Poświęcenie to mi się tak z religią kojarzy. Ze smutkiem i cierpieniem. Z porzucaniem siebie na rzecz kogoś/czegoś innego. Wychowano mnie w takich wartościach. Żeby się dzielić, pomagać, nie przechodzić obojętnie. Gdy dorosłam, zobaczyłam, że nie jest to droga do szczęśliwego życia. Może i wszystkim dookoła będzie dobrze, ale nie mnie. Zawsze będzie jakaś zrzutka na biedne dzieci, które potrzebują akurat twoich pieniędzy. Zawsze będzie ktoś, kto poprosi cię o zrobienie czegoś akurat kiedy masz swoje plany na ten dzień czy na tą kwotę. Pomaganie wszystkim dookoła sprawi tylko, że będą wracać i nierzadko chcieć więcej. A ty zostaniesz z tylko mniej i mniej czasu czy pieniędzy dla siebie.
I żeby nie było, że rzucam takie słowa na wiatr. Mam przykład takiego społecznictwa w domu. Moja mama jest pielęgniarką, więc od zawsze schodziło się pół wsi, bo trzeba by zastrzyki komuś podawać, bo dziecko choruje i jakąś poradę dać i zawsze coś. Zmiany opatrunków, doglądanie po operacji ludzi czy załatwianie po znajomości wizyt lekarskich u konkretnego doktora poza gabinetem. Zawsze się schodzili, bo wiedzieli, gdzie szukać. A moja mama zawsze była dla tych ludzi. I to za drobnostki, typu za kawę czy czekoladę. Nigdy nie brała pieniędzy. W miastach chodzi się do przychodni aby zdjęli szwy czy zmienili opatrunek. A tutaj pani X robiła od ręki i nierzadko u ludzi w domach. Po swojej pracy, między dyżurami. Czasami nie jechała z nami do babci, bo ktoś potrzebował stałej opieki.
I co z tego dzisiaj ma? Kolejny nowotwór i wieś wypiętą na nią dupą. Bo jak sama potrzebuje pomocy to nie ma nikogo. Był taki czas kiedy syn sąsiadów nosił jej zakupy i wyrzucał śmieci, ale pewnie dlatego, ze siedział nam na WIFi za darmo przez lata. Jak mu matka zmieniała hasło za złe zachowanie czy oceny, to miał zawsze hasło do nas. A tak to radź sobie sama. Gdy napisali o mojej mamie w gazecie, bo znów ktoś jej koty na wsi otruł, a jednemu odciął głowę, to wieś znów się odwróciła, bo mama powiedziała jak przez lata zabijano jej koty. Jak na działkach stworzyła mały azyl i szczepiła i zabierała do sterylizacji koty ze wsi, ale ludzie wolą szczuty mieć po piwnicach niż 4 koty śpiące w budzie na prywatnej działce za wsią. Gołębiarz ze wsi też nam kilka kotów zabił. I nigdy z tym nic mama nie robiła, bo chciała mieć spokój we wsi. A teraz się miarka przebrała, bo jeden z kotów zdechł mamie na rękach. Uratowanego Bogusia mama wzięła do domu.

Przygarnęła mama psa na wsi i zagadała z palaczami w kotłowni by tam go dać na służbę. Codziennie mama zabiera psa by się wybiegał pod lasem i sama go za swoje karmi, po prostu pies nie nadaje się do domu, więc biega po węglu na terenie kotłowni. Dzieciaki go zaczepiają przez płot i pies często szczeka i też wieś próbuje się psa pozbyć, odgrażała się jedna z moich dawnych koleżanek ze szkoły, że otruje tego psa, bo przeszkadza. Mama go wozi do weterynarza, uczy posłuszeństwa i chodzenia na smyczy, a ten za przysmaczki to dostaje głupawki jak widzi moich rodziców. Sama miałam okazję z tym psem raz iść na łąkę i naprawdę to taki normalny pies, tyle, że za bardzo emocjonalny. Ale z bezdomnego psa mama zrobiła pięknego, lśniącego i zdrowego. I przez to stała się wrogiem ludzi na wsi.

30 lat pomagania, stawiania pomocy innym na pierwszym miejscu, bycia miłym i zawsze oddanym. I po co? Żeby cierpieć z rąk ludzi, którym się pomagało.
Nie warto pomagać. Nie kosztem siebie.
Gdy zyskałam autonomię to obiecałam sobie, że nie będę taka jak moi rodzice. Przepracowana. Bez nadziei na przyszłość. Bez pieniędzy. Bez świętego spokoju. Bez zdrowia. Są dobrymi ludźmi i w zaden sposób nie zasłużyli na to, aby być tak nieszczęśliwymi. Ja wybieram siebie. Wybieram najpierw pomaganie sobie i uszczęśliwianie siebie.
Był taki czas, że pomagałam ludziom w pracy, bo znałam język. [To ja wybrałam, że chce znać język, nie tak, że tym ludziom się nie poszczęściło, po prostu mają w dupie naukę i staranie się] Dzwoniłam po lekarzach, umawiałam wizyty, jeździłam na wizyty. To co inni robią tu za pieniądze, ja robiłam za darmo. Z czasem się okazało, że to wszystko to jest wykorzystywanie, a nie pomoc. Jadę na policję zgłosić zaginiony rower koleżanki, a ta do mnie „dla psów się stroisz?” bo raczyłam zmienić ubranie na czyste. Umawiałam weterynarza, choć okazało się, ze ta koleżanka mieszka ulicę od gabinetu i mogłaby po pracy przyjść i się umówić – zwłaszcza, że tam pracuje polska weterynarz. Wiecznie „Anka, jest sprawa”. Dziś się odcięłam od tych osób. Mój wieloletni kolega wrócił do NL niedawno i też zapomniał, że się kolegowaliśmy do momentu, kiedy przyszedł, że chce pożyczyć książki do nauki języka. Przypomniałam mu wtedy, że miesiąc wcześniej koledzy powiedzieli mi, że śmiał się ze mnie, ze po co mi holenderski i po chuj mi obywatelstwo. przestał się znów odzywać. 5 lat znajomości okazało się gówno warte.
Już nie pomagam. Najpierw jestem ja i moja rodzina, czyli mój osobisty Ukochany i nasz wspólny kot. Potem jest reszta świata.
Jedyne co poświęciłam to wszystkie relacje, które zostawiłam w Polsce. Przyjaźń z Renatą udało się uratować, ale dlatego, że ona wychodzi mi na przeciw i mnie odwiedza. Nasza bliska koleżanka ma trójkę dzieci, więc zrozumiałe jest, że nie przyjedzie, więc ja ją odwiedzam za każdym razem jak to jest możliwe. Z innymi znajomymi i rodziną to czasami lecą jakieś SMSy i tyle. Poświęciłam te wszystkie relacje, aby wyjechać i ułożyć sobie życie. Poświęciłam coś swojego dla siebie. Więc nie mam o to żalu. Odległość też zweryfikowała niektóre znajomości.