Ostatnio dodane zdjęcia

Sylwetka

Poprzednia Początkowa sylwetka
Obecna Obecna sylwetka
Cel Mój cel

O mnie

No to znów dobiłam do 76 kg. To już 20 kilogramów, które chcę zrzucić z początkowych kilku, które chciałam zrzucić zakładając konto dekadę temu. Jem emocjonalnie, jem z nudów, jem by regulować emocje. Myślę, że jak to opanuję, reszta przyjdzie sama. Uprawiam sport, lubię być na świeżym powietrzu. Lubię jeść warzywa, nabiał i białe pieczywo. Moim problemem jest przede wszystkim ilość, a nie to, co jem.

Informacje o pamiętniku:

Odwiedzin: 110947
Komentarzy: 4795
Założony: 26 marca 2022
Ostatni wpis: 17 listopada 2024

Pamiętnik odchudzania użytkownika:
Babok.Kukurydz!anka

kobieta, 38 lat, Piernikowo

172 cm, 79.20 kg więcej o mnie

Postępy w odchudzaniu

Najskuteczniejsze odchudzanie w Polsce.

Wpisy w pamiętniku

22 marca 2023 , Komentarze (9)

…jeśli nie ściągnęło się jej rano?

Tak minął mi weekend. A właściwie niedziela. Zmieniłam jedynie piżamkę przespaną na świeżą i poszłam dalej spać. W międzyczasie próbowaliśmy obejrzeć kilka filmów, z któreych żaden nas nie chwycił. Ani Ostatni syn [western] ani Johnny Mnemonic [sci-fi] ani też Daytrippers [komedia sytuacyjna].

W zasadzie cały dzień nie zrobiłam nic, prócz upieczenia jedynego ciasta, które mi wychodzi. A które średnio wyszło, bo użyłam miarki do odmierzania soli – tej samej, którą sól odmierzam do chleba – ale okazało się, że choć opisana jest thelepel – łyżeczka do herbaty, to jednak soli weszło do niej o wiele więcej. Drożdżówka wyszła słona. Ale smakowała – rozdałam po znajomych i ledwie załapałam się na ostatni kawałek. Tylko jedna osoba powiedziała, że taka wytrawna trochę – na szczęście sól się rozeszła w cieście. Standardowo – zrobię kolejną, aby się udało w końcu. Zawsze co druga mi wychodzi.

W poniedziałek ruszyłam z kopyta – trening z ciężarami.

Przyszedł powerbank z panelem słonecznym. 10 pełnych naładowań telefonu i możliwość powieszenia na plecaku podczas wędrówki i uzupełniania ładunku ze słońca. Klocek waży pół kilo i jest naprawdę spory, ale może uniknę takich sytuacji jak ostatnio w Amsterdamie. Podmienię go chyba z powerbankiem w pracy na razie, aby trochę popracował, albo będę nim w nocy ładować telefon. Chodzi o to, aby najpierw go dobrze wytestować. Ma bardzo mocną lampkę led, która w jednym z trybów nadaje S.O.S.

Wieczorem zebrałam się na matę – w towarzystwie prania, jak zawsze.

Zakwasy się pojawiły.

21 marca 2023 , Komentarze (21)

No i ważniejsze pytanie – dlaczego?

Mam taką kategorię filmów na dysku zewnętrznym – na pocieszenie. Są to filmy, które lubię oglądać jak mi smutno. Był taki okres kiedy miałam bardzo smutne miesiączki, kiedy szczególnie we wtorek – miałam bóle menstruacyjne, a w weekend poprzedzający wszystko doprowadzało mnie do łez. Zrobiłam sobie wtedy więc katalog filmów, które skutecznie podnoszą mnie na duchu.

....i tu zaczyna się dużo tytułów i linów do zwiastunów. Zainteresowanych zapraszam pod link [post powinien pojawić się około 7 rano]. 

https://kolekcjonermarzen.word...

20 marca 2023 , Komentarze (14)

Ciekawe są rady, które można dać młodszej sobie, ale starszej?

Nie planuję tak długo żyć. Mam zamiar ogarnąć z czasem tutaj sprawy tak, aby mnie ani nie reanimowali, ani nie utrzymywali pod maszynami. Chcę żyć pełnosprawna na ciele i umyśle lub wcale. Nie chcę żyć do setki z czego ostatnie 30 lat w chorobie i niedołężności. A tak niestety często żyją kobiety. Co z tego, że dłużej, jak najczęściej chorują bardziej przewlekle niż mężczyźni. Wymagają pomocy z zewnątrz. Ja takiego życia nie chcę.

Teraz rzadko przyjmuję pomoc i wolę rzeczy robić sama, a później może być jeszcze ciężej pomoc przyjąć. Bo będę zramolała i uparta, a w dodatku to będzie innego typu pomoc. Obecnie poproszę w pracy, aby chłopaki przynieśli mi worek ziemi 40 litrowy, choć sama też go podźwignę. Ale im przychodzi to łatwiej i póki chcą pomagać to ja wolę moje plecy sobie oszczędzić. na starość pomoc może być inna. Mogę zniedołężnieć i wymagać, aby ktoś mnie mył czy pomagał w korzystaniu z toalety. A takiego życia bym nie chciała. Mam nadzieję też, że nie ulegnę żadnej chorobie bądź wypadkowi, żeby taka pomoc była mi potrzebna już teraz.

W sobotę było momentami tak pięknie, że mnie nosiło. Poszłam pobiegać. Nie wrzuciłam treningu z planu, ale zwykłe interwały - biegłam aż tętno było progowe i przechodziłam do marszu aż spadło na rozgrzewkę - i tak aż wróciłam do domu. Wybrałam nawet dłuższą trasę, aby przyjrzeć się lepiej polom dookoła wsi.

Są już, jak widać na zdjęciach, pierwsze narcyzy i końcówka krokusów. Wzdłuż alei rosną nadal przebiśniegi i krokusy, a także pierwsze narcyzy. Nie widziałam jeszcze białych, a te zaczęły się pojawiać rok temu po raz pierwszy.

Widziałam za to czarną kaczkę - do białych oko przywykło - uciekinierzy z ferm drobiu, które zasmakowały życia na wolności. Różnego typu krzyżówki białych z dzikimi występują wśród gęsi i kaczek. Taka czarna jednak zdarza się rzadko. Nie wiem, czy jest ona jakimś mutantem czy to inna rasa. Nigdy nie widziałam całego stada czarnych, choć zdarzyła się rodzina.

Ruszyła też budowa domu za wsią. Od dwóch lat ludzie mieszkają tam w bungalow i pomału rusza się renowacja rudery na przedzie. To nawet nie był stary dom, tylko zwykła rudera bez okien, z walącym się dachem. Taka kilkuizbowa sprzed wieku zapewne. Z tyłu zaś widać szkielet budowli - pewnie będzie z PVC czy jak się to nazywa - mamy już jeden dom postawiony we wsi taki. Normalnie stawiają gotowe ściany i je skręcają, ale tutaj zaczęli od szkieletu, więc to chyba ten rodzaj mieszania drewna z plastikiem? Nie wczytywałam się nigdy jak się to tworzywo tworzy.

Budowa domu w NL jest o wiele droższa niż w Polsce. Działki budowlane przewyższają wartością domy i zawsze mnie trochę bawiło zdziwienie Polaków, jak mówiliśmy, że kupiliśmy dom - "a nie mogliście wybudować się?" Taaaa... może w Polsce gdzie nieużytki walają się w każdej gminie, ale Holandia jest przeludniona i by kupić ziemię tutaj, musiałabym wziąć drugą, o wiele większą hipotekę. Plus wybudowanie domu by pewnie dało pół i więcej miliona. Taniej kupić dom do remontu na małej działce i żyć z kredytem, który można spłacić. Z resztą nikt nie dałby nam kredyt na ziemię, nawet jeśli mieszkalibyśmy tam potem w namiocie, bo nie byłoby się za co budować. Polska to budowlane eldorado w porównaniu z NL. A ponoć i tak macie drogo.

Interwały tak jak pisałam - zrobiłam w oparciu o tętno. Co skoczyło to był odpoczynek. Średnie tempo biegu miałam koło 6:20 min/km a całkowite ponad 8min/km. Kondycja jak widać się poprawiała - to znaczy, że trening był dobrze wykonany - nie za ciężki, możliwie, ze trochę za długi.

W domu mąż spał, więc wzięłam leżaczek i poszłam do ogrodu. Słoneczna pogoda otworzyła mi tulipany. Kicia oczywiście wokół mnie krążyła. Zabiegała o atencję i próbowała wymusić karmienie. Kokietka.

19 marca 2023 , Komentarze (44)

Jakie jest i jakie ma znaczenie dla ciebie?

Moi rodzice, jak rodzice wielu osób w Polsce – przynajmniej zawsze jak ten temat pada to ZAWSZE ktoś ma podobną historię w rodzinie – schrzanili sprawę przy nadawaniu mi imienia. Moja mama całe dzieciństwo mi powtarzała, że jeszcze jak była w ciąży i wiadomo – schyłek PRL-u – nie wiedziała, że to będzie dziewczynka – i tak mówiła na mnie Marysia [imię zmienione]. Gdy się urodziłam, cała rodzina mnie tak nazywała. Zostałam tak ochrzczona, taką miałam książeczkę zdrowia w wiejskim ośrodku. Mówiono na mnie tak w szkole. Gdy poszłam do liceum to się zmieniło. Nauczyciele nie znali mnie ani moich rodziców, koledzy z klasy nie wychowali się ze mną. Byłam w innej gminie, kompletnie obca, poza moim bratem, z którym od zawsze chodziłam do jednej klasy. Tak było taniej, a poza tym byłam zawsze ambitna i jak dawali mi testy czy się nadaję, to wszystko pięknie zdawałam. Choć nie wiedziałam wtedy po co to wszystko jest. Chciałam iść do szkoły, poszłam. W liceum miałam więc kryzys tożsamości. Przestałam nagle być Marysią i choć wszystkich prosiłam, by się tak do mnie zwracali – wszyscy mieli to w dupie. Ogólnie znęcano się tam nade mną psychicznie i mam za sobą próby samobójcze, ale nawet miłe dla mnie osoby nie mówiły do mnie Marysiu. Z innej klasy ludzie już tak – miałam dwie naprawdę fajne koleżanki wtedy – Asię i Marychę [broń boże Marysię].

Na studiach było podobnie. Tylko moja przyjaciółka Renia i Hania mówią do dziś na mnie Marysia. Reszta używała mojego imienia z dokumentów. Teściowa za to mówi do mnie bez zdrobnienia – Mario. Co też ma swój urok. Lubię jak mój tata na mnie mówi – Maryś.

Moje imiona znaczą dla mnie wiele. Tutaj w Holandii posługuję się pierwszym imieniem – Holendrzy mniej je kaleczą. Lepiej być Anką niż Marianem. tutaj nauczyłam się przytulić moje pierwsze imię jako moją tożsamość, jednak Marysia to nadal jest powrót do domu. Rodzina męża od niedawna dopiero wie, że tak się nie nazywam – chyba od ślubu – moja rodzina zawsze mnie tak nazywała. Ale z drugiej strony mam też ciocię Jolę, która ma na imię Maria, bo dziadek myślał, że Maria Jolanta to to samo, co babcia chciała – Mariola. Pewnie jeśli mój brat będzie miał dziecko to przedłuży linię pomyłek w rodzinie. Więc tutaj jestem Anką, w domu zaś mąż i bliscy mówią na mnie Marysia – ja zaś sama do końca nie wiem, którą jestem, a czuję że to dwie różne osoby.

W piątek kończymy wcześniej, więc miałam dużo światła słonecznego, aby pójść i podziwiać moje kwiatki. Tulipan jest odmiany „First” – w końcu sprawdziłam. Było dość słońca, ze wreszcie zobaczyłam, jak moje krokusy są otwarte. Że potrafią być otwarte.

Oczywiście ktoś musiał mnie napastować w ogródku, aby się upewnić, że miska się napełni. Taka wywinięta moja kicia tylko jest, jak chce jeść. Albo jak chce do łóżka się miziać. Jak się najadła to próbowała walczyć przez płot z Jesse – suczką sąsiadów. O dziwo nie wchodzi w spory z Pluim – ich kotką.

Wciąż mam puste miejsca, które muszę chronić przed kotami, wbijając patyczki, ale dużo roślin już się pokazało. Muszę więcej biegać, aby widzieć czy się pola rozwijają tak pięknie jak mój ogród.

Poprosiłam męża, aby robiąc piątkowe zakupy uwzględnił półki z kwiatkami w Lidlu czy Vomaar. Nie było nic wiosennego, więc pojechał do centrum ogrodniczego. Wrócił z bratkami – i jak nicpopń powiedział – było tak dużo kolorów, ale przez te ceny nie wziął ich wszystkich. No co za hultaj! A mógł nie mówić, bym lepiej spała – z resztą robię ten wpis o 3 w nocy… To pewnie przez niego!

Miałam sprzed lat worek, w którym z pracy u nas rozdawano begonie. Nie wiem czemu wyrzuciłam pozostałe, ale ten jeden się uchował. Wsadziłam najbardziej kontrastujący kolor. Mam nadzieję, że rośliny przeżyją, bo wciśnięcie ich w otworzy w worku było trudniejsze niż by się mogło wydawać. Mam nadzieję, że nie umrą.

Pozostałe kolory posadziłam w wiszących doniczkach.

Wyjęłam też z bijkeuken pelargonie różowe z zeszłego roku. trochę je przymrozek chwycił kilka dni temu, ale już mają się dobrze. Przetrwały w domu niemal całkowicie bez podlewania, a teraz od kilku dni mają wciąż deszcz.

Posadziłam też do dużej doniczki pelargonię sprzed 2 albo 3 lat. Czerwona – bardzo intensywnie kwitnąca. Muszę w tym roku wziąć z niej szczypki i ją rozmnożyć, bo jest naprawdę wspaniała.

Znalazłam przypadkiem zabunkrowane w szafie w bijkeuken cebulki irysów. Większość zdechła, ale jak moczyłam je przez pół dnia, to można było wymacać, które są jeszcze twarde. Wsadziłam do metalowego talerza-donicy.

Róża w ziemniaku ma się dobrze. Pewnie dzięki wilgoci w szklarni i słońcu. Choć w domu, gdy próbowałam to zakładałam na róże butelkę plastikową, jak było w filmikach instruktażowych. Teraz o tym zapomniałam. Jednak widzę, ze opcja ze szklarnią jest jak na razie bardziej optymistyczna. Oby udało mi się ją wyhodować.

Piątek uważam za bardzo produktywny dzień. Znów bez treningu, znów bez biegania, ale nadal pracowity. Miałam trzymać całodniowy post, ale wracając do domu nabrałam ochoty na jedzenie. Potem poszło wino w łóżku, czekolada dyniowa i chipsy o smaku pieczonego sera. Wątpię, bym przekroczyła 2 tys kcal.

18 marca 2023 , Komentarze (5)

Uważam, że między przesądami a religią nie ma dużej różnicy. Trzeba wierzyć. Nie musi być to racjonalne i mieć sensu. Nie musi mieć poparcia w nauce. Nie musi nawet brzmieć sensownie. Wiara to uczucie, które mamy, kiedy wszystko inne nie ma sensu, a my go nadajemy sami. Wierzę, że mój mąż mnie kocha. Wierzę, że dobrze sobie radzę w życiu. Wierzę, że koty nie wysysają duszy noworodkom.

Przesądy pochodzą z czasów, kiedy człowiek mało o świecie wiedział i mało go rozumiał. Człowiek albo się nauczył jakich ziół unikać, by leczyć infekcje [choć nie znał słowa infekcja] albo umierał. Człowiek się albo nauczył nie wchodzić niedźwiedziowi do jaskini albo umierał. Człowiek uczył się, że jak nowy rok po lodzie to wielkanoc po wodzie [albo na odwrót]. Dziś przesądność charakteryzuje [w mojej ocenie] tych mniej douczonych ludzi. Bo im dalej się idzie w szczeblach edukacji i do tej edukacji przykłada wagę – tym człowiek uczy się zadawać pytania i kwestionować pewne utarte schematy i powszechną wiedzę. Na studiach uczono nas zdobywać wiedzę, a nie jej uczyć się na pamięć. Mam w rodzinie taką Asię, która wykrzykuje slogany typu „pies je trawę na deszcz” i nie poddaje tego w wątpliwość. Tak zawsze było i tak dla niej zawsze już będzie. Jednak gdyby trochę bardziej przyłożyła się w technikum do biologii, wiedziałaby, że psy są wszystkożerne i jak niektóre inne zwierzęta – używają trawy jako źródła błonnika, aby wspomóc trawienie.

Nie będę ukrywać, że przesądna nie jestem. Bardziej jednak wiąże swoje przesądy z przyzwyczajeniami z dzieciństwa na wsi, kiedy „wszyscy tak robili”. Czasem głośno nabijam się z niektórych przesądów i „sprzedaję” je bardziej jako ciekawostki dla obcokrajowców. Jak przestraszyłam koleżankę, która była wtedy w ciąży, powiedziałam jej co to znaczy w polskich przesądach.

Nie uzależniam swojego życia od przesądów – nie omijam zawsze przechodzenia pod drabiną, ale rozumiem, skąd może przyjść to nieszczęście od takiego przejścia. Po prostu, jeśli ktoś na tej drabinie pracuje to może coś upuścić nam na głowę. Mam podobnie z rusztowaniami – jak jest zrobione przejście pod rusztowaniem to idę, jak nie to omijam. W piątki 13-tegopoza tym, że jest to piątek 13-tego nie dzieje się z reguły nic w moim życiu. Ostatnio miałam pecha w poniedziałek 13-tego. Choć nie powiem – te samoloty w chmurach w centrum Amsterdamu to był dla mnie taki zły omen.

Wierzę w przesądy związane z przywołaniem pecha. Może nie do końca wierzę, ale stosuje rytuały, ponieważ mam przeczucie, ze jak się coś nie uda to właśnie dlatego, ze nie dopełniłam wszystkiego. Odpukuję w niemalowane, boje się powiedzieć głośno, że mam ochotę, by się coś stało, wydarzyło. Po troszku uważam, że [jakkolwiek to jest bez sensu] mogłam nie dostać nowej pracy, ponieważ zbyt wielu osobom powiedziałam, ze się o nią ubiegam. Gdzieś tam w głębi serca wiem, że jedno z drugim nie ma nic wspólnego. Ale co by było gdybym nikomu nie powiedziała?

Mam swój własny przesąd – że jak ssie mnie na podjadanie od rana to wieczorem będzie kaplica. To się zawsze sprawdza.

W tym tygodniu nie działo się niemal nic. Poniedziałek zły, we wtorek ratowałam siewki, w środę zobaczyłam, że ratowanie im się nie spodobało, a w czwartek, że nawet ogórek złe przesadzanie zniósł. A byłam delikatna. Następnym razem sieję od razu do wytłaczanek.

Zaliczyłam też bieg, ale krótszy niż zakładał plan. Musiałam ponad godzinę czekać aż mąż skończy pracę, to wzięłam do roboty buty i leginsy oraz stanik sportowy i się przebiegłam po pracy. Miałam wrażenie, że idzie mi jak po grudzie, ale miałam nawet dobre tempo na odcinkach biegowych. Zabawne było, jak minął mnie kolarz sportowy i zakrzyknął takie wysokie „łłłiiiiii!” jak mnie mijał. Chyba aż tak wolno jego zdaniem biegłam.

Na obiad jem znów kanapkę z jajcem. Tym razem dokładam do niej paprykę. Miałam ją chrupać sobie w ramadanie, jako źródło witamin i błonnika, ale wiecznie o niej zapominałam. Jedząc tak późno i dużo nie było na nią miejsca i czasu.

W czwartek nalataliśmy się z kolegą w pracy i udało się dokończyć ścinanie roślin stojących na ziemi – to jest dopiero cardio. Od przysiadów i pochyleń dostałam zakwasów na pośladkach. Można powiedzieć, że trening na nogi trwał 3 dni. Jem średnio 2400 kcal obecnie – chleb do pracy, chleb w domu. Jednak spalanie też mam dobre.

Na dzień kobiet dostałam od męża róże. Postanowiłam w tym roku spróbować ponownie sztuczki z ziemniakiem. Akurat nasze domowe ziemniaki puściły pędy, więc spoko – jedno z głowy. Teraz tylko aby róże puściły korzenie w ziemniaku. Obcięłam im pączki, choć jeszcze nie starzeją się. Trzymajcie kciuki.

17 marca 2023 , Komentarze (13)

Jestem zdecydowanie zakupoholikiem – zakupy sprawiają mi przyjemność i zdarza mi się stracić kontrolę. Dlatego nie chodzę na zakupy – no i dlatego, że jeżdżę do pracy z mężem i po pracy zwyczajnie nigdzie nie chodzę. W weekendy zaś żeby jechać specjalnie na zakupy… no nie chce się. Mąż załatwia w niedzielę zakupy na cały dzień, to czasem pojadę, jeśli w Lidlu jest jakiś non food, który mnie interesuje. Nic poza tym. Jest jednak jedno takie miejsce, gdzie jak mnie wpuścić to 100 euro zostawię – sklep ogrodniczy. No nie wiem, jak się to dzieje, ale tam mówi i uśmiecha się do mnie wszystko. W ciuchach, sieciówkach, sklepach z gadżetami potrafię powiedzieć sobie: to ładnie wygląda tylko tutaj, u mnie nie ma dla tego pożytku. Ale w ogrodniczym? Nagle mój ogród wydaje się rozległym parkiem i pomieści wszystko. Nagle mieszkam w pałacu otoczonym terenami zielonymi, które potrzebują krzewów, drzewek, rabat kwiatowych… wszystkiego. Wtedy wychodzę z roślinkami, które cały sezon cieszą oko lub umierają po miesiącu – bo na przykład mój mąż w nią wszedł…

We wtorek była kontynuacja złych wydarzeń z poniedziałku. Okazało się, ze wytłaczanki, które mi kolega przyniósł – zaginęły. Mamy w pracy rolnika, który sprzedaje swoje mleko i jajka i uznał w poniedziałek, że to kolejna porcja dla niego. Pracuje on tylko w poniedziałki, więc napisałam do niego jak bardzo pilnie potrzebuję tych wytłaczanek i przywiózł je z powrotem. Uff.

Mąż ustawił mi blat na śmietnikach i mogłam pracować bez pochylania się – świetny patent, bo do tej pory robiłam wszystko w kucki.

Kupiłam ziemię do rozsad i postanowiłam przenieść do szklarni nawet moje hodowane na grzejniku ogórki. Mąż kupił do tego takie zielone korytka, które pomieściły półtora wytłaczanki wewnątrz – dzięki temu miałam możliwoć umieszczenia mokrych i rozpadających się wytłaczanek, ale w sztywnej formie.

Dosypałam brakującą ziemię do dalii i tym razem zostawiłam je na ziemi.

Truskawki żyją niezmącenie.

Mąż siedział w kuchni, gdy pracowałam. Nawet pies sąsiadów – Jesse – mnie podglądał.

Ukochany kupił mi trytytki i tym razem korytka z flancami nie wypadną. Kalarepa trzyma się najlepiej – nie wymagała pracy, bo nie spadła z półek w poniedziałek.

Najgorzej oberwała rzodkiewka – mało co przeżyło. Liczę, ze ogórek będzie rósł bez problemu.

Pomidory miałam gałązkowe i zwykłe – te pierwsze wypadły wraz z cała ziemią z oczek traya, a te drugie nie wiem… jakieś siewki znalazłam, które mogą być pomidorami gałązkowymi, ale czy to faktycznie one.. nie wiem. Wszystko było wymieszane, jak leżało na ziemi. Mam nadzieję, że jednak coś przeżyje, choć faktycznie były często połamane lub z wyrwanym korzeniem.

Po tym wszystkim odpuściłam sobie sporty. Jakoś ciężko mi zacząć nowe wyzwanie.

15 marca 2023 , Komentarze (3)

Że jak mam przeczucie, że to będzie zły dzień, to najprawdopodobniej będzie.

Po kolei:

  • wiało jak diabli, a busik do miasta nie jeździł rano – wzięłam rower
  • wiatr wyrwał mi furtkę z ręki i trzasnął ją tak mocno w futrynę, że wyrwało blokadę i furtka otworzyła się do zewnątrz
  • jakiś ciul włożył mi puszkę z otwartym piwem do sakwy i po dojechaniu do domu miałam cieknącą sakwę i wszystko śmierdzi
  • zerwało trakcję koło Uitgeest – odwołali mi pociągi powrotne
  • była usterka w Zaandam – odwołali mi pociągi powrotne
  • aparat nie radził sobie z ciemnością w muzeum, więc używałam telefonu aż bateria zeszła poniżej 20 proc
  • musiałam kupić ładowarkę, by przekonać się, ze na dworcu zlikwidowali gniazdka
  • nie zabrałam książki, bo miałam nie mieć czasu – czekanie na pociąg 3 godziny
  • kupiłam ładowarkę 4,8 ampera, by się przekonać, że ma ona gniazdka tylko po 2,4 ampera
  • do domu wróciłam jadąc naokoło przez Hoorn
  • po wiatr rowerem myślałam, że nie dojadę
  • wiatr zepchnął mnie z chodnika w amsterdamie
  • odtwarzacz mp3 zgubił w którym momencie 3 tomu książki byłam i musiałam zacząć słuchać od początku
  • dziewczyna z perłą okazała się brzydkim obrazem
  • do rijksmuseum kolejka była aż na zewnątrz, bo rozkopali drogę przed samym muzeum i piesi byli puszczani wahadłowo w kierunku muzeum, pod samym muzeum kolejka numer dwa.
  • wiatr przesunął szklarnię, choć ta jest przybita do ziemi, podkopana i przywiązana do płotu
  • wiatr tak wybujał szklarnią, że zrzucił z półek wszystkie kiełki, sadzonki, drzewko, wszystko
  • gdy pozbierałam wszystko do kupy, okazało się, że prawdopodobnie nie znalazłam siewek pomidorów koktajlowych
  • po powrocie do domu musiałam reanimować roślinki wywalone przez wiatr, w tym ciężkie 3 donice z daliami
  • nie wiem, które dalie są które – były opisane, ale wiatr wrzucił je i etykietki na jedną kupę.
  • poniedziałek był naprawdę do pupy!

14 marca 2023 , Komentarze (12)

Jest wiele drażliwych tematów. Niektórzy nie potrafią rozmawiać o polityce, by nie skoczyć sobie do gardeł, inni o kościele. Mnie zapala gender.

Nie chodzi mi o zaimki, o ilość płci, ale o tradycyjne gender – takie zanim ludzie zaczęli się bać tego słowa i brać innych ludzi za kosmitów. Role społeczne – role oparte na płci kulturowej. Płeć biologiczną zostawmy w spokoju. Ale idea, co dziewczynkom wolno, a co wolno chłopcom mnie irytuje. Dziewczynki nie mogą się złościć, ale u chłopców złość jest oznaką silnego charakteru. Dziewczynka, która się złości jest brzydka i ma zły charakter. Chłopcom nie wolno płakać, bo przecież muszą być silni, ale dziewczynki mogą płakać, bo są wrażliwe. Dziewczynki, które nie płaczą są mało kobiece. I tak w koło Macieju. Kiedy byłam gówniakiem, źle patrzono na kobiety obcięte na jeża. Chodzące w męskich spodniach większość czasu. Wtedy dziewczynkom nie wolno było się pobrudzić na podwórku, chłopcy nie mogli przesiadywać w domu całe dnie. I potem takie role społeczne przeniesione na dorosłość. Mężczyzna to musi mieć samochód i mieszkanie, bo inaczej jest niezaradny. Kobieta to musi chcieć mieć dzieci, mnóstwo dzieci, inaczej jest bezpłodna i nikt jej nie chce. Mężczyzna musi mieć duży licznik seksualny [i pewnie dlatego liczby są zawyżone], ale kobiecie nie wolno mieć przeszłości seksualnej. Więc chyba chłopaki bawią się w swoim gronie – tak mówią liczby.

Denerwuje mnie rozmowa o dzieciach, która wynika z gender. Wmawiano mi jeszcze jak byłam w liceum, ze kobieta jak nie ma dzieci to usycha i więdnie jak kwiat. Że robi się stara i pomarszczona, bo ciąża ma zbawienny wpływ na ciało i wygląd kobiety… Na studiach wmawiano mi, że musze chcieć mieć dzieci, bo coś musi być ze mną nie tak, jak ich nie chcę. Że mnie facet zostawi, jak mu nie urodzę. Że pójdzie do takiej normalnej, co mu urodzi dziecko. O ile młodsi ludzie mają już inne poglądy, to jednak starszej daty ludzie nadal uważają, że kobieta nie powinna w życiu aspirować do niczego więcej jak macierzyństwa. A ja pamiętam ze studiów koleżankę, która postanowiła zrobić sobie dzieciaka, bo siedziała w domu na bezrobociu i uznała, że skoro i tak się nudzi to równie dobrze może siedzieć z dzieciakiem w domu. Mąż dość zarabiał.

Denerwuje mnie, jak chcę coś zrobić, jak choćby jechać rowerami z koleżanką po Holandii, to znajomi pytają, co mąż na to. Czy nie ma nic przeciwko. Czemu z nim nie jadę. Jakbym była własnością swojego męża, bo jestem tylko kobietą. Jakbym nie mogła być autonomiczna i zrobić coś sama dla siebie, tylko muszę mieć męża obok, zęby pilnował czy na pewno nie pójdę na kufa mać.

Nie lubię więc, aby zadawać mi pytania związane z płcią kulturową i rolami społecznymi opartymi na płci. Wtedy mam wrażenie, że wybuchnę. I nie – nie wzięłam sobie tej frustracji z powietrza – ja te rozmowy z ludźmi naprawdę miałam, dostawałam takie złote niechciane porady i to tyle razy się zdarzało, że już mi uszami wychodzi. Jeśli myślisz inaczej niż ludzie, na których w życiu trafiałam – niech ci się życie zawsze szczęści i oby więcej takich liberalnych i wyluzowanych osób na świecie chodziło.

W ogrodzie wiosna. W niedzielę nic nie zapowiadało tragedii z poniedziałku, ale dziś nie o tym. Tulipany się otwierają, było nawet trochę słońca w sobotę. Pomimo deszczu i śniegu. Niedziela była deszczowa, ale już na plusie.

Mąż zrobił chruściki i utwierdziłam się z przekonaniu, że to nie mój smak. W dodatku wyszły bardzo suche, a kojarzę, że te które u mnie w domu mama robiła, były zawsze oleiste. Więc i tak źle i tak niedobrze. Nie mój smak.

Na obiad w wołowina warzywa. Mąż dorwał mięso na promocji, więc trochę przyoszczędziliśmy. Obecnie ceny w sklepach tak wariują – zwłaszcza za warzywa, że trzeba się jeszcze bardziej pilnować i kupować na promocji niż wcześniej.

13 marca 2023 , Komentarze (6)

Mam wrażenie, że zaliczyłam tyle wpadek, błędów i porażek, że nie zliczę. W zasadzie każdy projekt, którego się podejmuje ma dwa możliwe zakończenia i czasem brakuje wiedzy, czasem umiejętności a czasem motywacji i uporu, aby odnieść sukces. Z ostatnich moich porażek? Znowu się obżeram i nie zrobiłam 3 treningów biegowych w tygodniu. Zaplanowałam wyjazd do Rijksmuseum w poniedziałek po Oscarach, więc nie podołam i oglądaniu gali w nocy i pojechaniu rano pociągiem do Amsterdamu. Chciałam się zapisać na biegi w okolicy, ale póki co mam zerową kondycję i nie dobiegnę do mety. Sporo tego.

Jeśli jednak miałabym wybrać taką porażkę po całej linii i jak ona wpłynęła na dalsze życie i uniknięcie błędu… Wydaje mi się, że najbardziej mnie zmieniło rozstanie z narzeczonym. A właściwie to, że on mnie zostawił.

Pisałam tutaj już wiele razy – od dziecka byłam zawsze osobą sprawczą. Osiągającą. Dowożącą. Jestem zadaniowa i rodzice stawiali mi co rusz nowe zadania. Głównie dotyczące edukacji, ale też i zachowania. Byłam nauczona życiem, ze wszystko jest do osiągnięcia i ogarnięcia, wystarczy tylko odpowiednio się postarać. Że nie ma rzeczy, których nie umiem zrobić o ile bardzo dużo czasu temu poświęcę i zrobię wszystko jak należy. I w pewnym sensie myślałam tak o swoim związku. Związałam się z kolegą ze szkoły, był młodszy, zabawny i cholernie inteligentny. Chyba nic mi nie imponuje tak bardzo w mężczyznach jak intelekt. Nie tyle inteligencja jako spryt, ale oczytanie, wiedza, erudycja. Taki był mój ex. Spiknęliśmy się jakoś na początku liceum i byliśmy razem do 5 roku studiów. Szmat czasu. Dojrzeliśmy razem, uczyliśmy się siebie razem, snuliśmy plany na przyszłość. Po moich praktykach w Holandii byliśmy już zaręczeni i musieliśmy jeszcze tylko skończyć studia. Studiowaliśmy od siebie 300 km i widywaliśmy się 1-2 w miesiącu. Pisaliśmy na gadu-gadu ze sobą i wiecznie SMS-owaliśmy. W międzyczasie ja stałam się już gotowa, by iść dalej z życiem, ale on jako młodszy, niżej w latach nauki, miał inne zdanie. Jeszcze tylko nauka. Jeszcze tylko dobra praca. Jeszcze tylko mieszkanie. Wiecie, ja miałam takie bardziej polskie podejście – jakoś to będzie. Ogarnijmy ślub i resztę się zrobi. To tylko kwestia czasu, ale będziemy mieć wszystko o czym marzyliśmy, a ślub możemy mieć teraz już. Zrobiłam się przez to kwaśna, złośliwa, pouczająca, marudna. Po dwóch latach takiego związku na odległość, przyjechał on na boże narodzenie do rodziców i się spotkaliśmy. Powiedział mi, że już mnie nie kocha i dla niego to koniec związku. Oczywiście, że prosiłam o czas, błagałam. Pomęczyliśmy się jeszcze do sylwestra, ale powiedział że nie, definitywnie nie chce być ze mną, że nic nie czuje. Po tym męczyłam się już sama,

Trwało to kilka lat. Smęcenie, Płakanie. Żal za utraconą miłością. Skończyłam studia i się obroniłam i myślałam tylko o tym, że teraz byśmy ślub brali. Teraz pewnie bym z nim mieszkała już. Prowadzili byśmy dom razem. Miałam tak długą żałobę po tym związku, że naprawdę dziwie się, że nie wpadłam w depresję i czegoś sobie nie zrobiłam. W roku kiedy mój były brał ślub, ja zaliczyłam samobójstwo w miejscu pracy. Może to odwróciło moją uwagę od dalszego smęcenia. Przemoc psychiczna w pracy. Mieszkałam w Toruniu i mijałam czasem osiedle, gdzie mieszkała jego babcia. Chodziłam na starówkę, gdzie chodziliśmy razem na spacery i kebapa. Wszystko przywoływało wspomnienia. Na przestrzeni lat wszystko co robiliśmy, było po raz pierwszy. Każdy kolejny raz przywoływał ten pierwszy.

Po tym rozstaniu związałam się z kolegą ze studiów. Wesołkiem z nadwagą, który lubił stand-upy i polski hip hop. Nie wróciłam do słuchania Happysad i mam uraz do ska na całe życie. Na hip hop jednak też nie dałam się namówić. Zostawiłam za sobą numetal i amerykański rock początku lat 00. Czasem z nostalgii wracam, czasem robię sobie taką podróż w czasie. Wtedy byłam nieśmiertelna. Wtedy byłam sprawcza. Wtedy mogłam wszystko. Gdy potrzebuję tej energii, zaczynam słuchać muzyki z tamtych lat.

Związek z tym śmieszkiem w białych butach, który przyszedł do mnie kupić zielnik z fitopatologii, trwa do dziś. Zaliczyliśmy sporo wybojów na początku. Mi siadła psychika, on był jednak bardzo wytrwały. Wspierał mnie w najgorszych moich momentach. Był ze mną, kiedy walczyłam o autonomię z moją rodziną. Był przy mnie, gdy poznawałam siebie, że jednak nie jestem takim pokornym cielęciem i nie mam zamiaru zaspokajać potrzeb wszystkich dookoła i robić tego, co mi się każe.

Przy nim uczyłam się, że nie tylko moje zdanie jest ważne. Że aby związek miał przyszłość, obie strony mają głos. Mój były jest świetnym facetem, ale cała jego wiedza i życiowa orientacja są bardziej używane do grania drugich skrzypiec. On potrzebował osoby, za którą pójdzie, a ja zawsze byłam osobą, która przeciera szlaki. Mój mąż taki nie jest. Czasem on o czymś decyduje, czasem ja, ale zawsze najpierw jest narada wojenna. Przy Ukochanym nauczyłam się grać zespołowo. Do tamtej pory byłam osobą, która ciągnęła wszystkich za sobą. Wszystkie projekty, jakie były do wykonania w szkole czy na studiach, brałam na siebie. Wolałam wiele rzeczy zrobić sama niż pozwolić komuś coś zaniedbać. Jak działałam w zespole, to starałam się być liderem. Rozdzielać prace, pilnować i mikrozarządzać. Ja jestem osobą sprawczą, zadaniową. Nie czułam się nigdy dobrze będąc jednym z wielu.

Musiałam nauczyć się, że na wszystko jest czas. Że nie można poganiać związku. Doprowadzało mnie do szału, jak słyszałam od byłego „jeszcze tylko to coś i ty będziesz ważna dla mnie”. Zawsze było jeszcze tylko to coś. Najpierw nauka, Najpierw rodzina, Najpierw zobowiązania wobec całego świata. Najpierw jeszcze to coś malutkiego tam w rogu. A gdzieś po tym wszystkim byłam dopiero ja. Dla Ukochanego ja byłam na pierwszym miejscu. Nadal jestem. Oboje wypracowaliśmy ten mindset, że my kontra świat. Co by się nie działo, póki jesteśmy razem to damy radę. Gramy do jednej bramki. Z moim byłym każde z nas zgarniało pod siebie. Ta druga osoba była dodatkiem.

Skończyła się też moja nieśmiertelność. Nie mogę mieć wszystkiego, po co sięgnę. Nie mogę sobie zapracować na wszystko. Że czasem ktoś powie mi nie. Pamiętam wtedy ten szok „jak to koniec?”, „jak można MNIE zostawić?”. Przecież ja tak często pracowałam na ten związek. Byliśmy razem 7 lat. Tego nie można tak po prostu jednym słowem zniszczyć. Mnie nie można tak po prostu jednym słowem odstawić. No bo jak? Przecież ja zrobiłam wszystko jak trzeba. Przecież ja zrobiłam wszystko….

Teraz widzę więcej. Tamte błędy. Tamte zniechęcające zachowania. Mój były powiedział kiedyś, że sprawiałam, że nigdy nie czuł się dość dobry dla mnie. I to zdanie usłyszałam jeszcze kilkukrotnie w życiu. Że ktoś nie czuł się dość dobry przy mnie. Kiedyś nawet kolega mi powiedział, że był we mnie zakochany wiele lat wcześniej i patrzył we mnie jak w obrazek i ja wydawałam mu się wtedy taka niedościgniona, wszystko wiedziałam, o wszystkim miałam pojęcie i opinię. Że nie czuł się dość dobry, by zagadać. Żeby było zabawniej, ja się w nim wtedy też podkochiwałam. Potrzeba było nam 12 lat, aby sobie powiedzieć o tym. Długo poniewczasie. Wobec męża staram się być mniej krytyczna. Z resztą on się umie postawić i powiedzieć dlaczego uważa, że się mylę. Moja nieśmiertelność się skończyła. Jestem teraz jak najbardziej śmiertelna, popełniająca błędy, nieosiągająca zawsze swoich celów.

Sobotę zaczęłam od pracy w ogrodzie. Kilkukrotnie próbowałam dostać się do szklarni, aby zobaczyć, jak się roślinki mają. Było -3 st. C i bałam się, że powstają uszkodzenia przymrozkiem. Liczyłam po cichu, że wewnątrz jest choćby 0 stopni. Niestety nie dostałam się do środka, bo zamek błyskawiczny, którym drzwiczki są zamykane, zamarzł. Musiałam poczekać aż temperatura wzrosła do 3 stopni.

W ogrodzie zalegał grad i śnieg z piątku.

Wewnątrz zmarzł mi jeden krzaczek. Spodziewałam się, że wszystko inne szlag może trafić, ale nie krzaczek, który jest wieloletni. Alstromeria colorita red też zmarzła. Nie wiem, czy będzie żyć, bo najważniejsze jak trzyma się kłącze a nie pęd naziemny. Możliwe, ze siedzą one za płytko w doniczce. Gdy wzeszło słońce, szybko zrobiło się wewnątrz ciepło. Czyli jak w każdej szklarni. Słońce plus dwutlenek węgla równa się piekarnik.

Zadziwiająco kalarepa przeżyła. Może dwie siewki poczerniały.

Postanowiłam skorzystać z dnia wolnego od pracy i popracować z roślinami. Takie moje małe uzależnienie.

Wysiałam jakiś czas temu dwa rodzaje pomidora. Zwykły, duży i taki gałązkowy. Nie wiem czy koktajlowy czy jakiś inny, nie wczytywałam się w opis na opakowaniu. Zobaczymy co z tego będzie.

Przygotowałam rozsadnik z wytłaczanek tak jak wcześniej. Mam kupne rozsadniki z ogrodniczego, ale też mam zwykłe wytłaczanki od jajek. Kalarepa tak się przyjęła, więc pewnie tutaj też nie będzie problemu. Zobaczymy czy mam rękę do roślin w tym sezonie. W poprzednim tak średnio mi poszło. Ale wydaje mi się, że z roku na rok jest coraz lepiej.

Początkowo dałam mało ziemi, na kalarepę wystarczyło, ale teraz chciałam flancować rzodkiewki. Wysiałam je w donicy, która stoi w kuchni i były trochę za gęsto. podkopałam więc delikatnie korzonki ołówkiem i przełożyłam do świeżej ziemi. Powinnam użyć innego rodzaju ziemi – o mniejszej ziarnistości, ale miałam pod ręką tylko ziemię ogrodową z kawałkami gałązek i kory.

Gdy pojawiło się bezpośrednie słońce, temperatura wewnątrz szklarni wzrosła bardzo szybko. Nie otwierałam jednak wywietrzników, aby nie utracić wilgotności.

Pomidory były trochę przerośnięte i przez to są strasznie krzywe. Powinny jednak dość do siebie i zacząć rosnąć pionowo.

Rzodkiewka od razu trzymała turgor i pomimo, że taka rozbujana na boki, to pozostała twarda i mam dobre przeczucie co do niej. Zastanawiam się jak duża będzie rosła w takich warunkach.

Posadziłam wreszcie też dalie. Mam po 3 rośliny z każdej odmiany i jestem ciekawa czy i jak urosną.

Wsadziłam je do trójdzielnej donicy. może to błąd, bo w ten sposób nie będę mogła tych donic później ustawić na sobie, jak co roku. Jednak nie miałam pod ręką dość dużych donic, a takie zbliżone rozmiarem będą do pomidorów, jeśli nie posadzę tych ostatnich w workach. ogólnie mam chyba wielki brak planu w tym roku, co się uda to się uda. Pomyślę, jak będzie czas na myślenie. Musze następnym razem to lepiej zaplanować. Mam na przykład wciąż dużo niesflancowanych siewek kalarepy. Wyrzucić żal, posadzić nie ma gdzie.

Finalnie szklarnię zostawiłam w takim stanie. Kalarepa żyje i ma się dobrze, rzodkiewka musi się wzmocnić, falie w szklarni, aby trochę ciepełka miały – kolejne dni będą deszczowe, ale powyżej zera. truskawki są już w całości posadzone do worka. Pierwsza tura przeżyła, więc druga tura mogła do nich dołączyć.

Z drugiej strony są pomidory i resztka kalarepy. W kolorowych donicach są najprawdopodobniej już martwe alstromerie. Musiałam je za bardzo przelać, gdy były jeszcze w domu. Pod półką wiszą zaś truskawki, które były do tej pory w doniczkach na płocie. Przeżyły mrozy, gradobicia, ulewne tygodnie w listopadzie, sztormy. Wstawiłam je do środka jak jeszcze miały 2cm warstwę śniegu na sobie. Może trochę odżyją i dadzą owoc?

Nie ważyłam się z rana, a dopiero jakoś po śniadaniu. Mimo to waga relatywnie niska. Nadal nie zaliczam spadków, ale byle nie skakała powyżej tej wartości. Wzrósł mi udział mięśni i spadł tłuszczu. To super wiadomość. Mąż mówi też, że pod palcami też czuje, że zmieniło się moje ciało. Że nie jest takie mięciutkie już. Jednak do takiego mojego idealnego stanu sprzed lat to jeszcze sporo mi brakuje.

Na lunch zjadłam obiad z piątku, którego nie ruszyłam. Po tym kinie i subwayu i tym, jak się bardzo nim nie najadłam, to w domu jednak nie tknęłam już nic do jedzenia. Głodna spać też nie poszłam o dziwo. Nie do końca to rozumiem.

Zaś na obiad zjedliśmy sushi. Mąż przygotował jak zwykle kilka rodzajów – pierwszy raz z tofu – nie podeszło mi – i pierwszy raz z czarnym sezamem. Ten był pyszny. Zastanawiałam się, czy będę mogła jeść przy kocie, ale po tym jak powąchała to nie była zainteresowana. Wiem, że mój poprzedni kot – Figiel – by ukradł i uciekł z kawałkiem w zębach. Snoetje tylko powąchała co to jest i nawet łosoś surowy jej nie zainteresował. Więc tak siedzieliśmy we trójkę i jedliśmy.

Zrobiliśmy sobie z mężem seans filmowy. Miałam iść biegać, ale cały dzień się wybierałam jak sójka za morze, więc uznałam, ze wolę film. Łyknęliśmy na pierwszy pokaz film, który chciałam obejrzeć odkąd miał premierę w kinach – 20 lat temu. Chyba już wtedy się lekko podkochiwałam w Danielu Bruhl. Nie wiem, może to te oczka… Film opowiada o synu, którego matka była działaczką społeczną wiernie oddaną partii socjalistycznej w NRD i która zapadła w śpiączkę. Gdy kobieta się budzi, nie ma już muru, nie ma podziałów, kapitalizm wkroczył do miasta, a ze sklepów zniknęły jej ulubione ogórki. Syn w trosce o matkę staje więc na rzęsach, aby oszczędzić rodzicielce szoku i zaczyna wraz z cała rodziną i sąsiadami udawać, ze komunizm ma się świetnie i świat wcale nie ruszył do przodu. Polecam!

Drugi film nie był już taki lekki i wesoły. Dotyczy między innymi festiwalów filmowych, aktorek i pracownic machiny snów oraz mężczyzn, a w zasadzie głównie jednego z nich, wykorzystujących swoją pozycję do wykorzystywania desperacji kobiet wokół siebie. Kiedyś potkałam się z recenzją tego filmu w kanale F this movie! spodziewałam się, ze właśnie będzie taki jak opisano – bez polotu, nudny, bez sensu. Film natomiast podobał się zarówno mnie jak i mojemu mężowi. uważam, ze jest przygotowany właśnie w taki sposób, żeby to mężczyzna w swoim ograniczonym umyśle także zrozumiał, że to co robił Weinstein nie było ani trochę dobre. Pamiętam te komentarze, jak ruch #metoo się pojawił. Jak faceci pisali, że najpierw panienki chciały zrobić karierę, a później robiły z siebie ofiary. Ciekawe co teraz powiedzą, kiedy w filmie pojawia się prawdziwe nagranie w takiego robienia kariery. W którym momencie kobieta z nagrania zachowywała się jak oddana karierze sucz?

Film niemal doprowadził mnie do łez kilka razy. Wiem jak to jest, kiedy ludzie dookoła myślą, że zrobiłaś coś złego, podczas gdy ty czujesz się skrzywdzona i naruszona. Uważam też, ze to ważne, ze niektóre aktorki w tym filmie zagrały same siebie. Że stanęły po tej stronie narracji i opowiedziały ją swoimi słowami, ze swojej perspektywy. Nie pozwoliły by bulwarówki i portale plotkarskie ciągnęły je po rynsztoku obrzucania winą.

Trzeciego filmu nie dokończyliśmy. Wybrałam jednak film lżejszy tematycznie, horror. Jak na razie, na ten moment do którego dotarliśmy, ten film jest straszny. Naprawdę straszny.

O 21 jednak zmorzył nas sen i zostawiliśmy film do dokończenia, zanim się zaczęły dziać gorsze rzeczy. Tak przed samym pójściem do łózka lepiej nie oglądać horrorów.

Myślę nad zakończeniem swojego ramadanu. W pracy to jeszcze jakoś idzie. Ale wolę ruchome posty i jedzenie w weekend. Kolejne moje fiasko. Po 4 dniach byłam poirytowana i wypiłam czekoladę, a w domu zjadłam obiad przed zachodem słońca. W piątek zjadłam przed zachodem słońca. W sobotę jadłam cały dzień. W niedzielę nadal podjadam czekoladowe jajeczka, choć wzeszło już słońce… Czyli ramadan jest nie dla mnie.

© Fitatu 2005-24. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Serwis stosuje zalecenia i normy Instytutu Żywności i Żywienia.