe partout, bo zmieniając miejsce wydruku zdjęć, zmieniła się proporcja obrazu i wcześniej wycięte ramki przestały pasować rozmiarem do moich wydruków. Sakwy przyszły w parach – uff – nie byłam pewna. Nie we wszystkich sklepach internetowych było to jasno opisane – raz, ze podwójne sakwy, jakby chodziło o dwie kieszonki w środku, a raz, że sprzedawane w parze. Postanowiłam zaryzykować i udało się – przyszły po 2 sztuki z danego koloru. Świetnie wyglądają te kolory. Żółte pójdą do czerwonego roweru a niebieskie do pomarańczowego.

Zjedzono 2050 kcal

Amaryllis nadal nie zakwitl. Chyba przestał już rosnąć na długość, mniej pije też wody niż wcześniej. Hiacynty niebieskie zaczynają kwitnąć.


Zrobiłam w domu jedynie trening na plecy i ramiona i poszłam na obiad z mężem i posiedzieć. Po powrocie z miasta było mi bardzo zimno. Na szczęście koc elektryczny jest naprawdę bardzo pomocny w takich przypadkach.

Mój Ukochany serował tego dnia pstrąga. Ryba była naprawdę wyśmienita. Porcja okazała się trochę za duża, ale jak za to smakowała!

Otworzyliśmy bombonierkę urodzinową. Zjedliśmy na pół oglądając końcówkę sezonu Only murders in the building.

Polecam serial – jest zabawny, pełen zwrotów akcji i ma bardzo ciekawie opowiedzianą historię – wieloma głosami, z wielu perspektyw. Lubię takie scenariusze.

Gdy skończyliśmy Only murders in the building, zaczęliśmy od dawna odkładany Halo. Lubię sci fi i filmy o kosmosie. Ten serial łączy w sobie właśnie fajne laboratoria, badania, odkrycie, archeologię i sceny walki, intrygi polityczne, zapomniane dzieciństwo i wiele innych. Świetnie się ogląda. W gry nigdy nie grałam, ale rozpoznaję culture impact, bo gdzie się człowiek nie obejrzał kolejne edycje gry zawładały Internetem na całe tygodnie.

I tu miałam pewną zagwozdkę. Serial ten ma mniej znaną mi obsadę. Poza główną panią doktor i master chiefem, nie znam za bardzo nikogo z aktorów. Jednak Kai-124 wyglądała jakoś znajomo i myślałam, ze chodzi o Tonks z Harry’ego Pottera. Otóż nie, to zupełnie inna aktorka. A tak niesamowicie podobna…

Podobnie przejechałam się na moim rozpoznawaniu twarzy, myśląc, ze gra tu Dave Chapelle. Pojawiał się on już gościnnie w filmach, jednak jak się okazuje, tutaj jest inny aktor.

Głównego aktora kiedyś też myliłam z aktorem grającym w serialu Punisher. Obu nazwisk nie znam, ale jeszcze rozróżniam, choć są bardzo do siebie podobni.

Gdyby ktoś był ciekawy – tutaj jest zestawienie takich bliźniaków po innych rodzicach: https://www.insider.com/celebrities-who-look-alike-2017-1

22 stycznia 2023 , Komentarze (23)

Kiedy byłam dzieckiem chciałam być paleontologiem. Jak chyba każde dziecko miałam fazę na dinozaury. Miałam zabawkowego tyranozaura i triceratopsa później także dimetrodona. Czytałam książki o nich, miałam książkę 3d nawet i okulary. Uwielbiałam ją. Uwielbiałam uczyć się o dinozaurach. Jak byłam dzieckiem wyszedł do kin Park jurajski. Nie wydaje mi się, abym widziała go w kinie. Rodzice zabierali nas często do kina Pałuczanin, ale w tamtym okresie chyba już nie chodziliśmy wcale. Było bardzo krucho z pieniędzmi. Pewne rzeczy poszły w odstawkę. Pamiętam reklamy w TV i programy o tym filmie. Teraz pewnie siedziałabym na YouTube i oglądała z fascynacja wszystkie filmiki o tym.

Później przeszłam przez fazę psychologii. Interesowały mnie filmy i książki o problemach psychicznych, dysocjacjach, zaburzeniach. W zasadzie nadal mnie to interesuje, ale już nie tak, by wiązać z tym przyszłość. Studia psychologiczne jednak były trudne by się dostać i nie dawały za bardzo możliwości by się przebić z hermetycznym środowisku lekarzy. Niestety ale w Polsce by być lekarzem, by mieć praktykę, trzeba mieć w rodzinie lekarza. Niby szkole się zrobi, ale z pracą może być ciężko. Z resztą w tamtym czasie trzeba było mieć bardzo dobre oceny, bo to było około 23 osoby na miejsce na uczelni. Nawet nie próbowałam.

Był czas, kiedy w latach ’90, było pełno filmów o jappies. Młodych, przebojowych ludziach pracujących w biurach i robiących kariery. Tom Cruise, Micheal Douglas.. Filmy o Wall Street, o sprzedawcach ubezpieczeń, agencjach reklamowych. Myślą, że to jest świat dla mnie. Jestem bardzo zadaniowa. Lubię działać energicznie, a to sprawiło, że uznałam, że taka właśnie będę. Baba z jajamk biegnącą z teczka i mająca masę świetnych pomysłów. Wychodząca obronna ręka z każdego zadania. Odnosząca sukcesy. Ze będę takim jappie. Era jappie chyba skończyła się w 2008nroku wraz z załamaniem rynku. Okazało się, że ich najłatwiej było zwolnić.

Zostałam poniekąd zmuszona przez rodziców do wybrania uczelni w Bydgoszczy. Zawsze byłam grzecznym dzieckiem, więc kiedy olano moje marzenia o Krakowie, bo nie było pieniędzy, by mnie tam wysłać, dojeżdżałam codziennie na studia 1.5 godziny. Startowałam na medycynę. Ówczesna akademia medyczna podobnie jak inne uczelnie w kraju, podlegała egzaminowi państwowemu wstępnemu na wydział lekarski. 120 pytań, 4 godziny. Wyglądam mniej więcej jak matura. Otworzono przy nas arkusze egzaminacyjne i jazda. 40 pytań z biogik, 40 z chemii i 40 z fizyki. O ile z pierwszych dwóch szło mi dobrze, byłam na fakultecie biolchem, tak z fizyki zdobyłam całe 4 punkty na 40. Normalnie geniusz że mnie. Nie dostałam się. Trzeba było szukać innych studiów. Później dowiedziałam się, że akademia medyczna w Poznaniu nie wymagała fizyki… Pękło mi serce. Rok później weszły nowe matury, nie było egzaminów tylko świadectwa maturalne. Trzeba było zdawać maturę z chemii i biologii. W starej maturze można było zdawać tylko jeden przedmiot dowolny. Nie miałam szans nawet próbować.

Atr w tamtym czasie rekrutował n biotechnologie. Zawsze dobrze się uczyłam i miałam fazę na filmy medyczne i filmy o chorobach, wirusach, epidemiach. Lubiłam oglądać w kółko sci fi o plagach kosmitów, bakteriach nieznanego pochodzenia, nieznanych chorobach. Biotechnologia wydawała się spoko. Zabawa sprzętem laboratoryjnym, białe fartuchy, chemia, mikrobiologia… Poszłam na egzamin i go zdałam. Niestety nie weszłam z listy rezerwowych. Uroki wyżu demograficznego. Nie byłam dość wybitna, by się przebić. Dobra, ale nie wybitna.

Trzeba było złapać się czegokolwiek. Tak wylądowałam na rolnictwie. Nie było egzaminu, ale rozmowa kwalifikacyjna. Opowiedziałam, jak ja widzę swój przyszłość I czemu akurat kształtowanie środowiska (spacjalnosc która wybrałam). Przyjęli 60 osób, w tym mnie. Studia były trudne, regularnie wykruszał się kolejne osoby. Od pierwszego roku przewinęło się kilka rodzajów chemii. Fizjologia, mimrkbiogka, dużo laboratorium. Biofizyka, statystyka matematyczna, entomologia, botanika. Były przedmioty typowo rolnicze, mechanika i budowa maszyn, przechowalnictwo i przetwórstwo płodów rolnych, chów bydła, paszoznawstwo (zbliżone do dietetyki), uprawa roślin, fitopatologia, meliorację rolne, agrometeorologia, ogrodnictwo i sadownictwo. Były też przedmioty trochę z dupy, ale ciekawe. Prawo, toksykologia, historia filozofii, etyka, socjologia. Dobrze wspominam ten czas, bo w końcu byłam wśród ludzi o podobnych zainteresowaniach. Zazdrościłam niektórym, że mają gospodarstwa i inwentarz. Co prawda posiadanie zwierzęcia w domu, a posiadanie zwierzęcia użytkowego to niebo a ziemia. Ale zawsze chciałam mieć krowę. Uwielbiam te zwierzęta.

Pamiętam krzemowe dziekana na rozpoczęcie roku akademickiego. Można żyć jakiś czas bez jedzenie, bez wody, ale nie bez powietrza. Ze rolnictwo to dziedzina, bez której świat umrze i w rolnictwie zawsze jest praca. Ale bez tlenu się nie da żyć i rolnictwo musi także działać rąk, by ten tlen był. By było zrównoważenie, ekonomicznie ale i ekologicznie. W rolnictwie zawsze jest praca… Tak, zapomniał ttlko dodać, że trzeba się urodzić w rodzinie, która ma ziemię. Moja mama jest pielęgniarką a tata budowlańcem. 5 arów to wszystko, co mają. Dane przez komunistów 5 arów. 5 metrów na sto. Notabene uwielbiałam grzebać w ziemi, choć mniej, kiedy mnie do tego zmuszano. W rolnictwie można też pracować, będąc zatrudnionym w instytucjach rządowych zajmujących się rolnictwem. Agencja restrukturyzacji i modernizacji rolnictwa. Starostwo powiatowe – wydział rolnictwa leśnictwa i ochrony środowiska. Państwowa inspekcja ochrony roślin i naskennkstwa. I wisienka na torcie – rdoś. Regionalna dyrekcja ochrony środowiska. Praca w budżetówce to bardzo źle płatne ale marzenie o stabilności. Trzeba umrzeć, by ta robotę stracić, rotacja niemal zerową. Do tego, aby się dostać trzeba mieć kogoś kto cie wciągnie. Oferty pracy na BIPie to fikcja. Podam przykład…

Na studiach miałam taki piękny przedmiot jak planowanie przestrzenne. W połączeniu z prawem dawało nam wiedzę, jak podejmuje się decyzję o planowaniu inwestycji w Polsce. Trzeba sprawdzić szkodliwość inwestycji na środowisko, jej umieszczenie względem zabudowań, cieków wodnych, umiejscowienia wód powierzchniowych i gruntowych, emisji dźwięku, światła, zapachów, drgań. Słowem, spora odpowiedzialność, by nie zniszczyć ludziom środowiska i miejsca gdzie mieszkają, odpoczywają czy jedzą. I tu wchodzi rdoś. Ogłoszenie na stanowisko osoby, która będzie wydawać pozwolenia środowiskowe. Na chłopski rozum to musi być ktoś z dużą wiedzą. Ogłoszenia do budżetówki pojawiają się na stronie biuletynu informacji publicznej. Pierwszy etap to spełnienie formalnych wymagań. Bez tego instytucja nie będzie z tobą rozmawiać. Wydawałoby się, że powinni studia z zakresu prawa, ochrony środowiska czy nawet nasze głupie rolnictwo już na tym etapie ująć, że y odsiać ludzi niekompetentnych. Ale co jeśli siostrzenica musi dostać jakąś robotę i dobra ciocia czy wujek może pomóc? Wtedy wymagania formalne na BIPie wyglądają następująco: wykształcenie średnie, obsługa komputera. I dosłownie takie wymagania się pojawiły. Nie ma sensu nawet myśleć, że ma się szanse. Do instytucji publicznych dostać się z zewnątrz nie jest łatwo. I biorąc pod uwagę, jak wygląda tam praca i za ile, to jeśli nie masz planów rodzic kilku dzieci i ta stabilizacja budżetówki cię uratuje to jest to praca dla ciebie. Kasa i nadmiar obowiązków to wielki minus. Ale nie zwolnią cie jak zajdziesz w ciążę, a to już plus nad prywaciarzami. Więc dupa. Pracy po tym nie było.

Przyjaciółka załatwiła mi pracę po znajomości. Pisałam o tym. Ani nie była to praca marzeń, ani dobrze płatna. Ale 4 lata miałam za co jeść i spać. Marzenia o idealnej pracy, karierze się rozmyły.

Obecnie pracuje w szklarni. Początkowo pracowałam na produkcji. Zrywałam kwiatki za pieniądze. Obecnie pensja minimalna w nl wynosi 1900 euro z hakiem. Jakieś 1700 na rękę. Dosłownie, zrywanie kwiatków. Gdyby ktoś był zainteresowany, proszę pisać, firma potrzebuje zawsze ludzi na sezon. Po 3 latach na produkcji zaproponowano mi pracę z dziale hodowli. Przeszłam z alstromerii na begonie. Czasem coś posadzę, czasem skrzyżuje, czasem pobawię się nasionami. Jest to ciekawa praca, bo próbujemy uzyskać kompletnie nowe odmiany kwiatów. W przyszłym tygodniu w Niemczech wystawiamy się z dwiema nowymi odmianami. Candy i licht rose. Obie są naprawdę śliczne, zwłaszcza candy.

Nie znalazłam jeszcze swojej pracy marzeń, ale jestem blisko. Lubię pracować z roślinami, jestem sama większość czasu lub z bardzo pracowitym gościem. Szefowa jest miła i wyrozumiała na moje dziwactwa. Mam swobodę pracy i zaufanie, że zrobię swoje dobrze i na czas.

Po praktykach studenckich wróciłam do Polski. Dokończyłam studia, choć dziś wydaje się to zbędne. Wtedy też, na 7 semestrze zaczęłam nowy przedmiot. Fitopatologie. Studiowałam specjalność kształtowanie środowiska i wydawało się logiczne robić pracę magisterską w ttm kierunku. Miałam wybraną katedrę melioracji rolnych na pisanie pracy mgr. Meliorację są super, praca z mapa, rysunek w skali, inżynieria, dużo matematyki. Design, projektowanie, rozumienie roślin i ich nawożenie, podlewanie, retencjonowanie nadmiaru wody. Melioracja to dziedzina, która od czasu. Zaboru pruskiego na ziemiach Polski, nie rozwinęła się chyba ani o jotę. Polska bardzo zaniedbuje meliorację i wynikiem tego są susze i powodzie. To nie natura, ale brak inwestycji zabiera ludziom dobytek życia. Miałam wtedy poczucie misji. Ale kto oglądał serial Wielka Woda na netflix ten rozumie, że w Polsce są układy i bez nich nie zrobi się nic. Tu się nic nie zmieniło od czasów komuny.

Fitopatologie to nauka o chorobach roślin. Ich występowaniu, etiologii, czynnikach ryzyka, epjdemiologii. Jak ta moja niespełniona medycyna, ale na roślinach. Szukanie przyczyny choroby, szukanie remedium. Od lat ’90 jest nowa metoda diagnostyczna – PCR. Tak, ta sama której używa się w testach na ojcostwo, badaniach na obecność wirusa HIV oraz testy na covid robione w laboratoriach. Te same testy, które przeciwnicy szczepionek podawali sobie na Facebooku jako „to nie jest narzędzie diagnkstyczne”. No i szach mat szury. Jest. Napisałam pracę mgr właśnie z zastosowania metod molekularnych i metody pcr scar w diagnostyce chorób podstawy źdźbła. W 2010 roku, rok po moich kolegach, bo moje badania w laboratorium tyle trwały, obroniłam pracę mgr i uzyskałam tytum mgr inż. Minęło 13 lat, a ja nadal nie mam pracy marzeń. Mam małe światełko w tunelu, że uda się pracować w fitopatologii, ale obecnie pozostaje mi tylko czekanie. Robię swoje i mam nadzieję, że moja medycyna roślinek, moja praca marzeń, okaże się taka, gdy już ją dostanę. Na razie boję się, że jej nie dostanę, że okaże się mniej atrakcyjna niż bym chciała, że nie będę w niej dość dobra i ją stracę.

Teraz jestem tutaj. Robię swoje. Zajmuje sobie czas, szukając miejsca dla siebie.

Zjedzono: 2750 kcal

W piątek byłam pobiegać. Pierwszy raz na zewnątrz od dłuższego czasu. Było bardzo ciemno, dość wietrznie, ale fajnie. Brzuch nie przeszkadzał, nogi jakoś dały radę. Jestem zadowolona,ze wyszłam pobiegać. Koszulka termiczna się sprawdziła, nawet pogoba mi się, że ma tak długie rękawy. Z uwagi na to, jaką jest ciasna, podwijała mi się do talii i musiałam ja wpuścić w leginsy. Do przejścia dyskomfort. Było mi na szczęście dość ciepło.

W domu zjadłam tarte jabłkową, która mąż dostał w sklepie. Skroilam ja na 6 I zaskakująco, nie zjadłam całość sama. Z reguły wciągam taka tarte w 2 dni. Teraz, w dwa dni, zjadłam 1/3 tarty. Pewnie gdyby mąż nie jadł, zjadłabym ją w kilka dni cała. Ale cieszę się że swojej samokontroli.

Mam dziś dwie filmopolecajki. Jak wspominałam, nadal interesują się psychologia. Lubię filmy w tej tematyce. Jednym z moich ulubionych, z uwagi na oprawę graficzną i muzyczną. Akcja filmu dzieje się na trzech płaszczyznach, rzeczywistej, fantazji i supresji. Polecam tym, którzy lubią dodać trochę fantazji do życia, aby nie było ono takie przytłaczające. Sama mam niewiele wyobraźni, ale lubię oglądać jej wytwory.

Drugi film to zmagania narkoman i muzyka z utratą słuchu. Próba odnalezienia się w życiu i świadomości, że zmiany występują nawet, gdy my ich nie chcemy.

21 stycznia 2023 , Komentarze (28)

W czwartek nie miałam ochoty na żaden trening. Siedziałam pod kocykiem i czułam, że moje nogi zwyczajnie są ociężałe i zmęczone, kiedy zmieniam pozycję na kanapie, a co dopiero na bieżni czy w terenie. Poszła zrobić pranie sportowe, ponieważ na obecną ilość biegania mam za mało staników. Gdy biegam w terenie i przepacam więcej ubrań niż biegając w bieliźnie na bieżni, worek z praniem sportowym zapełnia się szybko. Teraz wstawiłam pół bębna tylko po to, by staniki poszły. Niestety kupowanie ubrań za trochę większe pieniądze wymusza na mnie bardziej restrykcyjne stosowanie się do etykietek prania. Nie mogę więc wrzucić ich z pościelami, jak to robię kiedy mam do wyprania ważną bluzeczkę, która chcę ubrać jak najszybciej.
Zjedzono:1900 kcal

Bieganie więc przełożyłam na piątek, a treningu siłowego mi się nie chciało robić. A jak już o stanikach mowa – nadal nie noszę biustonoszy. Dokupiłam sobie jednak dwa kolejne bustiery – tym razem większy rozmiar, bo przez ten dekolt to mi biust ucieka, jak się pochylam. W mniejszym rozmiarze zaszyłam już trochę dekoltu, aby mieć bardziej kontrolę, bo czasem w pracy muszę się schylić i wówczas mając brudne rękawice na dłoniach nie mogę naciągnąć koszulki z powrotem na sutki.

Nie nosze stanika od październikowego urlopu [na urlopie nigdy nie noszę stanika] i jak do tej pory nie żałowałam ani razu, że tego nie robię. Początkowo czułam się trochę nago, ale teraz naprawdę czuję się swobodnie i jestem szczęśliwa, że nie wrzyna mi się nic pod pachami i na plecach. Że nie muszę go wciąż łapać za druty i ściągać w dół, bo się unosi za każdym razem jak podniosę ręce. Także po powrocie do domu nie mam tego momentu, kiedy uwalniam się z uprzęży. Bustiery, które mam są miękkie, bez gąbek i drutów, po prostu takie krótkie topy – mniej lub bardziej wydekoltowane. Polecam, jeśli ktoś nie ma większych problemów z rozmiarem miseczki.

Do darmowej przesyłki dobrałam sobie top do jogi. Oczywiście u mnie to będzie mniej joga a bardziej na przykład opalanie się latem czy noszenie tego zamiast stanika. Póki co byłam w pracy w piątek w nim i wolę moje bustiery – są bardziej miękkie. No i ten stanik ma poduszeczki. W piątek wzięłam go też na bieganie – nadał się. Muszę go sprawdzić z luźniejszymi ubraniami biegowymi, bo miałam wtedy też koszulkę termoaktywną nessi, a ta jest wąska i obcisła, jakbym się celofanem owinęła.

Robię dalej posty przerywane. W czwartek nadal bolała mnie głowa, ale to zaczęło się jeszcze przed postami. Rano zastanawiałam się, czy nie zostać w domu. Wzięłam ketonal i poszłam do pracy. Przez cały dzień ból się tylko trochę rozgonił, ale nie przeszedł. Czułam się już zmęczona psychicznie 4 dniami z bólem głowy. Na szczęście w czwartek w nocy przeszedł. Wydaje mi się, że w ostatnich dniach jestem odwodniona. Piję mniej, bo mi się refluks pojawił. W sensie nie pojawił się nagle, ale ostatnie miesiące jakby częściej cofa mi się treść żołądka do ust. Albo czuję pieczenie w ustach rano. Albo kwaśny smak ni stąd ni z owąd. Jakiś czas temu dostałam leki na nadkwasotę od lekarza i ból żołądka przeszedł. Wydaje mi się, że od tamtego czasu cofka mi się nasiliła. Piję więc mniej wody i chyba to spowodowało ból głowy. Po moczu czuję też, że jest coś nie tak, bo z reguły był bezwonny. Nigdy nie miałam problemu z piciem nawet 4 litrów dziennie. Obecnie wypijam jakieś 2. Czasem mniej.

Mąż dostał gratis tartę jabłkową w sklepie. Remontował się Vomaar we wsi obok i na otwarcie po remoncie rozdali wszystkim po placku. Uwielbiam tą tartę – jest naprawdę podstawowa – pieczone jabłko w kruchym cieście. Zazwyczaj kroję ją na 4 i jem ćwierć bądź pół na raz. teraz muszę sobie dawkować tą przyjemność. Bo cofka i bo dieta. W dzień, w którym mąż przyniósł tartę, odmówiłam jedzenia. Byłam już po kawce [Ince] po obiedzie i zaczynałam swój post przerywany. Jestem z siebie dumna.

20 stycznia 2023 , Komentarze (8)

W kraju kod żółty na oblodzenia i śnieg z możliwością gradu. W przeciwieństwie do Polski, w Holandii grad pada zimą. Pamiętam jak widziałam we wiadomościach (choć raczej wolałam panoramę i teleekspress), jak rolnikom grad niszczył plony. Zdziwiło mnie więc, gdy w pierwszym roku pobytu w Holandii, burza i grad pojawiły się w listopadzie. Mieszkałam wtedy na campingu i kulki lodu bębniły niesamowicie głośno w dach wakacyjnego bungalow.

Pogoda jest gradowa, więc zostałam w domu i pobiegałam na bieżni.

Zjedzone 1900kcal

Utrzymałam post przerywany do pierwszej przerwy. Bez żadnego problemu. W pracy standardowo jogurt plus zaczęłam w końcu zjadać piernik z paczki świątecznej. Holendrzy jedzą taki piernik z metra jako ciastko śniadaniowe. Smarują go dżemem i jedzą do kawy o 9.30. Mieliśmy takie chyba 400g pierniki w pakiecie na boże narodzenie. Zatrzymałam je sobie, a rzeczy dla nas nie jadalne oddałam koleżance. Pokroiłam piernik na 5 równych części i codziennie zabieram taki plaster do pracy, by zjeść na przerwie. Na lunch jem obiadek domowy. Kurczak, marchewka i ziemniaki z koperkiem.

Po pracy zaś jem dalej uszka, które mąż kupił na promocji w Lidlu. Zjadłam już te serowe i teraz jem takie malutkie, z prosciutto.

Mąż kupił też łapkę na kłaczki do prania. Nigdy nie próbowaliśmy tego używać, bo nie mamy problemu z sierścią w domu. Kicia ma swoje wyznaczone miejsca do leżenia i poza kocykiem, który się kładzie na kolana, kicia nie pcha się do nas, żebyśmy mieli ubrania w sierści. Czasem się jakiś zaplątany włosek znajdzie, ale ogólnie sprzątamy na bieżąco i się nie gromadzi. Jak się uda już na etapie pralki wyeliminować jakąś sierść to też przysłuży się domowi.

Mąż kupił pudło do poukładania rzeczy. Powkładałam albumy, książkę do biologii, teczki z hipoteką i inne papierzyska do których raczej nie będziemy wracać, ale warto je mieć.

Nie zajęłam całego pudla, ale po rozmiarze widzę, że chyba da się wyeliminować kartony. Jeśli pudel będzie więcej. Zostaną tylko kartony od urządzeń, które jeszcze są na gwarancji. Trzymam zawsze oryginalne opakowania, n wypadek gdyby trzeba było odesłać urządzenie do naprawy. Po kilku latach robię przekop przez pudla i wyrzucam. Szczególnie przydatna była mania na zbieranie kartonów, kiedy się często przeprowadzałam. Do dziś mam łyżwy w kartonach w których je kupiliśmy, bo tak też łatwiej się przechowuje. Żałuję że od rolek nie mamy kartonów, ale chyba podczas transportu do Holandii była potrzebna kompresja miejsca w samochodzie.

A wracając do Holandii. Dziś będę kontynuować wątek z poprzedniego dnia.

Przyjechaliśmy w 2015 roku. Za pożyczone pieniądze, bo swoich nie mieliśmy. Szukam domu, w którym możemy zamieszkać jeszcze będąc w Polsce. Praca przez agencje pracy nie wchodziła w grę, bo oferowane warunki nie zapowiadały stabilizacji finansowej. Biura nie wiedziały, do jakiej pracy cię wyślą ani kiedy. Nie gwarantowały godzin i mówię to dziś jako przestrogę, nie wiążcie się z biurem które nie daje gwarancji godzin, czyli kontraktu na fase B. Fase A to jak umowa zlecenie. Zachorujesz i wypłata przychodzi tylko za dni, kiedy było się w pracy. A choroby nie da się przewidzieć, bo możesz pracować w chłodni, na polu ścinać kapustę, czy w mroźni.

Wyjechaliśmy do znanej mężowi firmy, część ludzi tam pracujących mimo 6 lat przerwy, nadal go pamiętała. Ja miałam okazję pracować z dwójką znajomych męża z tamtego okresu. Z obojgiem przyjaźnie się do dziś.

Wspomniałam o agencji, bo szukałam domu na wynajem. Wiele osób, które wyjeżdża, zamieszkuje w domach agencji. A to jak akademik tylko z dorosłymi ludźmi i dorosłymi problemami. I tu można przebierać. Czasem znajdzie się ktoś normalny, ale najczęściej są to ludzie pokaleczenie przez życie. Albo obudowa i w skorupę i nie dający się poznać inaczej niż słowami „koło chu*a mi to wisi” albo zachowujący się agresywnie. Wielu topi niepowodzenia życiowe w alkoholu i trawce. Kto twierdzi, że trawka to fajna rzecz to jeszcze nie widział takich userow, jak polacy w Holandii. Naprawdę skala wyniszczenia jest ogromna. Polacy sprawdzają się jako biznesmeni w nl. Handlują amfetamina, przemycanymi papierosami, kradzionymi rowerami. Każdy kto tu mieszka zna lokalizację dziupli rowerowej. Albo kto że znajomych „wozi białe”.

Inna sprawa na domkach agencji, która ja widziałam na własne oczy to tak zwana zasada „powyżej 1000km to nie zdrada”. Dosłownie tak to działa, jak brzmi. Mieszkałam na praktykach z taką Iwoną. Miała wtedy 9 letniego syna w Polsce, którego wychowywała jej mama, a jej mąż pracował w Niemczech. Do Iwony na spotkania wieczorami przychodził taki pan. Ślązak. Bardzo miły kurdupel z wąsem. W Polsce miał zone i dzieci. Współlokatorka z mojego pokoju miała w Polsce chłopaka. Z Izą studiowaliśmy razem, a jej Grzesia znaliśmy całą paczka, bo razem chodziliśmy na piwo. Jednak będąc w Holandii, Grzesio dla Izy stracił znaczenie. Iza woziła się raz srebrnym bmw Ormianina Sarkiza, który miał żonę i 2 dzieci, a raz granatowym bmw Dietmara, który miał syna w jej wieku i czeka na niego żona w Polsce. I takich przykładów znam jeszcze kilka. Wychodziłam z pokoju jak się miziali, bo to było bardzo sprzeczne z moim światopoglądem i zachowaniami, które byłam w stanie znieść.

Więc jak ktoś myśli że Holandia to prostytutki i marihuana, to mogę powiedzieć, że i owszem, ale przede wszystkim ja je widziałam wśród Polaków. A przynajmniej Holender żaden mi się jeszcze nie przyznał, że był na czerwonej. Polacy lubią zaś się pochwalić.

Wracając do mnie… Dom znalazłam na marktplaats. Wśród ogłoszeń mówiących „żadnych Polaków, Bułgarów, Rumunów”, było ogłoszenie na wynajem domku letniskowego na campingu. Właściciel od razu zaznaczył, że nie będzie to pobyt legalny, bo nie wolno mu nas zameldować. I tu też uwaga do Polaków wynajmujących pokoje – jeśli nie masz meldunku, a jesteś w nl dłużej niż 4 miesiące – łamiesz prawo. Płacenie komuś za zameldowanie także jest nielegalne.

Wynajęliśmy dom. Jeszcze z Polski wysłaliśmy kaucję i pojechaliśmy do Holandii. Wouter, właściciel, okazał się kochającym rocka, festiwale i jeżdżenie motocyklem przez USA, facetem. Był zabawny, bardzo pomocny i świetnie się nam u niego mieszkało. Jeszcze w Polsce czytałam artykuły o zmianie prawa pracy w Holandii, które nakazywało firmom dawać umowy na stałe pracownikom po 2 latach pracy oraz że w gminie, w której mamy zamieszkać mają być kontrolę legalności pobytu mieszkańców na terenach rekreacyjnych.

Mieliśmy takiego pecha, że kontrola nas odwiedziła już w lipcu. Po 2 miesiącach w Holandii. Od tamtej pory szukaliśmy nowego lokum, a właściciel dostawał listy z prośbą i wyeksmitowanie nas. Wciąż zbieraliśmy wtedy pieniądze, by oddać mojemu bratu. Bez tej pożyczki nie wyjechalibyśmy. Sam domek jednorazowo wyniósł nas ponad 1.5k euro. Trzeba było dokupić wyposażenie, którego nie spakowaliśmy do samochodu teściów, którzy nas do nl przywieźli. Suszarki na pranie, miotły, odkurzacz, środki czystości… Zabrałam że sobą swoją studencką zastawę, ubrania na lato i jesień, ręczniki, pościele…

W pierwszych dniach kupiliśmy rowery, by do pracy mieć czym jeździć. Były to stare i trochę pokiereszowane jednoślady z kilkoma przerzutkami. W moim rowerze działały 2 przerzutki. Po dwóch miesiącach, jak przyszła już pełna wypłata, kupiłam sobie batavusa z 7 przerzutkami. Zakochałam się w tym rowerze. Zaczęłam jeździć po okolicy w oparciu o sieć węzłów rowerowych. Zwiedzaliśmy z mężem niemal co weekend okolicę, rozglądając się gdzie są jakieś ciekawe miejsca, sklepy, plaże… Sporo wtedy zjechaliśmy. Bardzo mi się ten okres w moim życiu podobał.

W październiku wypadła 2 rocznica ślubu. Wciąż musieliśmy doposażać dom w garnki, narzędzia, uzupełniać garderobę.. Nie mieliśmy pieniędzy, bo trzeba było budować bufor finansowy i spłacić brata. W międzyczasie pojawiła się prośbą o pożyczenie pieniędzy komuś z rodziny w Polsce. Może to nie było w porządku, ale nie mogliśmy sobie pozwolić, aby wysłać te pieniądze. Rocznicę ślubu spędziliśmy na wyspie Texel . Spakowaliśmy rowery do pociągu i pojechaliśmy do Den Helder, a stamtąd promem na Texel. Cały dzień jeździmy rowerem, a w czasie wojaży odwiedziliśmy Ecomare, muzeum morza i sierociniec dla fok. Była tam taka ślepa stara foka, która się bardzo interesowała turystami. Były też maluchy, które pracownicy Ecomare karmili, leczyli i wypuszczali na wolność. To była najbiedniejsza rocznica ślubu, ale wspominam ja z dużym ciepełkiem na serduszku. Pogoda dopisała, rowery były sprawne, dobrze się razem bawiliśmy.

W listopadzie przyszła kontrola z gminy. Spotkaliśmy się że strażakami, którzy sprawdzi czujki dymu. Pani z gminy wypytywała nas o nasze zatrudnienie i czy na pewno dostajemy na konto taka kwotę, która widniała na salarisach (przez Polaków nazywanych solarisami). Był tłumacz języka polskiego, w razie gdyby ktoś nie rozumiał po angielsku. Wypełniliśmy dokumenty do meldunku w domku, w którym mieszkaliśmy. Poznaliśmy naszego dzielnicowego i poinformowano nas, że w Holandii nie dzwoni się na 112 w innej sprawie, niż kiedy ktoś umiera. Od stłuczek, włamań i kradzieży lub sporów jest dzielnicowy. Każdy ma swojego i to jego o pomoc należy prosić.

Poczuliśmy się pewnie z tym meldunkiem, więc spłaciliśmy mojego brata. Było to ostatnie zobowiązanie finansowe, jakie mieliśmy aż do listopada 2019 kiedy podpisaliśmy umowę przejęcia nieruchomości.

Tydzień później dostaliśmy kolejny list, że mamy opuścić domek. 

Reszta historii pojawi się później.

19 stycznia 2023 , Komentarze (31)

Dziś będzie trochę więcej szczegółów o mnie. Najpierw jednak rozliczmy wtorek – był trening siłowy i deficyt 900 kcal. Tego dnia nie robiłam jeszcze postu przerywanego.



Zjedzone: 1900 kcal

Na obiad zjadłam super niezdrowe i super ultra przetworzone gotowe uszka z Lidla. Nadzienie jakieś serowe, nie pamiętam, jaki to był ser. Czasem lubię zjeść gotowca – ten był smaczny i miał całe 600 kcal.

Poznaliśmy się z mężem na studiach. Byliśmy na tym samym kierunku, ale na różnych latach. Nasza uczelnia wysyłała studentów na praktyki podczas letniego semestru na 3 roku. Oboje wybraliśmy Holandię jako kraj docelowy, ponieważ zostając w kraju, pracowało się za darmo. Mąż lubi mieć pieniądze, więc razem z 3 kolegami pojechali na przygodę życia za granicę, a ja nie bardzo miałam wybór, bo zwyczajnie nie było mnie stać, by pracować gdzieś za darmo. Taniej było zapłacić za busa i jechać w nieznane, niż przez pół roku gdzieś codziennie jeździć i nie mieć z tego nawet zwrotu kosztów biletu miesięcznego. W pewnym sensie polskie realia zrobiły z nas emigrantów.

Obojgu nam spodobała się Holandia i mąż wrócił jeszcze rok później na 6 tygodniowy kontrakt we wakacje, aby dorobić sobie trochę pieniędzy. Przywiózł tyle, że pożyczył tacie na salonowy samochód, zrobił sam prawo jazdy i jeszcze pojechaliśmy balować na Lazurowe Wybrzeże i do Paryża. Muszę przyznać – mój mąż wie jak zarobić i utrzymać pieniądze – tata spłacał go potem jeszcze kilka lat w formie „kieszonkowego”, a mąż to zaoszczędził.

Po studiach nie mogliśmy znaleźć pracy. Ja nie miałam prawa jazdy, a tam, gdzie robiłam staż, trzeba było wozić kierownika po kontrolach u rolników, gdzie nierzadko pił on alkohol. Bez prawka byłam zbędna. Mimo kwalifikacji nie dostałam oferty pracy. Po pół roku moja przyjaciółka zaproponowała, że w firmie, gdzie jej siostra jest kierowniczką, szukają pracowników. Wilczyca – nazwijmy ją tak pieszczotliwie – pokazała mi miejsce pracy i chyba 10 razy zaznaczyła, ze nie jest to praca dla ambitnych i pieniądze są złe. No ale wiadomo… lepsza zła pensja niż brak pensji. Spędziłam w tej firmie 4 lata i to były chyba najgorsze [nie licząc liceum] lata mojego życia. Przeszłam tam przez samobójstwo kolegi w miejscu pracy, znęcanie się psychiczne, mobbing ze strony współpracowników i cała masę patologii, które chyba są typowo dla nisko zarobkowych zakładów pracy. Człowiek człowiekowi wilkiem.

Mąż również nie mógł znaleźć pracy. Odrzucały go nawet supermarkety, bo „ma za wysokie kwalifikacje”. W końcu jego brat, który pracował na wyższym stanowisku w biedronce, skontaktował się z koleżanką, która była również wyżej w strukturze, by wzięła go do siebie na region. Ukochany zaczął więc pracę w żółto-czerwonym polo. Głównie popołudniówki i weekendy – zawsze obecny przy dostawach, bo w końcu mężczyźni mogą dźwigać więcej. Co roku miał wysokie notowania w papierach ocen pracowników, a wciąż stał w miejscu rozwojowo.

Po samobójstwie u mnie w pracy, przeniosłam się do innej placówki. Do innego miasta. Pracowałam nadal na 3 zmiany, tym razem w szpitalu będąc podwykonawcą z ramienia tej samej firmy. w 2013 wprowadził się do mnie mój Ukochany i zaczął pracę w filii biedronki w tym samym mieście. Tego samego roku wzięliśmy ślub i zaczeliśmy szukać kredytu i mieszkania.

W mojej firmie wprowadzono nowy sposób rozliczania godzin i przestano płacić za pracę w weekendy. Pensja spadła mi z 2100 na rękę na 1400. Mąż próbował się dowiedzieć, dlaczego pomimo zapewnień kierowniczki, nie jest szkolony na zastępcę kierownika. Kierowniczka mówiła mu, że go regionalna blokuje, a regionalna powiedziała, że kierowniczka cofa jego papiery. Brat, który nadal kolegował się z regionalną dokopał się i powiedział, że faktycznie, ma rekomendację od regionalnej za wyniki, za brak absencji, chorobowego, za przyjmowanie gorzej punktowanych zmian i ogólne zachowanie w pracy i pomoc koleżeńską, a kierowniczka go blokowała. Dlaczego? Bo to był ostatni facet na sklepie. Bez niego rozładunek i latanie z paletami byłoby dłuższe i trudniejsze, bo kobiety mają inne limity przenoszenia ciężarów.

Więc ja straciłam teraźniejszość, on stracił wiarę w uczciwość i nadzieję na przyszłość. Do tego doszły sprawy kredytowe. W tamtym czasie banki chętnie dawały kredyty, bo stopy procentowe były wysokie. mieszkania w sypialni miejskiej kosztowały 200-240 tys zł za około 60-65 metrów kwadratowych. Na mieszkanie dla mlodych się nie łapaliśmy, bo działało to wtedy tylko na rynek pierwotny, a my nie mieliśmy tyle pieniędzy. Skontaktowaliśmy się z kilkoma bankami i doradcą hipotecznym. Obejrzeliśmy kilka mieszkań i wciąż zachęcano nas do kupna. W Polsce niestety jest ten posrany czynsz administracyjny. W Holandii jak masz mieszkanie to nie płacisz już nikomu żadnego czynszu – jakby co. Więc jak podliczyliśmy nasze wypłaty minus rata kredytu – a dawali nam chętnie nawet 300k – minus czynsz administracyjny i średnie opłaty za prąd, wodę czy internet – wyszło nam, że płacilibyśmy więcej niż jedna nasza pensja. Zdrowe branie kredytów jest wtedy, jak nie przekraczają koszta życiowe 20proc dochodu. Powyżej tego jest możliwość wpędzenia się w długi. U nas było to prawie 60 procent. Uznaliśmy, że nie stać nas i nie ma nadziei na przyszłość. biorąc pod uwagę, jak kredytobiorcy teraz płaczą o wzroście cen za kredyty… nie żałujemy wyprowadzki z Polski.

W 2015 złożyliśmy wypowiedzenia z pracy – mąż postanowił dać jeszcze jeden rok Biedronce na posunięcie – albo szkolenie na kierownika albo sayonara. Do końca kwietnia pracowaliśmy w Polsce. Od maja pracowaliśmy już w firmie, w której mąż robił praktyki studenckie. Wystarczył email i zdjęcie z czasu praktyk – „pamiętasz mnie? mogę wpaść i pracować? mogę zabrać żonę?” Ja na swoich praktykach pracowałam również z alstromeriami – to te kwiaty ze zdjęć – więc szybko wdrożyliśmy się w pracę.

Przestaliśmy mijać się w drzwiach [ja szłam na nockę a on wracał z popołudniówki] i pracujemy od niemal 8 lat na rano. Nie pracujemy w weekendy. Nie robimy nocek. Za pracę w święta mamy zapłacone, nawet jak nie jesteśmy wtedy w pracy. Co roku dostajemy ponad 8% naszej pensji rocznej w ramach wczasów pod gruszą. Pod koniec roku firma dzieli się zyskami i pracując na pełen etat w tym roku dostaliśmy po 5,6 tysiąca euro brutto. Po 4 latach kupiliśmy 3 piętrowy dom w zabudowie szeregowej. Zrobiłam tutaj prawo jazdy, zdałam egzaminy państwowe ze znajomości języka holenderskiego oraz zawnioskowałam o obywatelstwo holenderskie. Od ponad roku jestem Holenderką.

Bank w Polsce powiedział, ze nie mamy historii kredytowej i powinniśmy wziąć coś na raty, żeby pokazać, że spłacamy w terminie. Jak masz udowodnić wypłacalność, zaciągając długi? Mieliśmy niskie pensje, ale nie kupiliśmy niczego, na co nie było nas stać. Do pracy chodziliśmy pieszo bądź jeździliśmy rowerami, bo nie było nas stać na utrzymanie samochodu. Jak słyszę, że ludzie mówią, że olaboga, bo zaraz przegląd albo że zaraz ubezpieczenie trzeba zapłacić to nie mogę zrozumieć. Polska ma naprawdę świetny transport publiczny – samochód to luksus a nie konieczność. Łatwo z tego drenażu finansowego zrezygnować. Żeby mieć zdolność kredytową, wzięłam na raty aparat za 600 zł – aparat, którego nie potrzebowałam. Mąż próbował wziąć lodówkę dla teściów. 2 tys zł kosztowała – odmówili mu. Wiemy, że gdyby zaczął oszczędzać na ten cel to by kupił za gotówkę w kilkanaście tygodni. Ale na 10 rat nie dali. To pomogło trochę starszym członkom rodziny zrozumieć, że nasze życie nie jest tak wesołe, jak u nich za komuny bywało. Dom za pożyczkę wysokości dwóch pensji w 1980 roku…

Nie mieliśmy nic do stracenia, ani nadziei, że jest sens coś w Polsce zbudować. Większość ludzi wyjeżdża z długami za granicę pracować. My zrobiliśmy to, zanim pojawiły się długi. Perspektywa mieszkania na pokoju jako małżeństwo nam nie odpowiadało. Na nic więcej nie było widoków. 

Zmiana kraju uratowała moje zdrowie psychiczne i zapewne też i życie. Ale o tym kiedy indziej.

Kwiaty na zdjęciach to eksperymentalne odmiany alstromerii, które nasza firma hoduje w Kenii.

18 stycznia 2023 , Komentarze (5)

Poniedziałek jest dniam ćwiczeń. Ale wybrałam bieżnię.

Zjedzone 2200kcal

Przyszła paczka z nessi. Rękawiczki do biegania i bluzka, której prosiłam by jednak nie wysyłali. Nie zaznaczyłam rozmiaru i system zanotował XL, gdy tylko to zobaczyłam, napisałam email z prośbą by wymienić rozmiar lub dobrać nawet z innego koloru, jeśli jednak by nie było już, to chce same rękawiczki. Dostałam email zwrotny, że mniejszego rozmiaru już nie ma. Czekałam na zwrot pieniędzy na konto a zamiast tego przyszła bluzka w rozmiarze XL.

Koszulka jest termoaktywna, wykonana z bardzo miłego i grubego materiału. W dotyku jest bardzo syntetyczna, ale wiem z doświadczenia, że ich ubrania świetnie odparowują pot. Miałam We wtorek ja wypróbować do biegania, ale nie wiem czy będę ją używać regularnie do biegania. Ma zbyt długie rękawy, a dół sięga za pupę. Nie mam tak dużych leginsów by tę koszulkę w nie wkasać. Myślę, że najbliższy moment kiedy będę mogła ja użyć właściwie do jej możliwości to namiotowanie z przyjaciółką. Bluzka wydaje się bardzo ciepła, a do spania w śpiworze ostatnia moja bluzka i leginsy nie nadawały się. Teraz wezmę cieplejsze. O dziwo, pomimo rozmiaru XL, koszulka jest obcisła jakby to była co najwyżej M.

Amaryllis dalej idzie w górę. Postawiłam go na oknie, bo bałam się że on przez brak mocnego słońca tak ucieka. Czekam aż rozkwitnie. Powinien być biało-czerwony.

Mój współpracownik wspomniał mi dziś, że od dwóch dni robi post przerywany. 20:4. I to mi dało do myślenia.

Dwa tygodnie temu chciałam zacząć posty. Jednak szybko mi się odechciało, bo rano biorę żurawinę i kwas masłowy i nie chciałam ich łykać bez śniadania. Poza tym czasem jestem bardzo głodna rano. Głód potrafi mnie obudzić w nocy. Głodna też nie zasnę. Łatwiej jest zjeść śniadanie niż je pominąć. Przerwałam więc zanim zaczęłam.

Z drugiej strony były posty, które mi się sprawdzały. Z aplikacją bodyFast robiłam kilka schematów postów i one przynosiły efekty. Easy week dawał radę, power week z piątkiem bez jedzenia… Jak przechodziłam na 18:6 to efekty się kończyły i motywacja. Jedząc 20:4 na początku było fajnie, ale potem jak pękłam to jak tama. Wszystko runęło a resztki poniosła woda. Wydaje mi się, że regularne posty mi nie pasują.

W rozmowie że współpracownikiem, powiedziałam, że zacznę pomijać śniadania. Miałam już w poniedziałek nie jeść śniadań. Nie wyszło, miałam ochotę zjeść normalny posiłek. We wtorek tak się zawiesiłam patrzeć na wyciągnięte przez męża płatki i myślałam, że już nie zjem. Zjadłam.

Męczy mnie moja waga. Aby biegać na bieżni bez koszulki muszę smarować antyperspirantem skórę pod pachami i wszędzie dookoła plus wewnętrzna stronę ramion, bo inaczej się obetrę do zdarcia skóry. Ważąc 60kg nie miałam tego problemu. Poza tym nie jestem fanem używania antyperspirantu do biegania, bo celem biegania jest spalanie energii. A energię uwalnia się ciepłem. Zaś cieo organizm oddaje się pocąc. Bez pocenia organizm się przegrzewa, a to jest niezdrowe. Tak naturalna reakcja jak koła pod pachami podczas biegania nie są powodem do wstydu.

Chciałabym znów moc biegać na zewnątrz w topach. Z gołym brzuchem. Z nie zakrytymi ramionami. Przy tym, jak obecnie wygląda moje ciało, to nie jest możliwe. Brzuch i pośladki mi tak skaczą, że czuję, że mi rwą skórę. Jeśli nabawię się rozstępów to od tego. Pod pachami mam buły, które jak spocę to obcierają mi się do pieczenia, bo sól drażni startą skórę. Wewnętrzna strona ud tak samo. Lubię biegać w krótkich spodenkach. Ale teraz muszę mieć spodenki do kolan.

Moja waga mi bardzo przeszkadza cieszyć się bieganiem. Ja czuję, że ja MUSZĘ SCHUDNĄĆ. Do tej pory była to fanaberia. Pomału wkracza praktyczność i zdrowie.

Na strychu są też ubrania, w które się nie mieszczę, a które żal było mi oddać do kringloopu. Chcę moc je nosić z zapasem materiału. Choć fakt, że podobnie jak nessi-sport, badneko też uważali, że biegaczki mogą być ttlko super wąskie lub wcale. W efekcie czego gdy kupiłam ubrania biegowe z badneko, one już były na mnie za ciasne. Daje sobie rok. Potem bez skrupułów.

Poczyniłam kolejne małe przygotowanie do wyjazdu rowerowego. Zamówiłam sakwy do rowerów. Do czerwonego roweru będą ciemno żółte, a do rudego roweru – morsko-niebieskie. Zapłaciłam 200 euro na bever.nl i trochę mnie serduszko boli, że to tyle kosztuje. Ogród oddala się ode mnie małymi kroczkami. Potrzebuję nadal 3 tysiące, żeby nająć firmę. A ceny rosną cały czas.

17 stycznia 2023 , Komentarze (2)

W niedzielę wstałam bez budzika o 6. No to już taka norma 5-6 rano wstajemy. Od prawie 8 lat pracujemy na pierwszą zmianę w szklarni – więc poziom melatoniny w mózgu powinien być odpowiedni – i wciąż i wciąż budzik dzwoni o tej 5:30. Organizm raz się więc sam w weekend wybudzi o 5, tak jak potrafi w tygodniu, a czasami „zaśpi” aż do 6. Tak też było w niedzielę. W sobotę to choć czekałam z robieniem paznokci do pobudki męża, ale w niedzielę zeszłam sobie na dół i zaczęłam naprawiać bloga, na którym wieczór wcześniej namieszałam w layoutach i się cały rozjechał.

Wypiłam Inkę i jak zgłodniałam i miałam bloga już opanowanego, to zrobiłam sobie małe śniadanie. Pół śledzia w śmietanie i kawałek chleba. pełny żołądek mnie utulał do snu, więc poszłam do sypialni z czytnikiem ebooków i po kilku stronach faktycznie zasnęłam. Zaczęłam nową książkę – Grishama wreszcie dokończyłam – „Aleja bzów” – zapowiada się naiwne romansidełko. No spoko, czytać lubię i zawsze jestem ciekawa, co się wydarzy. Póki co odbiór mam słaby, bo na pierwszej stronie główna bohaterka potrąciła psa. Przemocy wobec zwierząt nie lubię, a czytanie jak kobieta stoi nad zdychającym psem i dzwoni do babci wyżalić się, jak jej jest ciężko, bo jeszcze ten pies…. – zamiast jechać do kliniki weterynaryjnej na cito. Ech. Już wiem, że jej nie polubię.

Obudziłam się o 14. Ogarnęłam się trochę i zeszłam na dół poczytać „Niewidzialne kobiety”, czekając na przyjazd kolejnego gościa urodzinowego. Mąż przygotował 3 daniowy obiad. Najpierw rosół na indyku z kluskami kładzionymi – mąż dodaje do nich posiekaną pietruszkę – później ryż gotowany w wodzie po gotowaniu mrożonego groszku – wzmacnia smak, polecam – i nadziewane papryczki mięsem mielonym.

Na deser mąż zrobił Vinegar pudding, który nam bardzo zasmakował podczas urlopu na Azorach. [link do deserów, które jadłam na Azorach] Myślałam, że Ukochany miał już szansę robić go dla tej znajomej, ale jednak nie. Była to premiera. Wszystko bardzo smakowało i posiedzieliśmy jeszcze trochę z winem i rozmawialiśmy. gdy zostaliśmy sami to jeszcze godzinkę sobie pogaduszki z mężem urządziliśmy i poszliśmy znów spać. gdyby nie ta wizyta znajomej, przespałabym cały dzień. Tak leniwego dnia niemiałam bardzo długo. Nawet nie wiem, kiedy przeleciał.

© Fitatu 2005-25. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Serwis stosuje zalecenia i normy Instytutu Żywności i Żywienia.