Ostatnio dodane zdjęcia

Sylwetka

Poprzednia Początkowa sylwetka
Obecna Obecna sylwetka
Cel Mój cel

O mnie

No to znów dobiłam do 76 kg. To już 20 kilogramów, które chcę zrzucić z początkowych kilku, które chciałam zrzucić zakładając konto dekadę temu. Jem emocjonalnie, jem z nudów, jem by regulować emocje. Myślę, że jak to opanuję, reszta przyjdzie sama. Uprawiam sport, lubię być na świeżym powietrzu. Lubię jeść warzywa, nabiał i białe pieczywo. Moim problemem jest przede wszystkim ilość, a nie to, co jem.

Informacje o pamiętniku:

Odwiedzin: 124380
Komentarzy: 4907
Założony: 26 marca 2022
Ostatni wpis: 17 stycznia 2025

Pamiętnik odchudzania użytkownika:
Babok.Kukurydz!anka

kobieta, 39 lat, Piernikowo

172 cm, 77.90 kg więcej o mnie

Postępy w odchudzaniu

Najskuteczniejsze odchudzanie w Polsce.

Wpisy w pamiętniku

15 lutego 2023 , Komentarze (13)

W poniedziałek wzięliśmy wolne, bo w niedzielę wróciliśmy do domu późno z występu. Po co więc się zrywać o 5 rano, jak można pospać...

Żartuję... oczywiście, że obudziliśmy się o 5. Poszwendaliśmy się po domu i mąż wybył do lekarza na 9, ja zaś umówiłam konsultację telefoniczną na wtorek. Czas założyć mirenę - wyniki badań wyszły negatywne - nie mam trypa, to mogę umawiać temin. Plus obgadałam jelita i dostałam jakieś saszetki do picia. 

W domu amarylis ponownie szykuje się do kwitnienia. Obcięłam przekwitnięty pęd  i daję nowemu urosnąć. Dostałam też od koleżanki tulipany, które u siebie przy porządkach chciała wyrzucić - wsadziłam do doniczki, a te, co nie weszły są między liliami. Jestem ciekawa jakie to kolory, bo nie potrafiła powiedzieć.

Gamoń od okien przyjechał - tym razem szef. Pracownicy w poniedziałek rano niedysponowani... Jakie to kufa polskie tutaj w NL, że Polacy w poniedziałek mają zawsze jakąś tajemniczą chorobę, która potem kosztuje ich utratę pracy. Tak czy inaczej - gamoń nie miał moskitier. Założył tylko uszczelkę, której brakowało od czerwca i wyregulował drzwi. Nie przywiózł progu, a raczej przywiózł nie taki, więc progu w drzwiach nie mam od grudnia. Czyli montażu. Przez godzinę były same tłumaczenia i wymówki. Na koniec chciał jeszcze kawę na drogę. Nie dostał. Moskitiery zamówimy u Holendra, za dwa razy taką kasę, ale będą zrobione. Mam nadzieję. Sander wstępnie napisał, że da się zrobić i weźmie wymiar, jak przyjadą montować okna dachowe. Liczę na to. Gamoń zaś usłyszał, że więcej kasy nie dostanie, bo ostatnia rata miała być na moskitiery, które zamówiliśmy 11 miesięcy temu! Z buta przyszły by same z Polski szybciej...

14 lutego 2023 , Komentarze (2)

Nie jeździmy niemal nigdy do Amsterdamu samochodem, ponieważ lubimy życie bezstresowe. Kiedy trzeba odebrać moją przyjaciółkę z ościennej dzielnicy – z dworca Sindbada – to spoko – zaraz koło zjazdu z autostrady jest ta dziura w ziemi, którą nazywano dworcem. Obok jest już coś, co bardziej przypomina dworzec – stacja metra i pociągów oraz autobusów miejskich. Ale taki parking koło tego już jest nazywany dworcem Duivendrecht. Tam mogę jechać, choć moment kiedy z autostrady A7 musze przeskoczyć chyba na 12 pasmowym odcinku na skroś przez A9 na A8 albo odwrotnie, to zawsze się trochę spocę ze strachu. Jak są godziny szczytu to może zostać małe okienko, kiedy ta zmiana jest możliwa. Do samego zaś Amsterdamu się nie pcham. Tłoczno, rowerzyści wszędzie i turyści, którzy nie patrzą na kolor sygnalizacji i ruch uliczny. Łażą z głowami utkwionymi w budynki i witryny, a przy tym często włażą na siebie. Nie mam na koncie jeszcze potrącenia i wolę zostawić tą rubryczkę pustą.

Wybieram pociąg. Wsiadam 4 km od mojego domu, wysiadam w ścisłym centrum Amsterdamu. Pociąg rozpędza się na niektórych odcinkach do 120 km na godzinę. Pokazuje na ekranach gdzie jesteś, jaka następna stacja, jaki czas dojazdu i na jakie inne pociągi można się tam przesiąść. Obecnie trwa jakiś remont w Uitgeest, więc mieliśmy trasę przez Hoorn – o dziwo czas przejazdu podobny mimo 2 przesiadek. Maksymalnie czekaliśmy 12 minut na przesiadkę, ale pociągi były podstawione, więc można było sobie usiąść od razu i czekać na odjazd.

Na trasie Hoorn-Amsterdam trafiliśmy do wagonu ciszy. Poza dziewczyną nie znającą chusteczek i wciągającą gile przez cała drogę – kompletna cisza. Ani tiktoków na głos, ani rozmów, nic. Tylko szum elektrycznego silnika pociągu. Jazda bardzo komfortowa, mimo, że pociąg był niemal pełen. Poczytałam gazetę w telefonie i zrobiłam sobie screeny trudniejszych słówek. W końcu zrezygnowałam z papierowej subskrypcji, bo od 2 lat prawie wcale jej nie otwierałam. Na telefonie czyta się wygodniej – może gdyby gazeta nie była takim dużym kawałkiem papieru tylko max A4?

Dworzec w Amsterdamie jest bardzo ładnym budynkiem. Za Wikipedią:

druga co do wielkości stacja kolejowa Holandii (po Utrecht Centraal), znajdująca się w centrum Amsterdamu. Codziennie korzysta z niej ok. 250 tys. pasażerów[1]. Zapewnia bezpośrednie połączenia z wszystkimi większymi miastami Holandii, lotniskiem Schiphol oraz niektórymi europejskimi stolicami: Berlinem, Brukselą, Paryżem[2], a do 2014 roku także Kopenhagą, Warszawą, Pragą, Mińskiem i Moskwą[2]. Budynek stacji został zaprojektowany przez Pierre’a Cuypersa i A. L. van Grendta, zaś otwarty został w 1889 roku[1].

Na dworcu znajduje się początkowa stacja linii metra: 51, 53 oraz 54.

https://pl.wikipedia.org/wiki/Amsterdam_Centraal

Niedaleko dworca jest rozległy kanał, skąd startują łodzie wożące turystów w sezonie – ten kanał był w przebudowie przez 3 lata, ponieważ… zbudowano pod nim piętrowy garaż dla rowerów z infrastrukturą piętrowych przejazdów, jakie robi się dla samochodów.

Poniżej filmik z budowy tego garażu.

Poniżej filmik, jak wygląda to w środku, jak działa i jak zaparkować rower na wyższym piętrze stojaka – w niedzielę sami się zastanawialiśmy, jak tego dokonać – zwłaszcza, że nasze rowery ważą około 30 kg każdy.

Na placu de Dam stoi pałac.

Pałac królewski w Amsterdamie (dawniej Ratusz) – budynek położony w centrum Amsterdamu, pełnił funkcję ratusza do 1808, kiedy został przebudowany na pałac królewski, w całej Holandii są tylko cztery takie pałace. Jest uznawany za najważniejszy zabytek holenderskiego Złotego Wieku.

link do ang wikipedii, bo polska ma tylko to jedno zdanie.

W Amsterdamie jest wiele dziwnych sklepów. Lego, akcesoria do palenia marihuany, sex shopy, sklep z tylko białymi ubraniami, sklep bożonarodzeniowy, no i trafiliśmy pod sklep z gumowymi kaczuszkami.

Jest też giełda kwiatowa. Jako osoba pracująca z roślinami – nie polecam tego miejsca. Oczywiście, pójść, obejrzeć… Ale jeśli kupować cebulki to najlepiej późną jesienią, tak od października. Nie kupować zimą i po zimie. Cebulki, które leżą w chłodzie, czasem mrozie – nie skiełkują. To jest typowa pułapka na turystów. Turysta kupi, pojedzie, a jak mu tulipany nie wzejdą to uzna, że on zrobił coś źle. Jeśli chce się kupić dobrej jakości tulipany to trzeba jechać do centrum ogrodniczego – tam są one przechowywane prawidłowo, wystawiane do sprzedaży tylko wtedy, gdy jest sezon, a nie cały rok. Cebule kupione w lipcu i posadzone w lipcu, nie ukorzenią się i nie zakwitną. Zgniją. Do września/października cebule powinny spoczywać w dobrze przewietrzonym pomieszczeniu bez wilgoci. nie na straganie przez cały rok, raz w słońcu, raz w mrozie.

Po Amsterdamie pływają takie łodzie z turystami – te polecam. W godzinę można zobaczyć najciekawsze miejsca w mieście – z poziomu wody – a na słuchawkach, także w języku polskim – posłuchać o historii miasta, jego mieszkańców i Holandii. Zobaczyć z zewnątrz dom Anne Frank, ładne hotele, bazylikę, domy kupców.

Amsterdam, jak się pójdzie w złą stronę, szybko staje się blokowiskiem, ale w ścisłym centrum są kamienice. Wystarczy odejść jakieś 2 km dalej i ma się już nieużytkowe partery, w których mieszkają ludzie. Brak ogródka przed domem z reguły jest wynagradzany ogródkami za domem. Obecne ceny najmu mieszkania w kamienicy to około 2 750 euro na miesiąc plus opłaty. Mimo to rynek mieszkaniowy w Amsterdamie pęka w szwach – zapotrzebowanie jest za duże, studenci nie mają gdzie mieszkać. Od tego roku władze proszą, aby uczelnie nie przyjmowały zagranicznych studentów, bo nie ma właśnie gdzie ich ulokować.

Niektóre domy są pięknie zaaranżowane, inne są puste i minimalistyczne, gdzie ludzie stawiają później puste puszki po napojach, paczki po papierosach i szklane butelki po piwie. O dziwo zawsze jakimś nietypowym piwie, bo zwykłe piwo ma kaucję na butelki i Holender nie przepuści, by dostać swoje pieniądze z powrotem.

Pierwszy raz widzieliśmy takie tabliczki na mieście – zakaz spożywania alkoholu. Ogólnie w Holandii można pić alkohol publicznie, o ile nie jest się uciążliwym dla ludzi dookoła. Więc piknik w parku i piwko czy winko okej, ale jeśli nie będziesz za głośno, nie będziesz śmiecić, ani nie wywołasz jakiejś awantury. Policja nie ściga ludzi za picie pod chmurką, bo są ważniejsze rzeczy do roboty, a w Holandii panuje zasada dawania sobie nawzajem luzu, jeśli nie wchodzi się przy tym innym w drogę. I tak u mnie we wsi potrafią na środku skrzyżowania zatrzymać się samochody lub rowery, bo kierowcy muszą sobie pogadać. Jak pojawi się kolejny pojazd to towarzystwo się zawsze rozjedzie. Żyj i pozwól żyć innym.

W parku niedaleko browarów Heinekena widzieliśmy stado około 8 papug. Obżerały wiśnię z kwiatów.

Jedyne zaplanowane zwiedzanie tego dnia mieliśmy w browarach. Skoro za miesiąc idę na Vermeera do Rijskmuseum [chciałam w niedzielę, ale akurat była przerwa w ekspozycji na ten weekend], to teraz mogę iść w inne miejsce. Wybraliśmy Heineken Experiance. Amsterdam jest pełen muzeów, a szczególnie muzeów, gdzie się nie tylko chodzi i uczy na jakiś temat, ale także doświadcza tej wiedzy. heineken experiance jest multimedialnym skansenem warzelni piwa. Nie jest on odpowiedni dla osób z epilepsją oraz są ograniczenia dla kobiet w ciąży – bo pije się alkohol. Podczas degustacji piwa nie było niestety piwa 0 procent, więc mąż, który wieczorem miał nas zawieźć z dworca do domu, musiał obejść się smakiem. Oglądaliśmy najpierw stare butelki, etykiety i medale zdobyte za jakość warzelniczą. Później chodziliśmy po salach pełnych projektorów, które pokazywały nam imprezy różnego typu, przy których heineken bierze udział. Był pokój muzyczny, gdzie stojąc w kilka osób dookoła graniastego stołu, uderzając rózne jego części, można było skomponować swoją muzykę. Było strzelanie goli w rugby, były piłkarzyki i loża trenewrska mistrzostw świata, podpisane korki Messiego i koszulka Ronaldo – tego prawdziwego Ronaldo, a nie wszystkich imienników po nim. Nawet była koszulka Luisa Figo – mój brat był jego fanem.

Na koniec dostawało się żeton na piwo i można było wjechać na dach i oglądając panoramę miasta, delektować się piwem. Tym razem mieli zerówkę. W tle – Rijskmuseum. Tam będę 13 marca.

Później standardowo – błąkaliśmy się. Wyszło nam 13 km tego błąkania. Dla nas Amsterdam jest zbyt tłoczny, zbyt turystyczny i jak nie musimy tam jechać to unikamy.

Warto zobaczyć raz, ale żeby jeździć ciągle to trzeba mieć tam znajomych lub lubić ten klimat – koffieshopy, kluby, fast foody. W centrum nie ma dobrych restauracji, bo turysta zje każdy śmieć i chodzi o to, by przemielić te 6 milionów turystów rocznie szybko i wykopać za drzwi. Wiele miejsc oferuje jedzenie z okienka i idzie się dalej. Muzea są małymi salonikami z różnościami. Sama kilka lat temu odwiedziłam Ripley’s Believe or not i ogólnie fajnie było, ale to nie muzeum tylko taki skansen.

Podobnie madame Tussauds – są tam te figury woskowe, ale to nie muzeum. Poza tym, jak naprawdę wygląda Kylie Minogue, człowiek niewiele się dowie. Więc my chodzimy po Amsterdamie i nie wchodzimy w te miejsca. Na mojej liście ciekawych rzeczy do zobaczenia jest chyba tylko Body World, gdzie są oskórowani ludzie wystawieni w różnych pozach. Ale to również jest skansen. Jedynie dreszczyku dodaje to, że faktycznie wszystkie ciała to byli prawdziwi ludzie. myślę jednak, że po zobaczeniu kilku z nich, dalej już idzie się w znieczulicy na automacie. Może w czerwcu tam wejdę, jak przyjedzie moja przyjaciółka. Tymczasem poszwendaliśmy się. Znaleźliśmy skwerek z jaszczurkami….

Park między dwiema nitkami drogi z muzykami, na których poustawiane były tańczące tulipanki.

Pomnik niedaleko domu Anne Frank.

„Muzeum” tulipanów.

Sklep z używanymi aparatami.

Ostatecznie wylądowaliśmy w restauracji japońskiej, gdzie zjedliśmy ramen. Ja jako osoba wożona tego dnia samochodem pozwoliłam sobie na japońskie piwo. Mąż wziął zieloną herbatę – i uwaga – japońskie ice tea – skład: zielona herbata, witamina C. Koniec. Ani cukru, ani dodatków smakowych, po prostu gorzka herbata w butelce.

Wzięłam ramen z marynowanym jajkiem, krewetkami, zieloną cebulką i pak choi.

Do tego, jak już spociłam się od ramenu, wzięłam na ochłodę lody. Mąż nie znalazł miejsca. Był jakiś biszkopcik z pastą z czerwonej fasoli. ta sama pasta z czerwonej fasoli była też jako jeden z dodatków. Do tego lody matcha i jakieś lody śmietankowe w jakby żelatynowym kożuszku. Nie wiem co to było, ale fajne. Lody były oczywiście o smaku matchy a nie matchy z cukrem.

Dalej były inne rozmaitości.

Wieczorem zaś odbył się stand up Karola Modzelewskiego. Nie obyło się bez wyrzucenia z klubu trzech chyba zakochanych w sobie kobiet, które wciąż rozmawiały głośno, przeszkadzały i śmiały się jak po trawie w niewłaściwych momentach. nie wiem, co miały na celu idąc na występ, ale facet stracił cierpliwość. Z resztą występujący przed nim komik też zwracał im uwagę. W końcu organizator poszedł i poprosił panie, aby poszły gdzieś indziej zachowywać się głośno.

Bawiliśmy się bardzo dobrze, na koniec strzeliliśmy sobie zdjęcie z Karolem i poszliśmy na pociąg. Wracając spotkaliśmy bardzo miłych Greków, którzy przyjechali do Holandii kilka dni temu na zwiedzanie ze Szwecji. Przez przesiadki nie mogli znaleźć pociągu do Den Helder, wiec umówiliśmy się, że będą trzymać się z nami, bo też jedziemy w tamtym kierunku. Bardzo podoba im się Holandia i są pod wrażeniem, jak mili są Holendrzy. Och ludzie, jak ja ich rozumiem….

13 lutego 2023 , Komentarze (28)

Będąc dzieckiem, dostawałam od babci landrynki. Dziś nie przepadam za landrynkami, bo zawsze mam poranione podniebienie po nich i pocięty język, ale kiedyś z każdej paczuszki zawsze najpierw wyjadałam te białe landrynki. Mówiło się na nie migdałki, ale nie wiem jaki to był smak. Może cukru? Nie wiem. Potem wyjadałam zielone – jabłuszko. Czerwone były słodsze – jakaś truskawka czy coś?

Zawsze lubiłam kukułki – nawet jakiś rok temu kupiłam sobie paczuszkę w polskim sklepie. Rozpadają się one szybko i też tną mi język i podniebienie – czy jako dziecko byłam bardziej zahartowana? Dziś czuję, że mi język przyrasta i nie mogę go wyżej podnieść, jak robię te posty i mniej przeżuwam. A kiedyś to co? Węgiel jadłam, że nie pamiętam, bym miewała afty, nacięcia w buzi? Naprawdę nie wiem.

Moją stałą i wielką miłością jest czekolada. W Polsce byłam wielkim fanem fioletowej czekolady z Goplany. Pierniczków Katarzynek w czekoladzie. Milki happy cows. Zaś gdy jeździliśmy do babci PKS-em [3 autobusy i ostatnie 2 km z buta], to mama kupowała nam na drogę zawsze wafelki – wtedy jeszcze nie było familijnych i dla mnie familijne nie były nigdy super smaczne. Tamte wafelki były układane wzdłuż opakowania. 5 cienkich wafelków o smaku truskawkowym lub orzechowym dla mojego brata i takie same wafelki ale o smaku kakaowym dla mnie.

Teraz ze słodyczy mam zupełnie inne menu, bo ciężko o dobre wafelki w Holandii. Milka jest mi za słodka. Goplany tu nie sprzedają. Są za to czekoladowe jajeczka, które są co roku w sprzedaży – najlepsze w sieci marketów Jumbo. Lubię czekoladę Verkade – najstarsza firma robiąca czekoladę w Holandii. Lubię ciastka Prins, które są jak nasze polskie Hit. Lubię ich szarlotkę, choć wiem, ze to nie typowy słodycz.

W sobotę rano zważyłam się po piątkowym poście. Miałam nadzieję, że waga spadnie więcej po prawie dwóch dniach nie jedzenia, ale nie wyszło. Musi wystarczyć spadek wielkości 100g.

Dzień był aktywny – jak to sobota. Pojechaliśmy rano na pedicure i zakupy – rowerami – bo blisko. Było fajnie na pedicure – pani ma gabinet w swoim mieszkaniu przy samym centrum. Pokombinowała z męża i moimi odciskami od ciężkich roboczych butów, przycięła paznokcie, dała kilka polecajek na kosmetyki. Później odwiedziliśmy drogerię i zrobiłam sobie zapas szamponów, bo była promocja i kupiłam mascarę, bo moja była już stara i kleiła się. Weszliśmy też do Aldi, bo miały być bluzy męskie i mąż chciał sobie kupić. Ja wyczaiłam, że miały być sweterki. No i był, jeden… Nie wiem czy nie pomylili się i zamiast wyłożyć je w sobotę to dali w tygodniu i wszystkie się rozeszły? Bo one nie były nawet w paczkach, tylko luzem rzucone. Znalazłam więc dwie białe koszulki bez kodów, które sprzedali nam za 4 euro każda i mąż będzie miał do pracy. Te, które nosi obecnie już po kolei wypadają, jak widzę w nich dziury.

Później było bieganie i trening. Był to ostatni trening w systemie nagród – dready. Postanowiłam kolejny też zrobić o dready i takie 4 rundy. Wtedy, jeśli nie odważę się zrobić prawdziwych dreadów, to choć kupię sobie te doczepy i je zaplotę. Choć pewnie pójdę od razu w normalne dready z przedłużeniem – to będzie jednak o wiele większy koszt, który na razie można zgadywać, bo liczy się od roboczo-godzin plus cena za przedłużenie z naturalnych włosów. Nie dość, ze na razie włosy muszą mi jeszcze co najmniej 7 cm urosnąć, zanim będę mogła przyjść na dzierganie dreadów, to jeszcze moim pierwszym celem finansowym jest ogród. A do tego mam połowę kasy jedynie – no i będę jeszcze na wycieczkę rowerową jechać z tego budżetu. Ale wyzwanie 8 tygodniowe ukończone.

Dzień zaczęłam średnio. Jak zwykle po poście, rzuciłam się na duże śniadanie. Zjadłam sałatkę cezar, którą uwielbiam. Niestety chyba ciało nie do końca chciało takiego śniadania i po bardzo boleśnie o tym poinformowało. Biegunka. Dobrze, że uspokoiło się nim wsiedliśmy na rowery.

Na lunch zjedliśmy klejący chleb pomarańczowy o smaku waniliowym – dosłownie taką ma nazwę. Sinaasappel sticky brood. Był bardzo smaczny, zjadłam go zajadając się Danio straciatella. Chlebek trzeba było najpierw podpiec w piekarniku.

Posmakowałam 2 jajeczka czekoladowe, które kupiliśmy w Jumbo. O dziwo w miksie jest mango i kokos, a w regularnej sprzedaży tych smaków już nie ma. Podobnie nie sprzedają już precla.

Na obiadokolację mąż podał krewetki na masełku. Moczyłam sobie w tym chleb – którego zapomniałam ująć w kaloriach – no to pewnie tego dnia zjadłam 3,5 tys kcal…. Nieźle… Do kolacji było wino, po którym mąż przyniósł swoją ręcznie robioną bombonierkę i posmakowaliśmy wszystkich 7 smaków, jakie wybrałam do zrobienia. Bardzo ciekawy był smak Bastogne. Rokitnik był fajny, ale biała czekolada, w której był była mi za słodka. Ogólnie za białą czekoladą nie przepadam. Rozmaryn/karmel był fajny, a pistacja bardzo smaczna. Najbardziej rozczarowujące były ziarna tonki. Dawały posmak marcepanu, ale już nie wanilii.

Podczas biegania widziałam już wiosenne kwiatki. Narcyzy jeszcze nie kwitną, ale są już krokusy i przebiśniegi.

12 lutego 2023 , Komentarze (9)

Lubię, gdy dzień zaczyna się powoli. Nie ma budzika, a ja i tak wstanę koło 5 rano. Zegar biologiczny mi się całkiem chyba już wyregulował i wstaję trochę śnięta, ale wypoczęta. Garmin pokazuje body battery na poziomie 100 nad ranem… takie dni są fajne.

akieś śniadanie, najlepiej jak takie niezwykłe – coś, czego nie jem na co dzień, ale płatki czekoladowe też mogą być. I Inka z mlekiem do tego. Później trochę posiedzę z komputerem, zrobię wpis, jak ten, sprawdzę memy i newslettery, obejrzę może coś. Zjem lunch. Fajne są lunche, które robi mój mąż – jakieś tosty, kanapeczki, sałatki, krewetki. Wtedy fajnie się czuję psychicznie, jak zrobię coś poza domem. Pobiegam, pojadę gdzieś rowerem, a może pospaceruję po plaży. Cokolwiek. Byle złapać trochę wiatru, słońca, śpiewu ptaków. Powrót do domu z głodem, przebranie się w domowe, miękkie ubrania, obiad plus wino. Po posiłku siadamy sobie na kanapie z resztą wina i oglądamy jakiś film lub dwa. Z czasem przenosimy się do sypialni i spędzamy miło wieczór. Później prysznic, piżamka i spać. Wszystko przed 22, żeby dobrze się wyspać.

Niby takie nic, zero takich wow wrażeń, jak nie wiem… wycieczka do Paryża czy zakupy w butiku z biżuterią. Po prostu wolny, ale różnorodny dzień, najlepiej we dwoje, kończący się i zaczynającym wspólnym snem. Chyba jestem najnudniejszą osobą na świecie, ale lubię takie małe nic.

W ogrodzie od jakiegoś czasu mam wschody. W listopadzie pojawiły się frezje, które zmarzły, oraz krokusy, które jeszcze nie zakwitły. Pewnie na początku marca pojawią się nieśmiałe kwiatuszki. Obecnie widzę, gdzie będą narcyzy – choć te białe, na których mi zależało jeszcze nie wzeszły, pomimo, że jak je zakopywałam to miały już listki. Wydaje mi się, że tak bardzo chciałam je uchronić przed mrozem, że zakopałam je za głęboko. Są tam też tulipany, które dostałam w gratisie i nie wiem, czy się też nie zmarnowały….

Krokusy przetrwały przymrozki.

Pojawiły się też hiacynty, gotowe do kwitnienia – półtora miesiąca za wcześnie.

Dalia obecnie jest suchym patykiem. Zerknęłam na moje zamówienie z 3 daliami i dopiero teraz zobaczyłam, że jest informacja, że to jest preorder i dostawy i tak będą w marcu.

Floks wypuścił już nowe pędy. Muszę ściąć mu więc te badyle niepotrzebne.

Podobnie puszcza już liście łubin. Mam nadzieję, że w tym roku nie będzie go zżerać żadna gasienica. W minionym roku był on siedliskiem tych wstręciuchów.

W domu zaś mam nadal swoje hiacynty i – ku mojemu zaskoczeniu – puściły one nowe kłosy. Nie wiedziałam, że tak się może zadziać.

W piątek zaś trzymałam całodniowy post, a na wieczór poszłam poćwiczyć. Ostatnio wracam do regularności ćwiczeń także dzięki temu, że wtedy też robię pranie. A tego mi się nazbierało. Pogoda jest coraz lepsza, to zamiast maszyny do zbierania pary wodnej, uchylam już okno. Pranie wreszcie schnie porządnie i jak codziennie wstawię pralkę to zawsze mam jedną suszarkę do opróżnienia. Dobrze mieć osobne pomieszczenie na pralnię, bo pamiętam, jak mieliśmy wiecznie suszarki z praniem stojące na korytarzu wynajmowanego mieszkania. My ze współlokatorem robiliśmy wystawkę prania, a współlokatorka mogła zmieścić suszarkę u siebie, więc nie brała udziału w pokazie bielizny.

Przyszła zamówiona przez męża gra – Hogward’s legacy. Pograłam sobie trochę wczoraj. Byłam w trybie historia – bez misji – bo ja nie gram na konsoli wcale i nawet nie bardzo umiem pada obsłużyć. Więc gram sobie wolniutko, słucham wszystkich dialogów i próbuję uczyć się, jak można przejść dalej. Podoba mi się ta gra. nie wiem, czy będę w nią częściej grać, bo ogólnie konsola to nie moja rozrywka, ale podoba mi sie, jak bardzo ta gra jest podobna do filmów i książek. Chciałam wybrać sobie postać z blond dreadami, ale mimo wszystko wyszła mi afrykanka. Pomimo niebieskich oczu i piegów. Cóż… można w tej grze być trans, ale nie można zawłaszczać kultury. Oczywiście to jest żart.

Trochę wciąż mi żal, że doczepy dreadów na cała głowę tyle kosztują. umówiłabym się z Petrą, że by mi je porządnie wplotła, ale jak mam zrobić ogród, to nie mogę wydawać kasy na prawo i lewo. Zrobię jeszcze jeden trening i mam „wygrane” te dready w moim systemie nagród. Opisałam ten plan w tym wpisie. Przy okazji widzę, ze jak robię wpisy na telefonie, to robię strasznie dużo błędów – autokorektę mam wprowadzoną w 3 językach, więc czasem wychodzą głupoty totalne. Ciekawe ile wpisów mam tak źle napisanych…

Ważne, że dojrzałam teraz, że tam napisałam, że torebkę kupię jak zrobię ogród. kurdę, a już się napaliłam… No trudno, słowo droższe pieniądza. Choć gdybym się tego tak mocno trzymała… to mój Forerunner, z którym biegam, kupiłabym dopiero za 100 lat, bo miałam najpierw schudnąć do chyba 60 kilo… A mam 72 i zegarek.

11 lutego 2023 , Komentarze (10)

W czwartek planowałam bieganie. Rozleniwiłam się i chciałam iść na bieżnię. Niestety tak długo mi zajęło zebranie się do kupy, że mąż poszedł grać na konsoli. Moja bieżnia lubi wywalać korki, więc lepiej jej nie używać, jak konsola chodzi. Nie wiem, co jest nie tak, ale w wynajmowanym domu – rok budowy 2010 – tak samo elektryka nie była w stanie podołać. Musiałaby ona być na osobnym obwodzie elektrycznym, a my za elektrykę się nie wzięliśmy jeszcze. Z resztą w tym domu obwody elektryczne są zrobione na łapu capu, jak w tym wynajmowanym nowym domu. Na jednym obwodzie jest światło tu, gniazdko tam i piekarnik w kuchni dwa piętra niżej… No gdzie tu logika? Musimy kiedyś skuć wszystkie ściany – ale to za x lat, kiedy i tak trzeba będzie je odświeżyć – i poprowadzić obwody pokojami i rodzajami użytkowania. I ta chromolona bieżnia musi być na osobnym odwodzie – o dziwo nie pali ona listwy, na której jest…. Tego nie rozumiem. Powinna w pierwszej kolejności spalić bezpiecznik w listwie. A przepala bezpiecznik na dole, w szafce z licznikami…

Mąż na konsolę, ja na dwór. Zrobiłam kółko wokół wsi, akurat zmieściłam się z treningiem.

W pracy czytam nadal Niewidzialne kobiety. Jestem obecnie na rozdziale poświęconym medycynie i ochronie zdrowia. No… nie jest wesoło.

Szefowa nie dała za wiele pracy, więc zabijaliśmy z kolegą czas na sprzątaniu. Mamy takie stoły zalewowe, na których stawiamy doniczki z roślinami – po zabraniu roślin trzeba każdorazowo stoły zamieść i spryskać przeciw owadom i grzybom. Obecnie znów pojawiły nam się wełnowce w pracy – przywleczone zostały na roślinie kupionej od innego producenta i od tamtej pory – 2 lata – znajdujemy je w co rusz innych miejscach hali. Tym razem chciało nam się bawić, no i mieliśmy dużo czasu i mało zajęć, i zrobiliśmy z kolegą stoły na mokro, aby było szybciej – bo zamiatanie na sucho wymaga odczekania kilku dni aż stoły wyschną. Obecnie grunt pod stołami jest trochę mokry i się zapada, więc mamy problemy z poziomami na stołach – więc też to wyregulowaliśmy. Powinien się zająć tym pracownik techniczny, ale to niewiele roboty, a opiera się na prostej fizyce. Podołaliśmy.

Gorzej z moimi paznokciami. Obecnie zaczęłam łykać suplementy na wzmocnienie włosów i paznokci oraz smaruję jakimś magicznym olejkiem od manicurzystki. Jednak paznokcie łamią się codziennie, a że są krótkie to łamią się aż „do mięsa”. Całe życie mam takie paznokcie. Robienie hybryd [a później żeli] bardzo mi odpowiadało, ponieważ maskował problem. Odkąd pamiętam, nigdy nie mogłam mieć dłuższych paznokci niż na 2 mm. Później się łamały, więc obcinałam je na krótko. Moi rodzice też zawsze mieli problemy z paznokciami – mama pracuje w rękawiczkach [pielęgniarka] a tata pracuje fizycznie, nierzadko w wodzie. Jestem skazana na paskudne paznokcie. Teraz jednak chcę dać sobie trochę odpocząć od żeli i mieć trochę drobne, nierzucające się w oczy płytki paznokciowe. Lepiej też pisze się na klawiaturze.

W sklepach pojawiły się jakiś czas temu jajeczka czekoladowe. Wyremontowali nam Jumbo, więc poszłam kupić po paczce z każdego rodzaju dla brata. On i jego żona je uwielbiają. Brakuje w tym roku kokosa, mango i chyba jeszcze kilku smaków, ale może dołożą z czasem? byłoby szkoda, bo kokos był jednym z najsmaczniejszych rodzajów jajeczek.

10 lutego 2023 , Komentarze (10)

Jakie jest zadanie, które zawsze odkładasz na potem? Które wiesz, że musisz zrobić a nigdy nie wychodzi?

Mam taką aplikacje WRTS. Służy ona do nauki języków i używa się jej w szkołach w Holandii do ćwiczeń uczniów, sprawdzianów, zadawania słówek do nauki. Można jej też używać w pojedynkę i uczyć się słówek i zwrotów. W przeciwieństwie do większości apek, nie ma ona zdefiniowanego słownika, więc samemu się wpisuje jakie słówka czy zwroty z jakim tłumaczeniem mają być powiązane. Aplikacje darmowe mają błędy językowe i podobnie jak Google translate, zawierają błędy. Wrts wpisuje się samemu, bądź nauczyciel uzupełnia, więc ryzyko błędu wygenerowanego przez AI jest niewielkie.

Moim zadaniem jest czytać artykuły w gazetach i wpisywać do wrts słówka, aby je codziennie sobie ćwiczyć. Są sprawdziany w aikavji. Uczenie przez powtarzanie. I ten wrts miałam zacząć robić już w grudniu. Jest luty, a ja wciąż mam wpisana przypominajke by usiąść do wrts…

Środa. Miałam mieć całodniowy post, ale po powrocie do domu miałam ochotę coś zjeść. Nosiło mnie. Bynajmniej nie z głodu, tylko z zachciewanki. Dogadałam się z mężem, że jk już coś zjeść to niech to będzie mega smaczne i przyjemne.

Zrobił mi kanapkę z paluszkami rybnymi. Mi zimno, a to cieplutkie. Do tego herbata w dzbanku i życie staje się lepsze. Kocham tego mężczyznę i kocham, że on tak przyjemnie mnie rozpieszcza.

W środę miałam dziwny ból z brzuchu od rana. W nocy, w łóżku nie wiedziałam już czy to był tylko ból brzucha, jak sądziłam cały dzień, czy ból promieniujący od kręgosłupa. Albo dwa na raz się zeszły. Rano bolał mnie żołądek. Nie jadłam nic, bo planowałam trzymać post całodniowy. Nie miał mnie więc po czym boleć. Później bolały mnie jelita, a późnym popołudniem już myślałam, że to bóle menstruacyjne. 2 tygodnie przed planową miesiączką… Naprawdę dziwne. Nie było tego do czego przypisać. Plecy bolały mnie cały dzień. Krzyże. Jak dużo stoję, chodzę czy siedzę to bolą mnie plecy. Tydzień temu kupiłam dostęp do aplikacji z joga i znów nie joguje. Muszę ogarnąć temat, bo moje plecy ewidentnie wołają o pomoc. Jednak ciężko mi się zebrać, gdy jest mi wciąż zimno. Podobnie w środę nie poszłam biegać, bo cały dzień marzłam.

Znalazłam filmik że stażu koleżanki z Brazylii. Wtedy jeszcze pracowałam na produkcji. Nie mogę się nadziwić, jaką wtedy byłam szczupła. Ważyłam chyba 67 kilo i uważałam że jestem tłusta. Dziś mam 72 I cieszę się, że jest dobrze. Rok przed tym zdjęciem, miałam 61 kg… Co to się porobiło.

Jak skończę ten tydzień pozytywnym wynikiem wyzwania z nagrodami, to mogę kupić sobie pęczek syntetycznych dredów do wplecenia we włosy. Coraz bardziej się waham czy chce, ale ciekawość bierze górę. Tylko cena zaporowa… Chyba 12 podwójnych dredów ponad 100e… Na cała głowę set kosztuje ponad 400 euro - dwie paczki dredów pojedynczych i dwie podwójnych plus worek do przechowywania dreadów, kiedy się ich nie nosi i opaska. Chyba dam sobie spokój póki nie zrobię faktycznie ogrodu.

9 lutego 2023 , Komentarze (15)

Co tu dużo mówić – szczepionki mRNA. Pomijając Covid i ludzi, którzy będą twierdzić, że zadział się eksperyment społeczny – moim zdaniem takie myśli wynikają z braku zrozumienia sytuacji i szczątkowej wiedzy na ten temat – szczepionki mRNA były już w końcowej fazie badań pod koniec 2021 roku. Obecnie korzystając z technologii projektowania matrycy, istnieje szansa, że uda się zatrzymać pojawianie się nowych przypadków stwardnienia rozsianego. Na razie trwają jeszcze badania, ale obecnie są silne przesłanki na podstawie meta analiz, że występowanie wirusa Epsteina-Barra jest skorelowane z zachorowaniami na sclerosis multiplex [sm]. Nie jest to jeszcze potwierdzone, że EBV ma bezpośredni wpływ na rozwój sm, ale możliwe, że jest jednym z czynników wywołujących tą chorobę. W taki sam sposób HPV sprzyja rozwojowi raka szyjki macicy. Przy zastosowaniu szczepionek mRNA w szczepieniu przeciwko EBV, można uzyskać pośrednio spadek zachorowań na sm. Dane te wymagają jeszcze badań i kolejnym etapem będą badania na ludziach. EBV nie daje jednoznacznie rozpoznawalnych symptomów i wiele osób nie wie, ze przechodziło infekcję – a przechodzi się ją niekiedy kilkukrotnie w ciągu życia – więc nie szczepi się przeciwko temu wirusowi. Gdyby to zmienić, gdyby zacząć od szczepienia populacji dzieci w takim wieku, zanim pojawiają się zachorowania na EBV, może się okazać, że za 40-50 lat – te same dzieci będą pierwszym pokoleniem wolnym od sm. Czy dla tych samych osób, co są przeciwko eksperymentowi społecznemu covid, to też będzie eksperyment? Pewnie tak, bo patrząc na zmiany w polskim systemie edukacji i kolejnym zaniżeniu poziomu matur, nie spodziewam się, by była nadzieja na mądrych ludzi, a nie tiktokowych niedouczonych Z-tów. Z resztą jaką można mieć nadzieję na przyszłość, jak wyzwanie na tiktoku nakazuje ludziom kraść samochody, aby nagrać filmik z joyride’u? Nie oszukujmy się – lepiej już było.

Więc szczepionki mRNA. Technologia, która zmieniła sposób robienia szczepionek. Od teraz stworzenie nowych szczepionek i leków dobranych do pacjenta może naprawdę się szybko rozwinąć. Jestem ciekawa, czy dzięki temu powstanie wreszcie, po 40 latach, szczepionka przeciwko HIV. Tego sobie i wam życzę.

Wtorek był z treningiem. Poza tym niewiele się działo.

Pan cukiernik przywiózł mi do domu czekoladki z nadzieniem z warzyw. Próbna seria groente bonbons nam nie smakowała. Był burak w ciemnej czekoladzie, brukselka w białej, cebula z kapustą w ciemniej czekoladzie i grzyby shitaki w mlecznej. Te grzyby jeszcze jakoś smakowały jak toffi, a burak sam w sobie był super, ale pasował nie do czekolady. Kapustę czułam tylko po zapachu, jak przegryzłam czekoladkę, a cebulą odbijało mi się pół wieczoru. Brukselka była fajna, ale znów… nie z czekoladą. Chętnie bym zjadła jakiś fine dining menu a tymi musami ale podanymi do mięsa.

Próbowałam obejrzeć Blonde na Netlix, ale ten film po prostu mnie zirytował. Pomijając jak Ama des Armas artykułuje wzdychające dialogi Merylin po zwyczajnie obrzydliwe sceny, gdzie każdy ją posuwa kiedy chce, a ona nawet nie próbuje nic z tym zrobić. bezwolna laleczka. Nie lubię takich postaci, nie lubię tego oglądać.

8 lutego 2023 , Komentarze (12)

Chodziliśmy z bratem do jednej klasy, od zerówki. Również razem zostaliśmy przyjęci do komunii i otrzymaliśmy wspólny prezent – komputer. Ile my godzin przy nim spędziliśmy i jak często się biliśmy o to kto może pograć, to moi rodzice pewnie nie raz żałowali, że nam go kupili. Był to Commodore 64.

Kupowało się gry, lub przegrywało na magnetofonie od znajomych, na kasetach audio. Po włączeniu do zwykłego odtwarzacza słyszało się szum i trzaski kodowania, zaś gdy wkładało się do odtwarzacza podłączonego do komputera – zgrywały się do pamięci komputera, będącego jednocześnie klawiaturą, gry i programy. Oczywiście nikt nie znał się ani nie potrzebował programów, ale zagranie z Hansa Klossa, Mario Bros czy Froggera to była super sprawa. Space Invaders, czy pierwsze, jeszcze płaskie Sim City. Ulubiony był chyba Hans Kloss – platformówka. Grafika prosta jak budowa cepa – 8 bitowe kolory i dźwięk. Dziś można mieć już tylko sentyment. Kiedy czekamy z mężem na premierę nowej gry osadzonej w świecie Harry’ego Pottera – mąż dziś powiedział, że 2 tygodnie temu kupił w przedsprzedaży – to 30 lat temu wystarczył kawałek zielonej plamki, by wierzyć, że gra się naszym agentem J-23 i zdobywa tajne plany dla polskiego wywiadu.

Mieliśmy ten komputer niemal do końca podstawówki, kiedy to rodzice oddali go młodszemu kuzynowi – kuzynka pracuje teraz jako testerka gier, a kuzyn ponoć jest lokalnym specem od wszystkiego, co związane z komputerami – więc było to dobre puszczenie w obieg. Około 7 klasy rodzice kupili nam komputer multimedialny – tak się to wtedy nazywało. Nie pecet [PC] czy komputer stacjonarny, ale komputer multimedialny. Ten miał już jednostkę centralną, która pokazywała taktowanie zegara. Całe 133 Hz. Obecnie nawet sama nie wiem, ile mam mocy w procesorze w kompie, ale wtedy, dzięki temu 133 Hz można było załadować obrazek .jpg już poniżej minuty! Żyleta! Przeglądałam wtedy strony internetowe na płytach sprzedawane w komputer świecie. Internetu jako tako nie mieliśmy. Pojawił się on dopiero jak byłam na studiach i wtedy to mieliśmy w domu trochę nowszy,, choć nadal kupiony używany, komputer stacjonarny. Wtedy to strony ładowały się dzięki neostradzie na stałym łączu. Pamiętam, że mieliśmy ADSL Internet dzięki czemu mogłam w kilka dni pobrać sobie film. Powiedzmy, że było to legalne… Wtedy też zaczęłam się udzielać w Internecie i nawet przez jakiś czas moderowałam stronę p2p. Nie wiem na ile można się do tego przyznawać w Internetach, ale to zamierzchłe czasy – dziś tej strony nie ma.

Na 3 roku studiów mój tatko wziął na raty dla mnie komputer. Pracowałam wtedy w sklepie ogrodniczym i spłacałam te raty sama. Toshiba Satellite – średnia półka laptopów dla basic userów – na potrzeby pisania rzeczy na studiach i kontaktów przez GG z członkami grupy i roku – idealny. Na tym komputerze pisałam ze swoim obecnym i najlepszym mężem pierwsze wiadomości i puszczaliśmy pierwsze flirty. Wymienialiśmy się notatkami i umawialiśmy na spotkania. Na nim też oglądaliśmy stand up-y Chrisa Rocka podczas naszych pierwszych randek. Gdzieś później wymieniłam komputer na Samsunga – Toshibę dałam chyba teściowi. Wciąż sprawna, bateria działała super, system stabilny. Samsunga miałam 7 lat po czym kupiłam Acera. Obecnie mój brat używa Samsunga do prowadzenia rachunkowości swojego biznesu. Dałam mu go 3 lata temu i niestety działa jako stacjonarny, bo nowa bateria, którą mu kupiłam się spaliła. Acer zaś służy mi od 3 lat i jestem naprawdę zadowolona. Nie robię nic super graficznego na nim, nie gram wcale, po prostu komputer do Internetów i filmów. Czasem obrabiam zdjęcia, ale to rzadko.

W poniedziałek zrobiłam krótki trening na bieżni – miałam niewiele czasu, bo czekało mnie jeszcze spotkanie klubu foto. Coraz częściej myślę czy z klubu nie zrezygnować. Ja tam zasypiam. To znaczy jest ciekawie, ale o 20-22 w poniedziałek to ja jestem zombie – najchętniej byłabym w łóżku. Całe spotkanie zastanawiałam się, czy jak będzie przerwa to nie zmyję się do domu. Zostałam. Jakoś dojechałam do domu, ale się boję, że zasnę za kierownicą.

Na obiad wciągnęłam cała pizzę świeżą z Lidla. Dokroiłam sobie na nią pomidorów i była naprawdę pyszna.

Tematem spotkania klubu była pogoda. Musimy jeszcze zagłosować na zdjęcie miesiąca. Moje zdjęcia nie dostały się do etapu głosowania, choć współczłonkowie powiedzieli, że są interesujące. Klimatyczne. Sama będę głosować na zdjęcie w drugim rzędzie – to z oberwaniem chmury. Takie zdjęcia lubię robić i lubię oglądać – kiedy fotografia uwiecznia moment, który szybko przemija. Tutaj widać deszcz, który jest już poszarpany wiatrem, a jeszcze nie dosięgnął ziemi. Nie pamiętam imienia kobiety, która je zrobiła. Nie pamiętam imion większości klubowiczów.

Kolejne spotkanie – praca dowolna. Zaprezentuję zdjęcie rodziny szukającej na wydmach skarbów z wykrywaczem metalu.

7 lutego 2023 , Komentarze (4)

Niedziela była dość sportowa, choć w mojej pamięci zapisała się jako leniwa. Mąż zaplanował, że o 9 wyjdziemy na korty tenisowe i trochę przesunęłam mu te plany, bo o 9 byłam już głodna i zmarznięta i postanowiłam zakończyć post wcześniej - kanapką z 3 jajkami sadzonymi. Po takim posiłku miałam dopiero siły psychiczne, aby cokolwiek zdziałać.

Nie zrobiłam wcześniej podsumowania, bo Garmin wysłał mi maila w takim czasie, że wyleciało mi z głowy, że był jakikolwiek email. Było więcej roweru i biegania – treningi nadal tak samo – gdybym trzymała się schematu to byłoby 13 lub 14, ale nic to. Nie mam zaległości.

Sen w dół a waga i spalone kalorie trzymają się na tym samym poziomie. Pomimo większej ilości biegania i roweru. Chyba po prostu intensywność biegów mi spadła…

Realizacja planu na nagrody idzie dobrze. Został mi ostatni tydzień treningów i dwa tygodnie biegania.

Postanowiłam zmodyfikować post w tym tygodniu – dodać jeszcze jeden dzień postny. Dziś, gdy to piszę, waham się czy wtorek czy środa, ale chyba środa, bo od wczoraj noszę jogurt w torebce i chyba nie ma sensu nosić go do środy…

Trochę martwię się czy moje lunche do pracy to wytrzymają. Przygotowane z niedziele – ostatnia porcja byłaby zjedzona w czwartek. Możliwe więc, że jednak nie będzie postnego dnia w środę wcale, a jedynie długi post od lunchu i do kolejnego dnia też lunchu – jak to robiłam wcześniej.

Zrobiłam mały plan na luty. Standardowo bieganie i treningi – w weekend jeśli pogoda pozwoli to tenis.

Wybraliśmy się rano na korty i spędziliśmy tam ponad 2.5 godziny ucząc się głównie jak podawać piłkę, by druga osoba mogła odbić. Pierwszą godzinę piłki uciekały nam we wszystkich kierunkach i jednej nie udało się odnaleźć. Siedzi gdzieś na tui za kortami.

Zamówiłam sobie nowy czajniczek do herbaty. W niedzielę mój duży czajniczek znów lał gdzie mu się chciało i polałam sobie boleśnie wrzątkiem palce. Siedziałam, oglądając film, z lodowym kołnierzem do chłodzenia butelek rose.

Był też taki fajny stylizowany na kociołek z Harry’ego Pottera, ale mam uraz do takiego wysokiego dziubka. No i po co mi te filiżanki – mam dość swoich. Kosztował też tyle, co 3 czajniczki normalne.

Wieczorem był trening i bieżnia – zrobiłam 5km. Interwały mi się coraz bardziej wydłużają i bieg 6 minut bez przerwy na bieżni jest po prostu nudny.

6 lutego 2023 , Komentarze (20)

Co mogłoby cię skłonić, aby jednak to zrobić?

Jest kilka rzeczy, których się naprawdę boję. boję się na przykład pająków – ale tak na poziomie ewolucyjnym – jak małpy badane pod kątem lęku przed wężami. Przytoczę to badanie – małpy żyją na obszarach, gdzie żyją węże jak i na obszarach, gdzie węży nie ma – na przykład niektóre wyspy. badano, czy małpy boją się węży – czy małpy z rejonów, gdzie nie ma naturalnie węży, też się ich boją i czy małpy, które urodziły się w laboratorium i nigdy nie widziały żywego węża nadal się ich boją. Wyniki badań pokazały, że te małpy, które wychowały się w regionie, gdzie węże występują w naturze – uciekają przed nimi i bardzo szybko są w stanie je dojrzeć, nawet w kamuflażu. Małpy, które pochodzą z regionów, gdzie węże nie występują – nie boją się ich wcale – pokazywano wszystkim małpom we wszystkich próbach zdjęcie a nie żywego węża. Natomiast małpy, które pochodziły z regionów, gdzie węże żyją, ale urodziły się w laboratorium i nigdy nie miały interakcji z wężami – nadal reagują ucieczką i strachem przed nimi, a ich czas reakcji na widok węża jest taki sam, jak tych małp, które na wolności miały z nimi styczność. Wniosek? Niektóre lęki są zakodowane w nas na poziomie ewolucyjnym. Ja tak mam z pająkami – no jak mi się jakiś nawinie to uciekam, jestem od razu spocona, krzyknę czasem, musze iśc po kogoś, kto dziada ode mnie zabierze. No a jeszcze jak mi w pracy kolega postanowił przenieść pająka, który mi się spuścił z sufitu na czoło, do roślinek z którymi prędzej czy później musiałabym pracować, to prawię rzuciłam się na tego kolegę. Ten pająk to mnie przeraził, ale Sylwka – silnego chłopa, takiego porządnie zbudowanego – to się ani trochę nie bałam, by mu nastukać.


Co bym musiała zrobić, aby mieć normalną interakcję z pająkiem? Nie wiem. Może bym się dała namówić na to dotykanie ptaszników, co ludzie chodzą na takie zajęcia gdzie się pozwala im chodzić sobie po rękach.. może. Ale ptasznik wydaje mi się mniej pająkiem niż te holenderskie ku*wy, które u nas w ogrodzie się lubią chować i czasem wślizgnąć do domu.


Druga rzecz, której się boję to wysokość. Od razu robi mi się ciepło i sztywnieją mi nogi. Zdziwiło mnie to, bo nie od zawsze się bałam wysokości. Kiedyś mogłam wejść wszędzie, spojrzeć wszędzie. Dziś stołek z którego myję okna mnie potrafi przyprawić o zawrót głowy. Chciałam kiedyś skoczyć na bungee i trochę żałuję, że nie dałam się namówić koledze na Woodstocku. Skok ze spadochronem? Też może być fajny. Co by musiało się stać, abym była w stanie to zrobić? Musiałoby mi coś odbić. Mam takie podejście, że jak już coś przygotuję i mam wątpliwości to i tak to zrobię w myśl „najwyżej mi się nie spodoba”. Tak było z parkiem rozrywki i rollercoasterami – po pierwszym wiedziałam, że jest coś nie tak. Poszłam więc drugi raz na tą samą kolejkę, aby spróbować tym razem otworzyć oczy podczas jazdy. Nie udało się. Objechałam potem wszystkie inne kolejki i nadal się bałam i darłam, ze umrę. Ale pojechałam nimi i się cieszę. Gdy wróciliśmy tam jeszcze raz z inną ekipą – poszłam tylko na spływ pontonowy, a tak to siedziałam nad stawkiem i czytałam książkę. Pewnie gdybym była w samolocie i miała wyskoczyć ze spadochronem – zrobiłabym to, bo skoro jestem już tak daleko w przygotowaniach….


Sobota – dzień ważenia i podsumowań. Miałam nadzieję zobaczyć 71 kg, ale nie wyszło. Powtórka z minionego tygodnia – 72 kg.

Zmieniłam wreszcie wiek w mojej wadze i od razu spadła mi ilość mięśni i wody w pomiarach. Dosłownie zważyłam się przed i po korekcie wieku i puf, zmiana wyników.

Zjadłam z rana – wstaję bez budzika o 5 w weekendy – zawijasa z serem z arabskiego sklepu. podgrzałam go w mikrofali i był naprawdę satysfakcjonujący. Później jeszcze zjadłam słodką bułkę z białym serem z tego samego sklepu. Czekaliśmy na dowóz materaca ze sklepu – zamówiliśmy go w grudniu i w końcu był dostępny – 5 tygodni wcześniej niż nam to pan powiedział. Potem szybki lunch i poszliśmy odebrać rowery ze sklepu.

Odwiedziliśmy po drodze sklep budowlany i szukaliśmy nowej wkładki do zamka, ale nie ma tak dużych, jak potrzebujemy. Później pojechaliśmy do innego miasta, idąc za ciosem, aby kupić w naszym ulubionym sklepie perkalowe prześcieradła. Nowy materac jest większy o 20 cm więc prześcieradła które mamy pewnie posłużą mi za materiał do nauki szycia. Może uszyję sobie jakieś bluzki do chodzenia po domu? Kto wie. W sklepie widzieliśmy takie foteliki dziecięce, ale ja bardziej widziałam w nich mojego kota. W sumie rozmiar też bardziej koci niż dziecięcy.

Rowery dostały dwa różne stelaże – rower męża ma więcej elementów ukrytych w piaście, więc nie dało się tego w normalny sposób zamontować. Pan musiał domówić inny stelaż, o dziwo tańszy i wszystko gra i buczy.

Wzięliśmy naszą sakwę na przymiarkę i na obu leży bardzo dobrze. Przy okazji zmieściły się do niej zakupy.

Po wygrzaniu się pod kocem i gorącym ramenie kimchi, zrobiłam trening siłowy i boeg after burn na bieżni. Nie miałam ochoty wychodzić na dwór, bo wciąż miałam wrażenie, że się nie wygrzeje. Na rowerach złapała nas mżawka, więc spodnie i kurtki nam zmokły. Lepiej unikać chłodu, jak mam ten post. Wiatr był też niesprzyjająco mocny.

Na kolację mąż podał polędwicę wieprzowa i pieczarki

Otworzyliśmy jedno że Słowackich win. Było z kategorii świeże, a ja lubię cierpkie i głębokie. Nie smakowało mi więc.



A czego ty się boisz i co by musiało się stać, abyś to zrobiłx?

© Fitatu 2005-25. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Serwis stosuje zalecenia i normy Instytutu Żywności i Żywienia.