Mam wrażenie, że zaliczyłam tyle wpadek, błędów i porażek, że nie zliczę. W zasadzie każdy projekt, którego się podejmuje ma dwa możliwe zakończenia i czasem brakuje wiedzy, czasem umiejętności a czasem motywacji i uporu, aby odnieść sukces. Z ostatnich moich porażek? Znowu się obżeram i nie zrobiłam 3 treningów biegowych w tygodniu. Zaplanowałam wyjazd do Rijksmuseum w poniedziałek po Oscarach, więc nie podołam i oglądaniu gali w nocy i pojechaniu rano pociągiem do Amsterdamu. Chciałam się zapisać na biegi w okolicy, ale póki co mam zerową kondycję i nie dobiegnę do mety. Sporo tego.
Jeśli jednak miałabym wybrać taką porażkę po całej linii i jak ona wpłynęła na dalsze życie i uniknięcie błędu… Wydaje mi się, że najbardziej mnie zmieniło rozstanie z narzeczonym. A właściwie to, że on mnie zostawił.
Pisałam tutaj już wiele razy – od dziecka byłam zawsze osobą sprawczą. Osiągającą. Dowożącą. Jestem zadaniowa i rodzice stawiali mi co rusz nowe zadania. Głównie dotyczące edukacji, ale też i zachowania. Byłam nauczona życiem, ze wszystko jest do osiągnięcia i ogarnięcia, wystarczy tylko odpowiednio się postarać. Że nie ma rzeczy, których nie umiem zrobić o ile bardzo dużo czasu temu poświęcę i zrobię wszystko jak należy. I w pewnym sensie myślałam tak o swoim związku. Związałam się z kolegą ze szkoły, był młodszy, zabawny i cholernie inteligentny. Chyba nic mi nie imponuje tak bardzo w mężczyznach jak intelekt. Nie tyle inteligencja jako spryt, ale oczytanie, wiedza, erudycja. Taki był mój ex. Spiknęliśmy się jakoś na początku liceum i byliśmy razem do 5 roku studiów. Szmat czasu. Dojrzeliśmy razem, uczyliśmy się siebie razem, snuliśmy plany na przyszłość. Po moich praktykach w Holandii byliśmy już zaręczeni i musieliśmy jeszcze tylko skończyć studia. Studiowaliśmy od siebie 300 km i widywaliśmy się 1-2 w miesiącu. Pisaliśmy na gadu-gadu ze sobą i wiecznie SMS-owaliśmy. W międzyczasie ja stałam się już gotowa, by iść dalej z życiem, ale on jako młodszy, niżej w latach nauki, miał inne zdanie. Jeszcze tylko nauka. Jeszcze tylko dobra praca. Jeszcze tylko mieszkanie. Wiecie, ja miałam takie bardziej polskie podejście – jakoś to będzie. Ogarnijmy ślub i resztę się zrobi. To tylko kwestia czasu, ale będziemy mieć wszystko o czym marzyliśmy, a ślub możemy mieć teraz już. Zrobiłam się przez to kwaśna, złośliwa, pouczająca, marudna. Po dwóch latach takiego związku na odległość, przyjechał on na boże narodzenie do rodziców i się spotkaliśmy. Powiedział mi, że już mnie nie kocha i dla niego to koniec związku. Oczywiście, że prosiłam o czas, błagałam. Pomęczyliśmy się jeszcze do sylwestra, ale powiedział że nie, definitywnie nie chce być ze mną, że nic nie czuje. Po tym męczyłam się już sama,
Trwało to kilka lat. Smęcenie, Płakanie. Żal za utraconą miłością. Skończyłam studia i się obroniłam i myślałam tylko o tym, że teraz byśmy ślub brali. Teraz pewnie bym z nim mieszkała już. Prowadzili byśmy dom razem. Miałam tak długą żałobę po tym związku, że naprawdę dziwie się, że nie wpadłam w depresję i czegoś sobie nie zrobiłam. W roku kiedy mój były brał ślub, ja zaliczyłam samobójstwo w miejscu pracy. Może to odwróciło moją uwagę od dalszego smęcenia. Przemoc psychiczna w pracy. Mieszkałam w Toruniu i mijałam czasem osiedle, gdzie mieszkała jego babcia. Chodziłam na starówkę, gdzie chodziliśmy razem na spacery i kebapa. Wszystko przywoływało wspomnienia. Na przestrzeni lat wszystko co robiliśmy, było po raz pierwszy. Każdy kolejny raz przywoływał ten pierwszy.
Po tym rozstaniu związałam się z kolegą ze studiów. Wesołkiem z nadwagą, który lubił stand-upy i polski hip hop. Nie wróciłam do słuchania Happysad i mam uraz do ska na całe życie. Na hip hop jednak też nie dałam się namówić. Zostawiłam za sobą numetal i amerykański rock początku lat 00. Czasem z nostalgii wracam, czasem robię sobie taką podróż w czasie. Wtedy byłam nieśmiertelna. Wtedy byłam sprawcza. Wtedy mogłam wszystko. Gdy potrzebuję tej energii, zaczynam słuchać muzyki z tamtych lat.
Związek z tym śmieszkiem w białych butach, który przyszedł do mnie kupić zielnik z fitopatologii, trwa do dziś. Zaliczyliśmy sporo wybojów na początku. Mi siadła psychika, on był jednak bardzo wytrwały. Wspierał mnie w najgorszych moich momentach. Był ze mną, kiedy walczyłam o autonomię z moją rodziną. Był przy mnie, gdy poznawałam siebie, że jednak nie jestem takim pokornym cielęciem i nie mam zamiaru zaspokajać potrzeb wszystkich dookoła i robić tego, co mi się każe.
Przy nim uczyłam się, że nie tylko moje zdanie jest ważne. Że aby związek miał przyszłość, obie strony mają głos. Mój były jest świetnym facetem, ale cała jego wiedza i życiowa orientacja są bardziej używane do grania drugich skrzypiec. On potrzebował osoby, za którą pójdzie, a ja zawsze byłam osobą, która przeciera szlaki. Mój mąż taki nie jest. Czasem on o czymś decyduje, czasem ja, ale zawsze najpierw jest narada wojenna. Przy Ukochanym nauczyłam się grać zespołowo. Do tamtej pory byłam osobą, która ciągnęła wszystkich za sobą. Wszystkie projekty, jakie były do wykonania w szkole czy na studiach, brałam na siebie. Wolałam wiele rzeczy zrobić sama niż pozwolić komuś coś zaniedbać. Jak działałam w zespole, to starałam się być liderem. Rozdzielać prace, pilnować i mikrozarządzać. Ja jestem osobą sprawczą, zadaniową. Nie czułam się nigdy dobrze będąc jednym z wielu.
Musiałam nauczyć się, że na wszystko jest czas. Że nie można poganiać związku. Doprowadzało mnie do szału, jak słyszałam od byłego „jeszcze tylko to coś i ty będziesz ważna dla mnie”. Zawsze było jeszcze tylko to coś. Najpierw nauka, Najpierw rodzina, Najpierw zobowiązania wobec całego świata. Najpierw jeszcze to coś malutkiego tam w rogu. A gdzieś po tym wszystkim byłam dopiero ja. Dla Ukochanego ja byłam na pierwszym miejscu. Nadal jestem. Oboje wypracowaliśmy ten mindset, że my kontra świat. Co by się nie działo, póki jesteśmy razem to damy radę. Gramy do jednej bramki. Z moim byłym każde z nas zgarniało pod siebie. Ta druga osoba była dodatkiem.
Skończyła się też moja nieśmiertelność. Nie mogę mieć wszystkiego, po co sięgnę. Nie mogę sobie zapracować na wszystko. Że czasem ktoś powie mi nie. Pamiętam wtedy ten szok „jak to koniec?”, „jak można MNIE zostawić?”. Przecież ja tak często pracowałam na ten związek. Byliśmy razem 7 lat. Tego nie można tak po prostu jednym słowem zniszczyć. Mnie nie można tak po prostu jednym słowem odstawić. No bo jak? Przecież ja zrobiłam wszystko jak trzeba. Przecież ja zrobiłam wszystko….
Teraz widzę więcej. Tamte błędy. Tamte zniechęcające zachowania. Mój były powiedział kiedyś, że sprawiałam, że nigdy nie czuł się dość dobry dla mnie. I to zdanie usłyszałam jeszcze kilkukrotnie w życiu. Że ktoś nie czuł się dość dobry przy mnie. Kiedyś nawet kolega mi powiedział, że był we mnie zakochany wiele lat wcześniej i patrzył we mnie jak w obrazek i ja wydawałam mu się wtedy taka niedościgniona, wszystko wiedziałam, o wszystkim miałam pojęcie i opinię. Że nie czuł się dość dobry, by zagadać. Żeby było zabawniej, ja się w nim wtedy też podkochiwałam. Potrzeba było nam 12 lat, aby sobie powiedzieć o tym. Długo poniewczasie. Wobec męża staram się być mniej krytyczna. Z resztą on się umie postawić i powiedzieć dlaczego uważa, że się mylę. Moja nieśmiertelność się skończyła. Jestem teraz jak najbardziej śmiertelna, popełniająca błędy, nieosiągająca zawsze swoich celów.
Sobotę zaczęłam od pracy w ogrodzie. Kilkukrotnie próbowałam dostać się do szklarni, aby zobaczyć, jak się roślinki mają. Było -3 st. C i bałam się, że powstają uszkodzenia przymrozkiem. Liczyłam po cichu, że wewnątrz jest choćby 0 stopni. Niestety nie dostałam się do środka, bo zamek błyskawiczny, którym drzwiczki są zamykane, zamarzł. Musiałam poczekać aż temperatura wzrosła do 3 stopni.
W ogrodzie zalegał grad i śnieg z piątku.
Wewnątrz zmarzł mi jeden krzaczek. Spodziewałam się, że wszystko inne szlag może trafić, ale nie krzaczek, który jest wieloletni. Alstromeria colorita red też zmarzła. Nie wiem, czy będzie żyć, bo najważniejsze jak trzyma się kłącze a nie pęd naziemny. Możliwe, ze siedzą one za płytko w doniczce. Gdy wzeszło słońce, szybko zrobiło się wewnątrz ciepło. Czyli jak w każdej szklarni. Słońce plus dwutlenek węgla równa się piekarnik.
Zadziwiająco kalarepa przeżyła. Może dwie siewki poczerniały.
Postanowiłam skorzystać z dnia wolnego od pracy i popracować z roślinami. Takie moje małe uzależnienie.
Wysiałam jakiś czas temu dwa rodzaje pomidora. Zwykły, duży i taki gałązkowy. Nie wiem czy koktajlowy czy jakiś inny, nie wczytywałam się w opis na opakowaniu. Zobaczymy co z tego będzie.
Przygotowałam rozsadnik z wytłaczanek tak jak wcześniej. Mam kupne rozsadniki z ogrodniczego, ale też mam zwykłe wytłaczanki od jajek. Kalarepa tak się przyjęła, więc pewnie tutaj też nie będzie problemu. Zobaczymy czy mam rękę do roślin w tym sezonie. W poprzednim tak średnio mi poszło. Ale wydaje mi się, że z roku na rok jest coraz lepiej.
Początkowo dałam mało ziemi, na kalarepę wystarczyło, ale teraz chciałam flancować rzodkiewki. Wysiałam je w donicy, która stoi w kuchni i były trochę za gęsto. podkopałam więc delikatnie korzonki ołówkiem i przełożyłam do świeżej ziemi. Powinnam użyć innego rodzaju ziemi – o mniejszej ziarnistości, ale miałam pod ręką tylko ziemię ogrodową z kawałkami gałązek i kory.
Gdy pojawiło się bezpośrednie słońce, temperatura wewnątrz szklarni wzrosła bardzo szybko. Nie otwierałam jednak wywietrzników, aby nie utracić wilgotności.
Pomidory były trochę przerośnięte i przez to są strasznie krzywe. Powinny jednak dość do siebie i zacząć rosnąć pionowo.
Rzodkiewka od razu trzymała turgor i pomimo, że taka rozbujana na boki, to pozostała twarda i mam dobre przeczucie co do niej. Zastanawiam się jak duża będzie rosła w takich warunkach.
Posadziłam wreszcie też dalie. Mam po 3 rośliny z każdej odmiany i jestem ciekawa czy i jak urosną.
Wsadziłam je do trójdzielnej donicy. może to błąd, bo w ten sposób nie będę mogła tych donic później ustawić na sobie, jak co roku. Jednak nie miałam pod ręką dość dużych donic, a takie zbliżone rozmiarem będą do pomidorów, jeśli nie posadzę tych ostatnich w workach. ogólnie mam chyba wielki brak planu w tym roku, co się uda to się uda. Pomyślę, jak będzie czas na myślenie. Musze następnym razem to lepiej zaplanować. Mam na przykład wciąż dużo niesflancowanych siewek kalarepy. Wyrzucić żal, posadzić nie ma gdzie.
Finalnie szklarnię zostawiłam w takim stanie. Kalarepa żyje i ma się dobrze, rzodkiewka musi się wzmocnić, falie w szklarni, aby trochę ciepełka miały – kolejne dni będą deszczowe, ale powyżej zera. truskawki są już w całości posadzone do worka. Pierwsza tura przeżyła, więc druga tura mogła do nich dołączyć.
Z drugiej strony są pomidory i resztka kalarepy. W kolorowych donicach są najprawdopodobniej już martwe alstromerie. Musiałam je za bardzo przelać, gdy były jeszcze w domu. Pod półką wiszą zaś truskawki, które były do tej pory w doniczkach na płocie. Przeżyły mrozy, gradobicia, ulewne tygodnie w listopadzie, sztormy. Wstawiłam je do środka jak jeszcze miały 2cm warstwę śniegu na sobie. Może trochę odżyją i dadzą owoc?
Nie ważyłam się z rana, a dopiero jakoś po śniadaniu. Mimo to waga relatywnie niska. Nadal nie zaliczam spadków, ale byle nie skakała powyżej tej wartości. Wzrósł mi udział mięśni i spadł tłuszczu. To super wiadomość. Mąż mówi też, że pod palcami też czuje, że zmieniło się moje ciało. Że nie jest takie mięciutkie już. Jednak do takiego mojego idealnego stanu sprzed lat to jeszcze sporo mi brakuje.
Na lunch zjadłam obiad z piątku, którego nie ruszyłam. Po tym kinie i subwayu i tym, jak się bardzo nim nie najadłam, to w domu jednak nie tknęłam już nic do jedzenia. Głodna spać też nie poszłam o dziwo. Nie do końca to rozumiem.
Zaś na obiad zjedliśmy sushi. Mąż przygotował jak zwykle kilka rodzajów – pierwszy raz z tofu – nie podeszło mi – i pierwszy raz z czarnym sezamem. Ten był pyszny. Zastanawiałam się, czy będę mogła jeść przy kocie, ale po tym jak powąchała to nie była zainteresowana. Wiem, że mój poprzedni kot – Figiel – by ukradł i uciekł z kawałkiem w zębach. Snoetje tylko powąchała co to jest i nawet łosoś surowy jej nie zainteresował. Więc tak siedzieliśmy we trójkę i jedliśmy.
Zrobiliśmy sobie z mężem seans filmowy. Miałam iść biegać, ale cały dzień się wybierałam jak sójka za morze, więc uznałam, ze wolę film. Łyknęliśmy na pierwszy pokaz film, który chciałam obejrzeć odkąd miał premierę w kinach – 20 lat temu. Chyba już wtedy się lekko podkochiwałam w Danielu Bruhl. Nie wiem, może to te oczka… Film opowiada o synu, którego matka była działaczką społeczną wiernie oddaną partii socjalistycznej w NRD i która zapadła w śpiączkę. Gdy kobieta się budzi, nie ma już muru, nie ma podziałów, kapitalizm wkroczył do miasta, a ze sklepów zniknęły jej ulubione ogórki. Syn w trosce o matkę staje więc na rzęsach, aby oszczędzić rodzicielce szoku i zaczyna wraz z cała rodziną i sąsiadami udawać, ze komunizm ma się świetnie i świat wcale nie ruszył do przodu. Polecam!
Drugi film nie był już taki lekki i wesoły. Dotyczy między innymi festiwalów filmowych, aktorek i pracownic machiny snów oraz mężczyzn, a w zasadzie głównie jednego z nich, wykorzystujących swoją pozycję do wykorzystywania desperacji kobiet wokół siebie. Kiedyś potkałam się z recenzją tego filmu w kanale F this movie! spodziewałam się, ze właśnie będzie taki jak opisano – bez polotu, nudny, bez sensu. Film natomiast podobał się zarówno mnie jak i mojemu mężowi. uważam, ze jest przygotowany właśnie w taki sposób, żeby to mężczyzna w swoim ograniczonym umyśle także zrozumiał, że to co robił Weinstein nie było ani trochę dobre. Pamiętam te komentarze, jak ruch #metoo się pojawił. Jak faceci pisali, że najpierw panienki chciały zrobić karierę, a później robiły z siebie ofiary. Ciekawe co teraz powiedzą, kiedy w filmie pojawia się prawdziwe nagranie w takiego robienia kariery. W którym momencie kobieta z nagrania zachowywała się jak oddana karierze sucz?
Film niemal doprowadził mnie do łez kilka razy. Wiem jak to jest, kiedy ludzie dookoła myślą, że zrobiłaś coś złego, podczas gdy ty czujesz się skrzywdzona i naruszona. Uważam też, ze to ważne, ze niektóre aktorki w tym filmie zagrały same siebie. Że stanęły po tej stronie narracji i opowiedziały ją swoimi słowami, ze swojej perspektywy. Nie pozwoliły by bulwarówki i portale plotkarskie ciągnęły je po rynsztoku obrzucania winą.
Trzeciego filmu nie dokończyliśmy. Wybrałam jednak film lżejszy tematycznie, horror. Jak na razie, na ten moment do którego dotarliśmy, ten film jest straszny. Naprawdę straszny.
O 21 jednak zmorzył nas sen i zostawiliśmy film do dokończenia, zanim się zaczęły dziać gorsze rzeczy. Tak przed samym pójściem do łózka lepiej nie oglądać horrorów.
Myślę nad zakończeniem swojego ramadanu. W pracy to jeszcze jakoś idzie. Ale wolę ruchome posty i jedzenie w weekend. Kolejne moje fiasko. Po 4 dniach byłam poirytowana i wypiłam czekoladę, a w domu zjadłam obiad przed zachodem słońca. W piątek zjadłam przed zachodem słońca. W sobotę jadłam cały dzień. W niedzielę nadal podjadam czekoladowe jajeczka, choć wzeszło już słońce… Czyli ramadan jest nie dla mnie.
PACZEK100
13 marca 2023, 09:39Dla mnie najlepsza życiową nauczka była praca- jeżeli się poświęcasz, oddajesz całe swoje serce, robisz za dwóch to i tak tego nikt nie doceni, a jeszcze opiera...możesz zebrać. Teraz już jestem mądrzejsza i umiem oddzielić pracę od życia prywatnego, swoją prace wykonuje dobrze ale też nie poświęcam jej się całkowicie. I dzięki temu jestem zdrowsza psychicznie! Oczywiście zależy od pracy ale praca w korpo nie jest warta utraty normalności. Co do postów to jeżeli takie ci nie pasują to wróć do ruchomych. Fajnie że tak sobie z mężem możesz usiąść i pooglądać filmy. My to mamy raczej różny gust :)
hanka10
13 marca 2023, 07:56A jak teraz w Holandii jest z biletami do Rijskmuzeum z okazji wystawy Vermeera ? Czytałam że wyprzedały się online na wszystkie terminy już kilka dni po otwarciu wystawy i faktycznie w Polsce pojawia się informacja że biletów brak. Ale może wiesz o jakimś innym systemie sprzedaży ? Koleżanka chce pojechać i się zastanawia co zrobić ...
Babok.Kukurydz!anka
13 marca 2023, 10:58Nie ma biletów od kilku tyg. Kupiłam swoje kilka miesięcy temu.
hanka10
13 marca 2023, 11:34Dziękuję za odpowiedź , koleżanka będzie musiała zrezygnować z planów .
Babok.Kukurydz!anka
13 marca 2023, 15:14Niestety. Wydłużyli godziny otwarcia i mimo to popyt jest ogromny. Właśnie chodzę po muzeum. Przekrój ludzi z całego świata. Czytałam że nie będą już vermeera wozić po świecie, bo niektóre obrazy mogą nie podołać kolejnej podróży.