No to znów dobiłam do 76 kg. To już 20 kilogramów, które chcę zrzucić z początkowych kilku, które chciałam zrzucić zakładając konto dekadę temu.
Jem emocjonalnie, jem z nudów, jem by regulować emocje. Myślę, że jak to opanuję, reszta przyjdzie sama. Uprawiam sport, lubię być na świeżym powietrzu. Lubię jeść warzywa, nabiał i białe pieczywo. Moim problemem jest przede wszystkim ilość, a nie to, co jem.
Obecnie trwa bardzo wietrzny i dość słoneczny tydzień. Praca w szklarni w połączeniu z taką pogodą sprawia niezłego mindfucka. Cały dzień gotujesz się, jest ci ciepło, bo słońce grzeje, a jednak na zewnątrz jest na tyle chłodno, że dach pozostaje zamknięty. Czasem przez to zbłądzi nam jakiś ptaszek w środku i kilka dni musi czekać, aż się dach otworzy. Słońce plus zamknięty dach to prawdziwy efekt szklarniowy – dwutlenek węgla, którym karmimy rośliny powoduje, że momentalnie w środku robi się gorąco. Kto nie wierzy w ocieplenie klimatu powinien spędzić jeden sezon w szklarni – co2 ma znaczenie.
Latem dach się otwiera, kiedy nie pada i doświadczyć można chłodnego powiewu, który orzeźwia spocone plecy, jednak wiosną, gdy dach jest zamknięty, a człowiek przychodzi w ubraniach przejściowych, potrafi gorąc nieźle skórę ugotować. Zatem w pracy wolę pogodę pochmurną.
Gdy wychodzi się ze szklarni, trzeba być nieźle ubranym. Jest to bardzo sprzeczne ze zdrowym rozsądkiem, bo jesteście spoceni, nadal się pocicie, jest wam gorąco, a ubieracie bluzę, sweter, kurtkę, rękawiczki i czapkę, jeśli jedziecie rowerem. I te ostatnie 10 minut przed przekroczeniem progu szklarni gotujecie się jeszcze bardziej. Tymczasem na dworze, choć jest słonecznie – jest 6 stopni i wieje bardzo zimny wiatr. Marzniecie.
Poza pracą lubię więc ciepłe 17-22 stopnie. Słoneczne, abym mogła od rana się pobyczyć w ogrodzie, pobiegać, zrobić cokolwiek na zewnątrz. Jak jest cieplej to zasłaniam rolety i nie wychodzę z domu. Zwłaszcza, jak jest cieplej niż 26 stopni. Zdarzało mi się wtedy biegać, ale najczęściej kończyło się to bólem głowy. Takim kilkudniowym.
Uwielbiam zaś zimę. Ubieranie się na cebulkę, czapkę na uszy i spacer po śniegu. Lubię tą ciszę zimą. Okulary przeciwsłoneczne muszę nosić, bo mi szybko oczy łzawią i je mrużę. Lubię zimę, bo w zimie rzadko jest mi za ciepło. A bardzo sobie nie radzę, gdy jest mi za ciepło. Gdy człowiek marznie to zawsze może dołożyć kolejne ubranie, kocyk, wypić ciepły napój lub coś zjeść. gdy jest za ciepło to jeśli nie ma klimatyzacji w domu to jest strasznie. Chciałabym z czasem założyć klimatyzacje w domu, jednak póki nie założę paneli to jest to za droga opcja.
W miasteczku niedaleko znów zaczyna kwitnąć ogród polderowy. Podjechaliśmy z Ukochanym rowerami, aby nadać paczkę do mojego brata. Miał przyjechać na wielkanoc i wyszło jak z bożym narodzeniem. Miałam kupione dla niego kilkanaście paczek z różnymi smakami jajeczek czekoladowych, więc je po prostu wysłaliśmy. Przy okazji przeszliśmy się po ogrodzie.
Było kilka nowych odmian. Nie widziałam moich ulubionych tulipanów Eisenberg, ale były jakieś nowe roślinki. Kompletnie nam nieznane.
Mimo słanej pogody, byli inni spacerowicze. Ludzie standardowo robili sobie zdjęcia z kwiatami w tle.
Pojawiły się żonkile z kilkoma kwiatkami na jednej łodyżce. Sama mam biało-omarańczowe w ogródku, ale takich żółtych jeszcze nie widziałam.
Niektóre tulipany zachęcają nie tylko formami kwiatów, ale także i liści. Obecnie kwiaty jeszcze się nie rozwinęły, ale rośliny już przykuwają uwagę.
Zaś w moim ogrodzie kolejne żonkile się pojawiły. Ten ze zdjęcia poniżej, jeśli się nie mylę, wraz z większą ilością słońca, jaśnieje.
Mam też podwójne narcyzy, to jest chyba sir Whinston Churchil. Muszę w końcu skonfrontować moje poletko z mapką, którą sobie narysowałam.
Skoro moje pomidory padły trupem, mąż wyskubał mi nasiona z pomidorów w lodówce. Rok temu mieliśmy dzięki temu bardzo bogate zbiory. To są pomidory gałązkowe z supermarketu.
Posiałam je w wytłaczankach, tym razem w koszykach do przechowywania bulw kwiatów.
Mąż wykopał w pracy tym razem odmianę pomarańczową. Ta mi się bardziej podoba niż ta fioletowa, którą przyniósł wcześniej. W ogrodzie domu, który wynajmowaliśmy miałam kilka takich roślin – wykopywaliśmy je jak rosły pomieszane w niewłaściwych lokalizacjach. Zaniosłam raz szefowi garść biało-purpurowych, które rosły w sektorze żółtym, a ten powiedział – kompost albo do domu. To wzięłam do domu. Fajnie kwitły później, choć nie były tak intensywne, jak odmiany ogrodowe, które sprzedajemy.
Nie mogę się doczekać, aż alstromerie pojawią się w sprzedaży. Chętnie uzupełnię kolekcję. Kupię też z pracy nasze flagowe odmiany. niestety, ale za płytko je posadziłam na jesieni i mi zmarzły.
Nie pamiętam już dokładnie sytuacji, kiedy mój mąż powiedział, co powiedział. A raczej pamiętam sytuację, ale nie pamiętam dokładnych słów. Byliśmy wtedy już na emigracji, mąż rozmawiał ze swoją mamą i rozmowa dotyczyła czegoś, co musieliśmy załatwić, czy gdzieś pójść… Nie pamiętam dokładnie. Ukochany opisywał co się wydarzyło i teściowa zapytała, w jakim języku załatwialiśmy sprawę. Oni ogólnie za bardzo mnie nie mieli okazji poznać, a mąż nie należy do zbyt wylewnych, więc wydaje mi się, że zakładali, że cośtam znam angielski, jak większość dzieciaków u nich w rodzinie niby angielski ma i niby cośtam umie wydukać. Tymczasem ja angielski znam na wysokim poziomie. Czasem żałuję, że nie na bardzo wysokim, bo przecież słucham naukowych podcastów, czytam czasem artykuły naukowe, ale w mowie codziennej nie wyrażam się w taki sposób, w jaki czytam. Wracając do rozmowy – mąż powiedział, że po holendersku była sprawa. Teściowa odpowiedziała coś, czego so końca nie pamiętam, ale była zdziwiona. Było to coś w stylu – „to Marysia sobie dobrze radzi?” na co mój mąż odpowiedział „Marysia sobie zawsze bardzo dobrze radzi”. Nie pamiętam teraz dokładnie słów, czy to było właśnie z radzeniem sobie, czy z inteligencją, czy z byciem zdolnym… Ale mąż powiedział tak zupełnie bez złośliwości, ale dobitnie, że to ja jestem tą bardziej przebojową/mądrą częścią tego małżeństwa. Bardzo mi wtedy skrzydełka urosły. Rzadko słyszę, aby mój Ukochany mówił o mnie do osób trzecich i bardzo się ucieszyłam, że powiedział coś tak miłego. Teściowa więcej nie kwestionowała mojej osoby, przynajmniej nie na tym polu. Z czasem mąż nauczył się również języka i on także załatwia rzeczy. Ja jestem bardziej wypychana tam, gdzie trzeba iść osobiście, bo mam mniejsze fobie społeczne, a mąż załatwia rzeczy techniczne – kontakty z firmami energetycznymi, internetowymi, stolarzami…
Środa minęła spokojnie. Miałam trzymać post po pracy – w zasadzie to we wtorek miałam, ale nie wytrzymałam. Myślałam, by zrobić to samo w środę, ale jak rozmawiałam z mężem w drodze do domu i wspomniał, że pojedzie na zakupy, a ja mam sobie nałożyć spaghetti, to jakoś motywacja do poszczenia mi przeszła.
Byłam przy tym zła sama na siebie, bo później jeszcze zajadłam to jajeczkami czekoladowymi. Te białe oddałam Ukochanemu, bo mi nie smakowały. Nie przepadam za białą czekoladą, a do tego nadzienie pistacjowe tego dnia w ogóle mi nie wchodziło. Wypiłam Inkę i podjadłam jajeczka i czułam, że to było jednak za dużo. Ostatnio często czuję, że jem za dużo czegoś. Że wszystko mi wychodzi bokiem lub się cofa. Posty trochę to już pomogły opanować.
Mąż kupił mi zraszacz do roślin – poprzedni zaczęłam używać do rozpylania trutki na mszyce i się rozpadł. Ten wygląda solidniej. Butelka jest szklana. Potrzebuję zraszać moje truskawki, ponieważ są za małe na przesadzanie [są dopiero w fazie liścieni], a stojąc na parapecie dość szybko wysychają. Dzięki zraszaczowi, mogę je szybko przywrócić do życia bez zamykania pudełka.
Amarylis zaczyna kwitnąć.
Tulipany od koleżanki mają główki.
Pojawiło się więcej żonkili.
Mąż zagadał z szefem, że podczas likwidacji jednego z sortów mogą zabrać stare rośliny do domu. Są one sporo przerośnięte i ogólnie „zużyły” się już. Mają słabsze kwiaty i są obecnie niszczone i kompostowane, aby na ich resztkach posadzić dokładnie ten sam sort, ale młodszy. Jedno kłaczę wkopałam za szklarnię, drugie w miejscu, gdzie mi alstromerie zmarzły i zostało puste miejsce – musiałam postawić doniczki, aby kot przestał mi tam się załatwiać. A trzecie kłącze wylądowało w donicy w szklarni.
Róże nie wyglądają dobrze, ale pączki na dole łodygi zaczęły puchnąć. Może wilgoć napędzi róże do ukorzenienia się?
Straciłam nadzieję, że z ogórkami coś się wydarzy. Większość padła. Przyjrzałam się fasoli, którą kupiłam i mogę ją dopiero za miesiąc wysiać. Chcę ją dać od razu do gruntu. koniec kwietnia, początek maja.
Dalia, którą zmasakrował wiatr i której bulwy się połamały dostała ostatnią szansę – wkopałam ją w szklarni w ziemię – puściła pędy. Jest nadzieja.
Jakaś zabłąkana roślina, chyba lilia, ale nie jestem już pewna, trafiła do doniczki i też puszcza pędy. Po tym wypadku w szklarni kompletnie nie pamiętam gdzie, co rosło.
Przeniosłam goździki do szklarni. Użyłam do tego donicy, którą kupiłam do alstromerii, które dostaliśmy z pracy. Kupiłam wtedy różne kolory donic, do różnych kolorów kwiatów. Ta beżowa na zdjęciu była do odmiany biało różowej, ale ona mi zdechła. Straciłam też jedną żółtą i dwie różowe. Mam szansę, że mi kolega przywiezie odnogi kłącza, które dałam jego mamie i przeżyły. Może je pociąć dla mnie, ale on jest tak z głową w chmurach, że pewnie nie będzie pamiętał. Obecnie mamy zakaz dostawania do domu roślin. Główny hodowca się zorientował i ukrócił. managerowie nie zdawali sobie sprawy, że ta partia nie miała nałożonego patentu.
Moje floksy są już pięknie rozwinięte.
Ukochany dokupił mi kolejne pudło na strych. Idealnie mieści się w skos. Są tam typowo letnie ubrania, kołdra dla gości, plecaki i torby. Wszystko czego nie potrzebuję na co dzień.
Ostatnio bujałam się po laboratorium i zobaczyłam ładnie stojące kultury tkankowe w chłodni. A jak potrzebowałam zdjęcia na temat fotoklubu „rytm i struktura” to nie mogłam nigdzie zobaczyć takiej ładnej regularności i głębi… Nie poszłam nawet na to spotkanie, bo bez zdjęć miałam malutką chęć wychodzenia w poniedziałek wieczorem z domu. Zdjęcie nie jest jakieś super, ale może jakbym wyciągnęła żółć i trochę pobawiła się kadrem to by wyszło coś ładnego. Poza tym telefonem na szybko mogłam tylko tyle zrobić.
Vitalia znów mnie policzyła. Ciekawe, czy i tym razem wrzuciłaby mnie na dietę 1400 kcal. Nigdy więcej takich diet.
Poszłam pobiegać. Mój zegarek ma możliwość zapamiętywania harmonogramu treningów i mogę też sama wgrywać treningi na niego i chyba za bardzo polegałam na tym pierwszym. Wybrałam pierwszy trening z brzegu myśląc, ze to ten mój kolejny – numerki mi się pomyliły – i wybrałam trening o dwa tygodnie za bardzo do przodu. Ale przebiegłam, dałam radę i spoko. Nawet tym razem pogoda mi nie przeszkadzała. Trochę padało, zaszło słońce i do domu wróciłam w ciemności. Ale cieszę się, że z domu wyszłam. Czas rozruszać zastałe gnaty.
Nadal miałam zakwasy i ból po fizjoterapii. W domu porozciągałam się z jogą i staram się robić głównie treningi zadane przez fizjoterapeutę.
Chyba mam 4 takie historie nauczycieli, którzy pozostają w mojej pamięci i mieli wpływ na to, kim jestem dziś.
W klasach 1-3 miałam nauczycielkę, wychowawczynię – panią Ewę. Od kilku lat nie mamy kontaktu, ale jej obecność przewija się przez moje życie w zasadzie od tamtego momentu regularnie. Nawet na mój ślub przyszła, choć ogólnie nie było wesela i była to tylko skromna ceremonia w urzędzie. Ma ona w sobie wiele pasji, do dziś organizuje dla dzieciaków różne wyjazdy i jest taką osobą, która energicznym głosem i gestykulującymi wiecznie rękoma potrafi poderwać do działania kiedy trzeba i uspokoić kiedy indziej. Nawet mój niepokorny brat do dziś mówi tylko z szacunkiem o pani Ewie. Myślę, że ten moment, kiedy dziecko uczy się samooceny i sprawczości przypadł u mnie między innymi na czas, kiedy Pani Ewa była obecna od poniedziałku do piątku w moim życiu. Jest to chyba jedyna osoba, która mówi wredną wersję mojego drugiego imienia i mówi to nie aby przedrzeźniać, ale po przyjacielsku. Zawsze rozumiała, że do mnie trzeba mówić bezpośrednio i z konkretami. Że nie rozumiem przez kwiatki. Potrafiła nawiązać ze mną kontakt i skupić moją uwagę. Dziś mało kto to potrafi.
P. Renata prowadziła nas przez późniejsze lata podstawówki. Pamiętam, jak mi powiedziała jakim zawodem jestem. Że pani Ewa mówiła o mnie tak ładnie w pokoju nauczycielskim i pokazywała moje prace plastyczne, które wykonywałam na zajęciach i one cieszyła się, że trafię do jej klasy, a tymczasem ja okazałam się wielkim niewypałem. Leniwa, niezdeterminowana, robiąca prace plastyczne dla połowy klasy, a swoich nie oddająca na czas lub robiąca na odpieprz. Czasem ciężko mi zaufać sobie, ciężko mi uwierzyć w siebie. Wtedy przypominam sobie tą rozmowę.
P. Lidia fajnie prowadziła biologię w liceum. Tłumaczyła rzeczy z humorem i bardzo odnosząc je do codziennego życia. Potrafiła ochrzanić chłopaków, że nie słuchają jak myje się wulwę i że ich życie rodzinne może kiedyś wymagać wykonywania zabiegów higienicznych wobec swojej żony i jak nie będą uważać, to mogą sobie zaszkodzić w przyszłości. Prowadziła nam też fakultet biol-chem na którym przygotowywaliśmy się do matury. Bardzo mnie inspirowała. Dziś po latach widzę inaczej pokazywanie nam filmiku Niemy Krzyk czy wmawianie, że spirala antykoncepcyjna to wielkie zło. 20 lat minęło i mam całkowicie odwrotne poglądy do tej pani. Mimo to lekcje biologii były naprawdę fajne
Nauczycielka angielskiego na studiach. Miałam kilka, ale w ostatnim semestrze trafiła się jakaś kobieta mówiąca z akcentem native speakera brytyjskiego. Po jej „łea” nikt nie wiedział nigdy, o co pyta. Wszyscy przywykliśmy do rosyjsko-angielskiego „łer” [Where?]. Kiedyś zatrzymała mnie po lekcjach, aby ze mną porozmawiać. Dała mi wiele nieproszonych rad życiowych po których wyszłam z płaczem. Usłyszałam, że z moją twarzą mam prze*ebane, że jestem brzydka i ludzie mnie nie lubią za sam wygląd. Że przez to jak wyglądam nikt nie będzie brał mnie poważnie, bo nie nosze makijażu i mam włosy za pas. Że jeśli chcę zaznać trochę życia to mam obciąć włosy na krótko i nosić makijaż, bo księżniczkom w życiu łatwiej. Mniej muszą umieć, więcej błędów popełniać. A po mnie widać, że staram się w 100 procentach wypełnić obowiązki, a tego nikt nie ceni tak bardzo jak miłego charakteru i ładnej twarzy. Dziś wiem, że miała rację. Im mniej się szarpię i gram czasem głupka, tym mi łatwiej w życiu.
W poniedziałek, pierwszy po zmianie czasu, wzięłam rower do pracy. Wstałam o 5 i jechałam niecałą godzinkę po ciemku. Ubrałam się na cebulkę, ale nadal bez kurtki przeciwdeszczowej ten lodowaty wiatr zmroził mi przedramiona tak, że miałam wrażenie, ze nie mam w nich czucia.
Po pracy pojechałam na spotkanie z fizjoterapeutą. Przypomniałam sobie po drodze moją dawną trasę biegową. Moje pierwsze spotkanie w poradni bólu. mąż dołączyć po swojej pracy do mnie, aby wysłuchać ewentualnie więcej niż ja bym zapamiętała. Erik, fizjoterapeuta zaproponował, że może zacząć od pracy już na miejscu. Zebrał wywiad i był gotowy uciskać, więc spoko. No i się zaczęło. Przestałam używać rollera, bo mnie wszystko bolało, ale on mnie tak rękoma wyrolował, że bolał każdy niemal dotyk. Uwolnił mi miednicę, rozmasował uda i pośladki, mięśnie grzbietu oraz łyżek i ścięgna stóp. Rzucało mnie z bólu po całym łóżku, a następnego dnia miałam ból skóry i siniaki. Telefonu do kieszeni w spodniach nie mogłam włożyć, bo tak mnie bolało. Pokazał mi jak się rozciągać i mam wykonywać to rozciąganie codziennie. Aby nie zakleszczyć znów miednicy. Po wizycie czułam się jak miękka kluska a już na spacerze z koleżanką czułam zakwasy.
Weszłam też do sklepu po jakąś bułkę, bo byłam głodna. W aktionie jak zawsze urzekły mnie dekoracje do ogrodu.
Do domu wracałam ostatnie 15 km w wietrze i przelotnych opadach deszczu. Tak, ta piękna jasna chmura niosła w sobie wiele deszczu i wiatr przygnał ją akurat nad moją głowę. Na szczęście długo w niej nie jechałam i do domu dojechałam tylko wilgotna.
Mąż zaserwował ciepłą Inkę i spaghetti, więc jak tylko się ugrzałam nimi i kocykiem elektrycznym to poszłam spać. Dzień minął mi naprawdę szybko.
Po aktywnym piątku i tym, jak w sobotę na rowerach nas zmoczyło solidnie – w niedzielę nie było rowerów. Nawet na spacer nie dał się Ukochany wyciągnąć. Za to zaproponował tenis. Było chwilę sucho więc poszliśmy grać. W niedzielę rano korty są puste, przynajmniej teraz, jak jest zimno. Pograliśmy tylko godzinkę, bo wreszcie odpuściły mi zaparcia i nawet nie sprawdzałam czy wc przy kantynie jest otwarte tylko poleciałam do domu. Jak już raz w tygodniu człowiek idzie do wc to lepiej do swojego.
Resztę dnia spędziliśmy na podjadaniu i drinkach.
Hiacynty kwitną, choć jeszcze nie wszystkie. W drugiej części ogrodu, gdzie słońca jest mniej widać na razie tylko główki.
W szklarni bez zmian – jakby czas się zatrzymał. Kalarepa daje radę, rzodkiewka też, ale pomidory to jeden wielki pomór.
Z róż raczej nic nie będzie. O dziwo te w wazonie – dane na 8 marca nadal żyją i mają się świetnie!
Mam kilka takich czynności przy których tracę rachubę czasu. Scrollowanie, z czego nie jestem dumna, ale wydaje mi się, że to obecnie znak czasów. Każdy scrolluje i patrząc jednak dookoła – ja nie jestem aż tak bardzo zatracona w tym. Przede wszystkim nie mam tiktoka, a to już ratuje mój czas wolny. Chodzę do psychologa, aby wyregulować emocje, a narkotyczne hity dopaminowe, które dostaje się podczas scrollowania to raczej nałóg a nie jego leczenie. Więc nie będę dokładać sobie rzeczy, które potem będę musiała leczyć. Lubię za to wejść na reddit i na niektórych kanałach popatrzeć na ciekawostki przyrodnicze ze świata. Ale wiadomo, trzeba być ostrożnym, bo mało co w internecie jest prawdziwe.
Kolejną rzeczą jest oglądanie filmów. Teraz oglądam głównie z mężem, ale był taki czas i pomału chcę, aby ten czas wrócił – kiedy oglądałam jeden film dziennie. Fakt – w liceum i na studiach miałam więcej czasu. Po prostu laptop, słuchawki, kanapa i mnie nie ma. Chłonęłam każdą pozycję na torrentach – obejrzałam wiele niezależnych filmów jak i filmów tak złych, że na szczęście ich dziś nie pamiętam. Obecnie mam konto na Netflix do oglądania filmów nieanglojęzycznych z holenderskimi napisami – chcę wrócić do takiej nauki języka, ale póki co utknęłam z rewatchem rzeczy takich jak Sukcesja, amerykańska wersja The Killing [Joel Kinnaman jest taaaki wysoki! i chyba mam coś do szwedów] czy nowe filmy, jak na przykład oscarowe nominacje z tego roku.
Zatracam się w szyciu, choć ostatnio nie mam weny. Przede wszystkim odkąd zmieniłam aranżację biura i bieżnia zajmuje strategiczne miejsce przy oknie, nie mam podłogi, na której mogę kroić. Musiałabym na czas szycia przenosić się piętro niżej i pracować w jadalni – tam stół jest duży i mogłabym kroić na stole, choć jego faktura nie zachęca – lite drewno zostało celowo zostawione z oryginalną fakturą i stół nie jest płaski a wyboisty. Mam też podłogę w pralni-siłowni, ale wtedy znów plecy mi siądą i kolana od krojenia na podłodze… Jak nie urok to sraczka. Więc myślę coraz częściej nad schowaniem maszyny, bo wciąż stoi na biurku.
Zatracam się w pracy w ogrodzie. Lubię sobie pokopać, lubię posadzić [jakby w pracy było mi mało] i lubię ogólnie obcować z roślinami. Codziennie chodzę do ogrodu popatrzeć jak się wszystko zmienia.
Bardzo lubię robić pranie. Selekcjonować co z czym będzie prane, rozkładać miedzy 6 koszami na pranie w domu, rozkładać nowe ręczniki, wieszać pranie, składać, przekładać między 4 suszarkami, rozkładać po szafie wyprane ubrania. Odpręża mnie to, daje poczucie harmonii.
Lubię też być na świeżym powietrzu. Być w ciszy, choć ostatnio i tak chodzę w słuchawkach. Lubię iść na spacer, pobiegać, pojeździć rowerem i rozglądać się dookoła, co nowego, co się dzieje, czym są zajęci ludzie wokół mnie.
W piątek, jak wspomniałam wcześniej, wzięłam wolne. Na odpoczynek. Odwinięcie głowy. Po angielsku brzmi to lepiej – unwind my head. Liczyłam, że pogoda będzie równie ładna co w czwartek. A przynajmniej pracując pod szkłem, każda ilość słońca wydaje się kusząca i ciepła. Na zewnątrz zaś wichura i zimno. Ale nic to. Liczyłam na dobrą pogodę i miałam dobrą pogodę.
Rano dostałam SMS od panów, co mają mi okna dachowe założyć. Od 3 tygodni pogoda nie sprzyja montażowi i odezwali się, że pamiętają, proszą o cierpliwość, ale pogoda jest kluczem. Muszą minąć dwa suche dni zanim będą mogli zacząć pracować. Jak do tej pory był maksymalnie jeden. Nawet w piątek wieczorem zaczęło padać. W sobotę padało od rana.
Zjadłam duże śniadanie – 900 kcal kanapka z jajcem – i wystawiłam rower na przejażdżkę. Miałam jedyny cel – dotrzeć na plażę, trochę posiedzieć, poczytać i nie spóźnić się na spotkanie z psychologiem. W zasadzie więcej planów na ten dzień nie miałam. No i kupić piłkę do ćwiczeń.
Rzodkiewka w domu ma się świetnie.
Pojawia się więcej hiacyntów.
Pojawiły się tez krokusy fioletowe zebry.
Lilie wychodzą z ziemi. Mogłam je gęsto obsadzić tulipanami to może kot by mi w nich nie grzebał.
Moją jazdę rozłożyłam na trzy etapy. Na plażę, do miasta, do domu.
Zaczęłam używać powerbanka, który sobie kupiłam. Udało mi się go zdrenować w 25 procentach i postanowiłam przetestować ogniwo do ładowania. Zamontowałam powerbank na rowerze, przypięłam go jeszcze do ramy bagażnika karabińczykiem, aby na dziurach [jakich dziurach?!] go nie zgubić. Naładował się niemal do pełna. Jestem zadowolona.
Miałam w pełni naładowany rower, ale z uwagi na bardzo silny wiatr, bateria pokazywała mi zasięg około 50 km na niższych przyłożeniach silnika, więc musiałam jechać bardzo wolno i bez zrywów, aby nie tracić ładunku niepotrzebnie. niestety rower nie ma panelu słonecznego.
Widziałam kilka pól w okolicy – choć jeszcze niewiele. Rolnik ma przestój tylko koło stycznia-lutego [przynajmniejpolski rolnik], a więc praca wre. Na każdym polu byli ludzie i doglądali roślin. Dla wyjaśnienia – rośliny na polach nie idą na sprzedaż, są one posadzone aby wyprodukować cebulki. Kwiatki, które się o tej porze roku kupuje, pochodzą ze szklarni i są sadzone po to, aby je ściąć. Na polach rośliny zostają do zakwitnięcia [tulipany] lub przekwitnięcia. Tulipany się ogławia po zakwitnięciu, aby składniki pokarmowe szły w cebulkę a nie nasiona. Cebulki wykopuje się około lipca i przechowuje w suchych magazynach. Stamtąd około października-listopada trafiają ponownie do gruntu.
W Schagervlotbrug stoi punkt widokowy na kanale. Z obu stron można na niego wejść i rozejrzeć się po okolicznych polach i łąkach. Nie wchodziłam, bo nic dookoła jeszcze nie kwitnie. Ponadto jest tam stół piknikowy i można zrobić sobie postój w trasie i zjeść jakąś kanapkę bądź napić się kawy.
Drogi udostępnione dla rowerów w Holandii mają się różnie. Zależy od gminy czy są zadbane i dobrze zaprojektowane. Ja w swojej gminie nie mam na co narzekać. Podobnie było w dwóch wcześniejszych, gdzie mieszkałam. Mamy tutaj do dyspozycji:
drogi 60-tki bez wyznaczonego pasa dla rowerów, ale z twardym poboczem.
drogi tylko dla rowerów, gdzie wolno pojechać mieszkańcowi do własnej posesji. nie są to drogi przelotowe – najczęściej są zrobione z czerwonego asfaltu i nazywają się fietsstraat – ulica dla rowerów. Mają miękkie bądź twarde pobocze – zależy jaki rodzaj ruchu jest dopuszczony. Tutaj pobocze jest miękkie, bo szansa, ze spotkają się dwa samochody jest mała. Znam drogę, gdzie jest utwardzone, bo jeżdżą tamtędy ciągniki na pola i trzeba się jakoś zmieścić. Drogi takie celowo są wąskie, aby wymusić wolną jazdę. Jak nie masz mózgu i nie umiesz jechać wolno, utopisz samochód.
Średnicówki i autostrady rowerowe. Tutaj średnicówka przez miasto – poprowadzona między osiedlami, niezakłócona ruchem samochodowym, później wchodzi w tunel pod obwodnicą miasta i wjeżdża wprost do centrum miasta. Niezakłócona.
Wydzielony pas dla rowerów w strefie zabudowanej – linia ciągła oznacza, ze nie Monza wjechać na nią samochodem. poza strefą zabudowania jest linia przerywana, więc samochody aby się minąć, muszą wjechać na pas dla rowerów. To oznacza, że trzeba się kilka razy upewnić, czy nie jedzie tamtędy szybki rower lub skuter, nim wykona się manewr.
ścieżka rowerowa oddzielona barierą naturalną
najczęstszy rodzaj ścieżki rowerowej – oddzielona pasem zieleni.
Gdy dojechałam do Petten, najpierw musiałam wspiąć się na wał powodziowy. Na zdjęciu widać jak nisko jest miejscowość. Górą wału idzie ścieżka dla pieszych, najczęściej ludzie z psami tamtędy chodzą. Ścieżka ta prowadzi jeszcze 20 km aż do rezerwatu wydm z Schoorl. Nie wiem jak daleko idzie w drugą stronę, ale dwie wioski na północ jest Julianadorp i tam też jest rezerwat wydm.
Wały powodziowe są zawsze dwa. między nimi jest strefa buforowa wzmocniona betonem. Jeśli woda się przeleje, powinna tutaj wyhamować.
Na szczycie drugiego wału jest ścieżka rowerowa, chodnik oraz szlak konny.
Trzecią barierą przeciwpowodziową jest plaża. Nie jest to naturalna plaża i nie sluży ona do turystyki, choc na pewno jej sprzyja. Plaża została usypana sztucznie piaskiem wydobytym z dna morza. Zawiera więc bardzo dużo muszelek i jest naprawdę słona. Po każdym sztormie nowe hałdy piasku są sprowadzane na brzeg, aby odbudować plażę. Plaża dostaje pierwsze uderzenie, kiedy morze jest wysokie i wzburzone. Dzięki temu wały powodziowe pozostają nietknięte. Wały dodatkowo obsadzone są trawą, aby darń trzymała je w niezmienionej formie pomimo wysokiej erozji dookoła. nasze plaże są bardzo czyste. Jak widzę co roku zdjęcia z polskich plaży pełnych zakopanych śmieci czy niedopałków to cieszę się, że mieszkam tutaj. Koszy jest niewiele, a mimo to śmieci nie ma. Budka ratowników była zajęta – w wodzie był surfer. Pawilon też był pełen ludzi. Poszłam sobie tam na kawę najpierw. Ludzie przyszli na lunch, siedzieli na tarasie w słoneczku i silnym wietrze.
Po kawce wzięłam książkę i poszłam posiedzieć na wydmie. Piasek zasypywał mnie i pewnie mam jeszcze torebkę do wytrzęsienia. Rozstawiłam też panel słoneczny, aby dalej łapał słonko. Niby tutaj kradzieże nie są częste, ale ten polski pierwiastek we mnie zostaje. Boje się i zapobiegam kradzieży. Swoją drogą w poniedziałek znaleźliśmy notatki i telefon mojej szefowej u nas w pracy. Zostawiła w piątek i poszła do domu bez niego. Przez weekend jeszcze ludzie pracowali, dzieci do pracy przyszły, a telefon przeleżał 3 dni i nie dostał nóg. Poza jednym polakiem, który wyszedł do domu w bluzie innego kolegi – holendra – a potem nie oddawał tej bluzy pomimo próśb, nie zdarzyła się żadna kradzież w firmie od kilku lat. Wtedy dziewczynce zaginęła kurtka i firma dała jej pieniądze na nową.
Po wizycie na plaży pojechałam dos miasta. Miałam chwilę by wejść po piłkę do ćwiczeń do Aktiona. Nie miałam czasu, aby się tam przechadzać i kupić kolejne niepotrzebne rzeczy.
Później spotkałam się z psychologiem. Normalnie siedzę u niego 50 minut. Tym razem przetrzymał mnie półtorej godziny i jak wychodziłam to musiałam się nakombinować w tym labiryncie, bo pozamykali standardowe wejście przez recepcję. Na szczęście droga przeciwpożarowa była dobrze oznaczona. Zdziwiło mnie, że po dotarciu do domu o pół do szóstej, wcale nie byłam głodna. Zjadłam rano kanapkę z jajcem, na plaży jogurt i dalej długo, długo nic. A mimo to nie byłam głodna. Zjadłam jednak kanapkę z pomidorem i ogórkiem, aby nie złapało mnie ssanie na noc. Później dojadłam truskawkowe After Eight. Sen ściął mnie o 19-tej, ale posiedziałam jeszcze z książką do 21.
Po piątkowej wizycie u psychologa mam wrażenie, że najbardziej boje się go zawieść. Nie wiem.. mam mieszane uczucia. Widzę, ze facet chce dobrze, ale ja taki people pleaser nie powinnam dostawać takiego feedbacku od osoby, która ma mi pomóc.
O co chodzi? Otóż rozmawiam z nim od miesięcy o moich staraniach o przyjęcie do pracy do pewnej firmy. Wciąż, od września nie pojawiła się tam oferta pracy, na którą HR doradca chciał abym aplikowała, ale zdaniem badacza tego działu, który mnie interesuje – będą szukać do pracy na pewno do nadchodzącego września, kiedy otworzą nowe przestrzenie laboratoryjne. W międzyczasie firma odrzuciła moją kandydaturę na dział sąsiedni – fizjologii. I ten mój psycholog wałkuje mnie od miesięcy, że to nie jest jedyna firma i że z tego jak opisuję moje miejsce pracy to nie mam tam przyszłości, rozwoju, a raczej kłopoty, bo zaczyna mi nawalać zdrowie, a takie osoby firma spycha na margines lub zwalnia. W piątek wybitnie wałkował mnie, że za 10 czy 20 lat moje okienko poszukiwania nowej pracy ograniczy się do pracy fizycznej, a obecnie jeszcze mogę w sektorze bardziej umysłowym szukać pracy. Mówi, że mój holenderski jest dość dobry by szukać dobrej pracy, gdzie się nie zmęczę. Trzymał mnie półtorej godziny i miałam wrażenie, że rozmowa idzie w kierunku, kiedy ja mam się zobowiązać, że zaaplikuję do innych firm. przyznam szczerze, że nie bardzo chcę, bo większość ofert pracy dotyczy jeżdżenia po Europie i świecie albo dojazdów do pracy ponad 100 km. W skrajnym wypadku ponad 170 km. mam 3 firmy w zasięgu 50 km, ale nie chcę tak daleko jeździć. To jest godzina rano i godzina popołudniu plus kilka tysięcy euro na drugi samochód. Teraz jeżdżę z mężem albo rowerem. Jest tanio.
Więc ja, osoba która nie umie powiedzieć „nie” i czuje, ze wszyscy dookoła muszą być ze mnie zadowoleni, dostałam wykład o tym, że logiczne jest teraz zmienić pracę. I choć wiem, że ma on rację, to boję się jak cholera. Do tego stopnia się nakręciłam [choć mało pozytywnie], że przejrzałam te firmy i ich rekrutacje. No… cośtam się ogarnie. nie mam wiary jednak w sukces. Aha, Kay jeszcze namawiał mnie, aby pójść do szefowej po referencje. Od jakiegoś czasu sama się ku temu skłaniam i myślę, że można spróbować.
W czwartek obudziłam się z bólem pleców. Jadąc do pracy myślałam sobie tylko: „mam tego dość, muszę odpocząć”. Cały ranek chodziła za mną myśl, że powinnam zostać w domu, poleżeć i przeczekać ból aż minie. Z reguły nie biorę przeciwbólowych na inny ból niż migrena. Kolega wziął ode mnie najbardziej sztywną, na wpół siedzącą pracę, a ja porobiłam wszystko inne wymagające trochę ruchu i różnorodności dla kręgosłupa. DO końca dnia ból minął, ale zmęczenie i przesyt pracą nie. Poprosiłam szefową o wolne i piątek zostałam w łóżku. Był to strzał w dziesiątkę, miałam naprawdę udany dzień. Postanowiłam kupić też piłkę do ćwiczeń. Ponownie. Aby rozciągać odcinek lędźwiowy i ogarnąć trochę moje plecy.
Dla mnie to pytanie jest banalnie proste. Jestem fanką transportu zbiorowego – od dzieciaka przesiaduję w autobusach, ale zakochałam się z pociągach. Szczególnie odkąd mieszkam w NL, ale i w Polsce lubiłam jeździć między Bydgoszczą a Toruniem przez lasy. Natomiast czasy się zmieniły, zwiedzać jako tako nie zwiedzam, ale jak gdzieś mam jechać to w pierwszej kolejności rozważam rower.
Jak dojadę gdzieś w godzinę i pogoda jest w porządku – biorę rower. Do pracy mam 18 km i daję radę dojechać a nawet wrócić tego samego dnia. Dwie godzinki pedałowania. Mam wtedy czas by pobyć sama ze swoimi myślami. Posłuchać podcastu. Zobaczyć brązowe świnki w zagrodzie, owce, gęsi, byki z paskiem na brzuchu, czasem nawet konie. Zobaczyć, co na polach rośnie. Poczuć, który rolnik lał już gnojówkę. Zobaczyć co u ludzi w domach piszczy, jakie mają dekoracje w oknach, ilu ludzi jest na wybieganiu.
Jak jest trochę dalej, lub się spieszę to biorę auto, ale jeśli mam jechać do dużego miasta to biorę pociąg.
Wsiadam na spokojnie, przez cała drogę mogę poczytać książkę, posłuchać podcastu, popatrzeć przez okno, zjeść coś… Spust mi się zawsze włącza, jak gdzieś jadę.
W minionym roku pojechałam na wycieczkę przez kraj z moją przyjaciółką. Kto czyta regularnie ten śledził tą wycieczkę, podczas, gdy byłyśmy w trasie. Dla przypomnienia:
Zwiedzałyśmy szlak turystyczny wokół jeziora Ijsselmeer, po drodze nocowałyśmy w wynajętych pokojach, domkach, przyczepach. Jechałyśmy bardzo malowniczym szlakiem, jadłyśmy świeże rybki z Morza Północnego i Ijsselmeer, sałatki, owoce, ser kupiony na serowej farmie i syropy z przydomowej spiżarki. było naprawdę super.
Odpowiada mi taka forma zwiedzania kraju. W tym roku ruszamy dalej. Trasa została wybrana, namiot kupiony. Bo tym razem będziemy nocować w sieci kampingów stowarzyszenia SVR, gdzie lokalni farmerzy udostępniają kawałek ziemi, gdzie można się zatrzymać, umyć się, popływać kajakami czy zrobić ognisko. Muszę pamiętać jeszcze by wziąć gotówkę, bo za większość płaci się na miejscu i nie mogłam dokonać przedpłaty. Kampingi pomogą trochę obniżyć koszty – bo w tym roku kwatery są wybitnie drogie – a przy okazji da smaczku naszej przygodzie. W duchu mam nadzieję, że nie będzie padać, bo rozstawienie namiotu w deszczu może być nie lada przygodą. Muszę jeszcze poćwiczyć z mężem i później przyjaciółką, sprawne rozstawianie namiotu. niestety, ale w pojedynkę nie da się go rozstawić. Próbowałam. Z resztą instrukcja tez mówi o dwóch osobach.
Zwiedzanie rowerem, szczególnie Holandii, gdzie nie muszę się martwić o samochody na mojej drodze, jest naprawdę fajne. Trasy są tak zaplanowane, aby zawierały jak najwięcej ciekawych miejsc a przy tym są połączone siatką punktów orientacyjnych, punktów przyjaznych rowerzystom, noclegami, kawiarniami, restauracjami. Wszystko zaplanowane, aby rowerzysta miał wygodnie, przyjaźnie i smacznie zjadł. W poprzedniej wycieczce miałyśmy po drodze farmę mleczną, gdzie rodzina robiła swoje lody i mieli ogródek ze zwierzątkami dla dzieci do głaskania i można było pójść do obory zobaczyć cielaczki. Zjadłyśmy po lodziku i pojechałyśmy dalej. Było naprawdę świetnie, zwłaszcza, ze to był jeden z tych słonecznych dni. Mam nadzieję w tym roku mieć podobne doświadczenia. W dwóch miejscach zostajemy dwie noce. W jednym jest to pewniak, a w drugim jeszcze się zastanowimy. Ten rolnik ma wypożyczalnie kajaków, to może jeden dzień poświęcimy na opalanie i kajakowanie…
Próbowałam iśc biegać w środę, ale nie miałam jakoś motywacji by iśc na deszcz i wiatr. Poszłam więc na bieżnię, ale z uwagi na padający deszcz od strony biura, okno mogłam tylko uchylić, a nie otworzyć. Napadało by mi na panele. Gdy zaczęłam trening było jeszcze okej, ale potem, gdy próbowałam biec to już nie dałam rady. Za ciepło w domu, bez wiatru, który schładza organizm było to bez sensu. Przeszłam więc do bardzo energicznego marszu w strefie tlenowej. trening biegowy musze powtórzyć w terenie.
Później poszłam się porozciągać z jogą. Próbowałam z aplikacją down dog, którą tu kiedyś chwaliłam, ale ostatnio nie mogę się z nią wcale dogadać. Wciąż wyrzuca mi pozycje z podporem na nadgarstkach, co jest dla mnie niewykonalne. A sięganie po telefon wciąż i robienie „pomiń” kłóci się z duchem tej praktyki. Więc włączyłam w Cadtbox dźwięki natury, według swojego upodobania i poćwiczyłam, co czułam, ze mam ochotę ćwiczyć. Rozciąganie, skłony, skręty. Myślałam, ze pomoże mi to z bólem pleców, ale rano i tak obudziłam się połamana.
W domu zawitała wiosna. Ścięłam „różowe” narcyzy i wstawiłam jako pierwsze do mojego wazonika w kolorze Delft blauw.
We wtorek miałam biegać. Ciężko było się zmusić i jakoś nie wyszło. Na zewnątrz kolejny dzień z deszczem i wiatrem. Holandia – jak nie wieje to pada a czasem wszystko na raz.
Zapomniałam kupić serka do zrobienia polewy na cieście, więc najpierw walczyłam ze sobą, czy w ogóle zrobić a potem zrobiłam. Za ciepłe mleko zatrzymało mi wzrost drożdży.
Ciasto wyrosło, ale nie było tak puchate jak zawsze. Pośpiech nie służy.
W ogrodzie poszłam na standardowy codzienny przegląd. Hiacynty już kwitną i ogród zaczyna pachnieć. Na polach nie widziałam jeszcze hiacyntów, a do tulipanów jeszcze 3 tygodnie.
Narcyzy za to się pojawiają. Nie wiem co mi poharatało liście w ogrodzie, ale domyślam się, że to mój kot. Nie może się oduczyć srania mi w kwiaty i pewnie zniszczyła liście, jak te były jeszcze ledwie wystające ponad ziemię. Teraz gdy liście urosły, uszkodzenia są bardziej widoczne.
Narcyzy, które miały być różowe są nadal żółte. Największy zawód mojego ogródkowania – różowe narcyzy.
W szklarni średnio fajnie. Musiałam zabrać alstromerię do środka, bo nie podoba jej się ilość wilgoci albo temperatura. Liście zrobiły się bardzo blade – chyba, że to jeszcze po przymrozkach efekty. Na wszelki wypadek rośliny trafiły na parapet. Kalarepa trzymas ię najlepiej z wszystkich roślin. Co prawda wygląda jakby zatrzymała się w rozwoju, ale nie jest połamana, nie usycha ani gnije. Pomidory zaś mogą nie przeżyć. Póki co nie wyglądają jak trupy ale to może być efekt wilgoci w powietrzu, która jeszcze je trzyma jakoś przy życiu. Jak zaczną wypuszczać pierwszy liść – przestanę się martwić. Zastanawiams ię czy też stały by w miejscu, gdyby nie spadły wtedy z wiatrem. Notabene – obecnie i przez kilka kolejnych dni – wieje dokładnie tak samo jak wtedy, co mi rośliny zrzuciło na ziemię…
Rzodkiewka też stoi w miejscu – ta w kuchni za to ma już kolejne liście – zatem wnioskuję, ze to temperatura.
Druga partia pomidorów też ledwie zipie. O dziwo źle flancowanie przeżyły ogórki. Były bardzo silne przed i wydawało się, że nic im nie zagrozi, a tymczasem proszę…
Zauważyłam, że chyba podczas upadku musiała mi się przekręcić tarcza termometru w jednym z nich i teraz pokazuje zawsze 10 stopni więcej niż drugi. Wskazówka wychyla się tak samo, ale tarcza jest obrócona… Jednak proste mechanizmy też mają wady.
Z nowych odmian hiacyntów jestem ciekawa tego blado fioletowego. Główki zrobił dawno temu, a do tego ma bardzo mało kwiatków, ale kolor jest śliczny.