- Pomoc
- Regulamin
- Polityka prywatności
- O nas
- Kontakt
- Newsletter
- Program Partnerski
- Reklama
- Poleć nasze usługi
© Fitatu 2005-25. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Serwis stosuje zalecenia i normy Instytutu Żywności i Żywienia.
Ostatnio dodane zdjęcia
Znajomi (83)
Ulubione
O mnie
Informacje o pamiętniku:
Odwiedzin: | 124937 |
Komentarzy: | 4907 |
Założony: | 26 marca 2022 |
Ostatni wpis: | 17 stycznia 2025 |
kobieta, 39 lat, Piernikowo
172 cm, 77.90 kg więcej o mnie
Postępy w odchudzaniu
Jak udaje ci się zachować równowagę pomiędzy praca
a domem?
Pamiętam ten wieczór, kiedy miałam wolne z pracy, była sobota lub niedziela, i zostałam wezwana do pracy na pilne. Pracowałam wówczas w sterylizacji i pacjentka pozwala szpital o odszkodowanie za infekcje gronkowcem albo zgorzelą. Nie pamiętam. Dokopano się do dokumentacji narzędzi, które były używane podczas zabiegu i przypadły one na proces sterylizatora, który ja zaakceptowałam.
Procedura wymaga, aby osoba akceptująca proces, złożyła podpis na wydruku wszystkich narzędzi i zestawów wraz z ich kodami cyklu (jednorazowy kod łączący dane narzędzie i dany proces) oraz na wydruku że sterylizatora, który zapisuję wszystkie parametry cyklu i jeśli są one spełnione to również komputer wydaje decyzję, czy proces był prawidłowy czy nie. Jeśli komputer wykaże, że ciśnienie lub temperatura nie zostały osiągnięte odpowiednią ilość razy i czasu, narzędzia muszą przejść proces ponownie w nowych opakowaniach. Jest to upierdliwe i kosztowne, ale bezpieczeństwo ludzi jest ważniejsze.
Tego dnia brakowało jednego podpisu. Proces był prawidłowy i podpisałam listę narzędzi do danego procesu, ale nie podpisałam wydruku że sterylizatora. Aby szpital mógł się wybronić, że dopełnił obowiązku, musiałam podpisać ów dokument. Nie jest to fałszowanie dokumentacji, bo proces był prawidłowy i narzędzia zostały poprawnie wysterylizowane, jednak w prawie chodzi właśnie o takie szczegóły.
Pamiętam w jakim stresie użyłam później, zwłaszcza że podpisałam się nazwiskiem panieńskim, a byłam już po ślubie, że jednak ktoś się przyczepi. Odpowiedzialność karna w tamtej pracy mieliśmy do 5 lat. Dodatkowo był strach przed HIV i żółtaczką typu C. Kka miesięcy przed zakończeniem pracy robiłam sobie test na HIV. Musiałabym zrobić kiedyś prowizorycznie ponownie. Jednak nie miałam w międzyczasie incydentu w pracy, więc nie miałam też przesłanek, aby się obawiać. Bardziej bym zrobiła kiedyś z ciekawości niż prawdziwej obawy.
Odkąd jestem w Holandii, nie mam takich stresów. Nie pracuje już w weekendy, ani święta, ani na nocki, popołudniówki. Mam zwykła pracę na poranna zmianę i jak wracam w piątek do domu, to do poniedziałku do 7 rano nie myślę o pracy wcale. Jeśli popełnię jakiś błąd to też nie zwróci mi nikt uwagi o to, aż nie zobaczy mnie osobiście w pracy. Jedyne co mogę się przyczepić, to moja szefowa w dni kiedy pracuje z domu, lubi pisać do mnie na whatsupie w czasie przerw śniadaniowych. A gdy już przychodzi do pracy, to wpada na dział pogadać 5 minut przed przerwą i czasem wchodzimy z kolegą jeść 5-10 minut za późno. Co prawda mamy elektroniczny nadzór i dopóki nie odbijemy klucza na pauze to nadal nam płacą, ale czasem to irytuje. Można wówczas zostać dłużej na przerwie i odbębnić swoje 30 minut, ale w praktyce tego niemal nigdy nie robię.
W pierwszym roku mieszkania w Holandii niemal każdy weekend dobrej pogody spędzaliśmy z mężem na rowerze. Przeszliśmy od mijania się w drzwiach do aktywnie spędzanych weekendów. Wycieczek na plażę. Leżenie na leżakach w ogrodzie.
Obecnie próbuje chwytać każdy moment ładnej pogody. Zdarza mi się skrócić sobie dzień w pracy lub wziąć wolne, aby się polenić. Mam tyle nadgodzin na moim niepełnym kontrakcie, że nikomu to nie przeszkadza. W szpitalu pracowałam 6 dni w tygodniu i każde chorobowe było traktowane jako próba wymuszenia pieniędzy. Tutaj z chorobowym też jest trochę po bandzie. Pracodawca pod tym względem jest słaby. Ale cała reszta jest już na luzie. Żałuję że moi rodzice nie mają takiego standardy życia. Ile byłoby fajnie jakby mogli z nami więcej w domu siedzieć. Jakby mogli na wakacje jeździć. Przecież ich pierwszy raz wysłaliśmy na prawdziwy urlop dopiero tok temu. Nigdy nie było ich na to stać. Cieszę się jednak, że ja się wyrwałam z tego błędnego kręgu. Ze tylko praca i spanie i jedzenie pomiędzy kejnymi dniami w pracy.
Jaki masz najstarszy ciuch w szafie?
Moja waga zmieniła się o dobre niemal 20 kilo w ostatnich kilkunastu latach, więc nie mam tej samej garderoby. Dużo rzeczy odpadło, bo przeprowadzając się do Holandii zabraliśmy niewiele. Gdy wracaliśmy po kolejne torby, to stare ubrania już na mnie nie pasowały. Mam bluzę reserved – miałam dwie takie same w róznych kolorach i nie moge namierzyć drugą – taką z udawanym kapturo-kołnierzem. Nie wiem, jak sie to nazywa. Nie jest to golf, ani kaptur, ale coś pomiędzy. Bluzę ta kupiłam jeszcze w Toruniu, więc musi mieć jakieś 10 lat.
Inny stary ciuch to bluza, która noszę do pracy. Jest to stara bluza mojego męża. Nosiłą ją jeszcze na studiach, jak był chudy. Ważył wtedy te swoje 60 kilo i ja dziś mając 74 kilo wchodzę w nią idealnie. Bluza jest z grubego nie-elastycznego materiału i niestety nie ma kieszeni. Za to świetnie się nadaje by na nią narzucić jeszcze kamizelkę pikowaną i pracować w zimie. Nie zmieniła koloru, nie udało mi się jeszcze jej ani podrzeć ani poplamić. Jest świetna, choć niezbyt ładna.
Mam kurtkę, którą uszyła mi ciocia jakieś 7 lat temu. Wchodzę już tak na styk w nią, ale nie oddam, bo to prawdziwie wartościowa dla mnie rzecz. Uszyta na maszynie, jak wiele rzeczy, które ciocia Basia dla mnie robiła. Pół liceum przechodziłam w swetrach od mamy i spodniach od cioci. Aaaa! i mam jeszcze kilka swetrów z bambusowej wełny, które mi moja mama zrobiła. Rzadko noszę, bo nie pasują do mnie stylem – jeden jest na lato do narzucenia na bluzeczkę na ramkach, a drugi to taki cardigan, ale niezbyt ciepły na moje marznięcie, a jak jest lato to jest mi w nim za ciepło…
No i mam jeszcze koszule z Biedronki. Też ma jakieś 10 lat. Gdyby nie była tak mocno kraciasta, to nie nosiłabym, bo było by widać, że jest za ciasna…
A Wy jakie najstarsze ubrania macie i nadal nosicie?
Do naszej wyprawy rowerowej jeszcze tydzień!
Najpierw jedziemy pociągami na południe Holandii i zaczynamy w niedzielę popołudniu jazdę. Przez 10 lub 11 kolejnych dni [zdecydujemy po drodze, czy nie dołożymy sobie gdzieś noclegu i zregenerujemy się na kajakach czy spacerując] będziemy pedałować obładowane jak juczne woły w kierunku Edam i dalej – do domu. Po drodze będą nas czekać forty warowne – niektóre do zwiedzania, inne jako budynki użyteczności publicznej, restauracje, hotele, kawiarnie…
W niedzielę głowa mnie już nie bolała. Nie wiem, czy to było związane z bieganiem, czy przedłużającym się problemem z zatokami. Niby same zatoki mnie nie bolą, ale od 2 tygodni mam je bardzo zapchane i wciąż leci mi ropa. Dostałam do łózka Inkę, budyń czekoladowy, śniadanie, a później także frytki z majonezem. Koło 14-tej stwierdziłam, że czas wstać i coś porobić.
A co mnie zatrzymało w łóżku? Uczę się szydełkować. I co trafiłam na jakiś filmik w internetach to próbowałam coś nowego wydziergać. W końcu zrobiłam mężowi breloczek do klucza od roweru. Jeszcze boki mi średnio wychodzą, ale cośtam udaje się haftować.
Później poszłam do ogrodu skończyć mój obraz. Po 100 warstwach tła w końcu przyszedł czas na pierwszy plan. Nie jestem zadowolona w 100 procentach, ale zamierzony efekt uzyskałam.
Później popracowałam trochę z roślinami. Wrzuciłam worki z pomidorami na najwyższe półki w szklarni, a w ich miejsce dałam doniczki z krzewami pomidorów. Doniczki z półek by spadły, ale odwrotnie się to nie wydarzy.
Posadziłam też nowe sadzonki do ziemi. Jeszcze tylko żółte pomidory i papryka zostały w malutkich doniczkach. nie wiadomo, czy nie jest już dla nich za późno by w tym sezonie owocowały.
Frezje zakwitły również na różowo. Póki co wyglądają one na zdrowe rośliny. Lilie zaś mają coraz więcej objawów zarazy.
W poniedziałek wróciłam do spacerowania z Annet. Jej nogi są w już lepszym stanie i mogłyśmy zrobić razem 3 kilometry. Starzenie się to przekleństwo. Po drodze na naszej trasie jest mini Kreml. Pan, który tam mieszka jest zafascynowany architekturą Kremla i sam, kawałek po kawałku zbudował ów skansen. Dzieją się tam różne kulturalne wydarzenia – między innymi odbywały się warsztaty malowania u ukraińskiej malarki.
W Holandii pojawił się znów problem Ćmy bukszpanowej. Rośliny na zdjęciu żyją, puszczają nowe listki, ale stare zostały wyjedzone z miąższu między skórkami. Wiele ogrodów obecnie tak wygląda. Póki co nie ma skutecznego środka na tego owada – trzeba po prostu przez kilka lat nie mieć bukszpanu w ogóle, aż populacja ćmy wymrze i nie będzie miała rezerwuaru, z którego będzie mogła wrócić za rok. Chemia nie pomaga. To trzeba wycinać i palić.
W pracy zaś mamy akcję skracania. Ten dywan begonii z dnia na dzień staje się coraz bardziej łysy. Kwiaty na zdjęciu sięgają do kolan. Niestety, ale w takich warunkach chętnie wchodzi grzyb. Kolega ściął mi je na pół łydki, a ja sukcesywnie docinam je w formę, dzięki której lepiej się krzewią. Przy okazji liczę je i zapisuję, bo to jest nasz zapas materiału. Wszystkie odmiany, które kiedykolwiek nasza firma uzyskała, są na tym zdjęciu. Matecznik.
Na koniec spóźnione życzenia.
Pamiętam te reportaże w telexpressie o ludziach, którzy posiadali ogromne ilości jakiś itemów. A to jakiś człowiek ze stanów, który ma gumowe kaczuszki, a to figurki kotów, a to porcelana okolicznościowa w UK. Miałam wtedy wrażenie, ze każdy ma coś. Mam kolegę, który zbiera figurki z kinder niespodzianek. Nawet nie wiem, czy wciąż można znaleźć figurki w kinderkach, ale rozpoznałam aligatory, które były w latach ’90 i sama miałam kiedyś jednego.
Sama jestem trochę zbieraczem, ale nie kolekcjonuję. Mam sto rzeczy na różne okazje i milion przydasiów. Głównie są to ubrania i artykuły papiernicze. Mam sporo książek.
W niedzielę było bardzo słonecznie. Pół dnia chodziłam po ogrodzie w piżamie. Posadziłam do doniczek żółte pomidory i papryczki pepperoni. Przy okazji do większych doniczek trafiły pomidorki mięsiste i Roma. Worki z pomidorami ustawiłam na półkach pod dachem szklarni, a na ich miejsce dałam doniczki z dużymi już roślinami pomidora. Gdy wchodzi się do szklarni to czuć zapach tych roślin. Przypomina mi się folia w ogrodach babć. Miały one mnóstwo pomidorów. Zastanawiam się czy nie jest błędem, że na dzień zostawiam szklarnię otwartą. Boje się ugotować rośliny i zapuścić grzyba, a z drugiej strony w mniej słoneczne dni możliwe, że lepsze były by zamknięte drzwiczki. Jakie jest wasze doświadczenie z takimi patentami?
Poszłam wczoraj pół ro 23 zobaczyć do szklarni. Lampeczki się zapaliły zgodnie z opisem na pudełku. W nocy jeszcze raz poszłam sobie zerknąć. Fajnie to wygląda i nie daje za dużo światła, więc sąsiadom nie przeszkadza raczej. I tak nasze ogródki rozświetla lampka przy domu jednej z sąsiadek. Moje biedroneczki i pszczółki nie mają na komfort spania w sąsiedztwie żadnego wpływu.
W niedzielę nie było żadnego sportu. Nawet spaceru. Mieliśmy oboje lenia. Zamiast tego oglądaliśmy kolejne części Johna Wicka. Uchylałam się do tej pory przed tymi filmami. Żal mi było psa. I w sumie nadal jest.
Ostatni długi weekend tego roku
Zielone świątki, czyli pinkster jest świętem wolnym w Holandii. Trwa dwa dni – od niedzieli do poniedziałku. Lubię właśnie jak schodzą się ze sobą – Dzień Króla, hemelvaart i pinkster. W krótkim czasie kilka wczesno-letnich wolnych dni.
Zostałam trochę dłużej w łóżku z tej okazji i wydziergałam sobie na szydełku nową bransoletkę do klucza. Nie zawsze mam kieszenie w stroju do biegania, a nie chcę klucza i telefonu trzymać razem z rękawku. Ekran telefonu mógłby się nabawić rys. Taka bransoletka zaś nie przeszkadza w biegu, a klucz sam bez metalowego kółka, nie wydaje żadnego dźwięku. Wcześniej brałam pęk kluczy do kieszeni to mi grzechotałó cała drogę. Niedawno zamówiliśmy na stronie producenta zamka dwa nowe klucze [musimy najpierw okazać certyfikat i przejść weryfikację, aby dorobić klucz], więc mam swój klucz do biegania. Wymieniliśmy też zamek w drzwiach do ogrodu i możemy dzięki temu wejść na jeden klucz z obu stron domu.
Gdy wracałam z biegania zastałam niebywały widok. Samotny pies. W holandii nie ma bezdomnych zwierząt, więc to był pierwszy pies chodzący bezpańsko od 8 lat. Widać było, że nie jest bezdomny i był po tresurze. Nie podszedł do mnie, ale jak machnęłam ręką, że idziemy do domu [wcześniej popytałam ludzi w domach na tej ulicy czy znają psa] to pies poszedł w tym kierunku. Nie dał do siebie podejść tylko szedł 100m przede mną, ale pobiegłam za nim i tak, aby upewnić się, że skręci do właściwego domu. Nie minęły 3 minuty jak na rowerze pojawiła się właścicielka psa i go zawołała. Pies od razu posłuchał. I taka ciekawostka – skąd wiem, ze pies jest po tresurze? Bo za każdym razem jak jechał samochód, to pies schodził na trawę i czekał aż samochód przejedzie. Widziałam takie zachowanie u psów tutaj wiele razy. Do tej pory zawsze z właścicielem. Oboje stawali na trawie i czekali. Ten pies doskonale znał ten manewr. Zapomniałam zapytać tej pani czy to bergamasco. Miałam psa tej rasy jako dziecko i to był naprawdę wyjątkowy pies. A ja przecież psów nie lubię.
Gdy wróciłam do domu, zjedliśmy z mężem późne śniadanie i poszliśmy grać w tenisa. Wolontariusze układali kostkę na tarasie klubu tenisowego. 8 osób pracowało dźwigając płyty chodnikowe, wyrównując piach pod nimi i doklepując ręcznie płyty do równego poziomu. pograliśmy 1.5h i poćwiczyliśmy mocne uderzenia. Mąż powiedział, że mój poziom się poprawił. Nadal nie umiem serwować. Muszę nad tym więcej popracować.
Kupiłam sobie spodenki w Decathlon. Nie było rozmiaru M, więc wzięłam L. Okazały się bardzo ciasne. Nie są niewygodne, ale są ciasne. Zaproponuję je koleżance w pracy. Z jednych już zerwałam metki, bo trenowałam w nich, ale drugie wciąż mam nieodpakowane. Zamówiłam sobie już większy rozmiar. Ogólnie szorty ładne, ładnie wykonane, pasek siateczkowaty, więc skóra oddycha, ale tak opięte, że nie wyglądały za ciekawie na mnie. Mimo to były bardzo wygodne.
W mojej szklarni znów znalazłam salamandrę. Jak ja uwielbiam tych małych symulantów. Niby płaz, a śliczny jak jaszczurka.
Zawiesiłam sobie lampeczki na panele słoneczne w szklarni. O 5 rano jeszcze świeciły ostatniej nocy, więc działają. Normalnie nie mam okazji ich zobaczyć, bo kładziemy się spać jak jest jeszcze jasno – ciemno robi się dopiero o 23.
Lilie zaczynają robić pączki kwiatowe. Te wewnątrz szklarni powinny być pomarańczowe.
Na zewnątrz zaś mam 7 lub 8 różnych kolorów.
Kukurydzę cukrową przesadziłam do ziemi i radzi sobie dobrze.
Alstromerie pomiędzy facelią też żyją, choć są bardzo karłowate.
Moje begonie zaś pięknie kwitną.
Alstromeria jak na razie kwitnie tylko jedna. Mogłaby się reszta bujnąć, bo tak smutno się robi, jak kwiaty nie chcą się pojawiać…
Mąż przyrządził flądry kiszone rzodkiewki z pomidorkami koktajlowymi w occie.
Wieczorem poszliśmy na urodziny koleżanki. Była duża część jej i jej chłopaka rodziny i trochę znajomych. Prawdę mówiąc nie byłam przygotowana na tak dużą imprezę. Koleżanka upiekła sobie też tort. Jest w tym bardzo utalentowana. Robi ona również torty na zamówienie i moi znajomi, którzy korzystali z jej pracy są bardzo zadowoleni. Osobiście się nie dziwię, bo prócz tego, że tort wyglądał bardzo ładnie to jeszcze był delikatny, puchaty i świetnie smakował. Koleżanka próbowała pierwszy raz zrobić tort z marakui. Był naprawdę przepyszny – kwaskowy ze słodyczą.
To był bardzo udany dzień.
Poświęcenie to mi się tak z religią kojarzy. Ze smutkiem i cierpieniem. Z porzucaniem siebie na rzecz kogoś/czegoś innego. Wychowano mnie w takich wartościach. Żeby się dzielić, pomagać, nie przechodzić obojętnie. Gdy dorosłam, zobaczyłam, że nie jest to droga do szczęśliwego życia. Może i wszystkim dookoła będzie dobrze, ale nie mnie. Zawsze będzie jakaś zrzutka na biedne dzieci, które potrzebują akurat twoich pieniędzy. Zawsze będzie ktoś, kto poprosi cię o zrobienie czegoś akurat kiedy masz swoje plany na ten dzień czy na tą kwotę. Pomaganie wszystkim dookoła sprawi tylko, że będą wracać i nierzadko chcieć więcej. A ty zostaniesz z tylko mniej i mniej czasu czy pieniędzy dla siebie.
I żeby nie było, że rzucam takie słowa na wiatr. Mam przykład takiego społecznictwa w domu. Moja mama jest pielęgniarką, więc od zawsze schodziło się pół wsi, bo trzeba by zastrzyki komuś podawać, bo dziecko choruje i jakąś poradę dać i zawsze coś. Zmiany opatrunków, doglądanie po operacji ludzi czy załatwianie po znajomości wizyt lekarskich u konkretnego doktora poza gabinetem. Zawsze się schodzili, bo wiedzieli, gdzie szukać. A moja mama zawsze była dla tych ludzi. I to za drobnostki, typu za kawę czy czekoladę. Nigdy nie brała pieniędzy. W miastach chodzi się do przychodni aby zdjęli szwy czy zmienili opatrunek. A tutaj pani X robiła od ręki i nierzadko u ludzi w domach. Po swojej pracy, między dyżurami. Czasami nie jechała z nami do babci, bo ktoś potrzebował stałej opieki.
I co z tego dzisiaj ma? Kolejny nowotwór i wieś wypiętą na nią dupą. Bo jak sama potrzebuje pomocy to nie ma nikogo. Był taki czas kiedy syn sąsiadów nosił jej zakupy i wyrzucał śmieci, ale pewnie dlatego, ze siedział nam na WIFi za darmo przez lata. Jak mu matka zmieniała hasło za złe zachowanie czy oceny, to miał zawsze hasło do nas. A tak to radź sobie sama. Gdy napisali o mojej mamie w gazecie, bo znów ktoś jej koty na wsi otruł, a jednemu odciął głowę, to wieś znów się odwróciła, bo mama powiedziała jak przez lata zabijano jej koty. Jak na działkach stworzyła mały azyl i szczepiła i zabierała do sterylizacji koty ze wsi, ale ludzie wolą szczuty mieć po piwnicach niż 4 koty śpiące w budzie na prywatnej działce za wsią. Gołębiarz ze wsi też nam kilka kotów zabił. I nigdy z tym nic mama nie robiła, bo chciała mieć spokój we wsi. A teraz się miarka przebrała, bo jeden z kotów zdechł mamie na rękach. Uratowanego Bogusia mama wzięła do domu.
Przygarnęła mama psa na wsi i zagadała z palaczami w kotłowni by tam go dać na służbę. Codziennie mama zabiera psa by się wybiegał pod lasem i sama go za swoje karmi, po prostu pies nie nadaje się do domu, więc biega po węglu na terenie kotłowni. Dzieciaki go zaczepiają przez płot i pies często szczeka i też wieś próbuje się psa pozbyć, odgrażała się jedna z moich dawnych koleżanek ze szkoły, że otruje tego psa, bo przeszkadza. Mama go wozi do weterynarza, uczy posłuszeństwa i chodzenia na smyczy, a ten za przysmaczki to dostaje głupawki jak widzi moich rodziców. Sama miałam okazję z tym psem raz iść na łąkę i naprawdę to taki normalny pies, tyle, że za bardzo emocjonalny. Ale z bezdomnego psa mama zrobiła pięknego, lśniącego i zdrowego. I przez to stała się wrogiem ludzi na wsi.
30 lat pomagania, stawiania pomocy innym na pierwszym miejscu, bycia miłym i zawsze oddanym. I po co? Żeby cierpieć z rąk ludzi, którym się pomagało.
Nie warto pomagać. Nie kosztem siebie.
Gdy zyskałam autonomię to obiecałam sobie, że nie będę taka jak moi rodzice. Przepracowana. Bez nadziei na przyszłość. Bez pieniędzy. Bez świętego spokoju. Bez zdrowia. Są dobrymi ludźmi i w zaden sposób nie zasłużyli na to, aby być tak nieszczęśliwymi. Ja wybieram siebie. Wybieram najpierw pomaganie sobie i uszczęśliwianie siebie.
Był taki czas, że pomagałam ludziom w pracy, bo znałam język. [To ja wybrałam, że chce znać język, nie tak, że tym ludziom się nie poszczęściło, po prostu mają w dupie naukę i staranie się] Dzwoniłam po lekarzach, umawiałam wizyty, jeździłam na wizyty. To co inni robią tu za pieniądze, ja robiłam za darmo. Z czasem się okazało, że to wszystko to jest wykorzystywanie, a nie pomoc. Jadę na policję zgłosić zaginiony rower koleżanki, a ta do mnie „dla psów się stroisz?” bo raczyłam zmienić ubranie na czyste. Umawiałam weterynarza, choć okazało się, ze ta koleżanka mieszka ulicę od gabinetu i mogłaby po pracy przyjść i się umówić – zwłaszcza, że tam pracuje polska weterynarz. Wiecznie „Anka, jest sprawa”. Dziś się odcięłam od tych osób. Mój wieloletni kolega wrócił do NL niedawno i też zapomniał, że się kolegowaliśmy do momentu, kiedy przyszedł, że chce pożyczyć książki do nauki języka. Przypomniałam mu wtedy, że miesiąc wcześniej koledzy powiedzieli mi, że śmiał się ze mnie, ze po co mi holenderski i po chuj mi obywatelstwo. przestał się znów odzywać. 5 lat znajomości okazało się gówno warte.
Już nie pomagam. Najpierw jestem ja i moja rodzina, czyli mój osobisty Ukochany i nasz wspólny kot. Potem jest reszta świata.
Jedyne co poświęciłam to wszystkie relacje, które zostawiłam w Polsce. Przyjaźń z Renatą udało się uratować, ale dlatego, że ona wychodzi mi na przeciw i mnie odwiedza. Nasza bliska koleżanka ma trójkę dzieci, więc zrozumiałe jest, że nie przyjedzie, więc ja ją odwiedzam za każdym razem jak to jest możliwe. Z innymi znajomymi i rodziną to czasami lecą jakieś SMSy i tyle. Poświęciłam te wszystkie relacje, aby wyjechać i ułożyć sobie życie. Poświęciłam coś swojego dla siebie. Więc nie mam o to żalu. Odległość też zweryfikowała niektóre znajomości.
Jesteś liderem czy wolisz podążać za kimś?
Jest to jedno z pytań, które zadano mi na rozmowie o pracę. Jak to wygląda przy wspólnych projektach? Czy przewodzisz czy się podporządkowujesz?
Mam tak, że trochę się boję odzywać na początku projektu, ale im więcej z czymś siedzę i widzę niuansów, tym więcej mam do powiedzenia. Czasami jak już robiliśmy kolejny projekt razem, to wybierano mnie na lidera od razu. Koledzy wiedzieli, jak pracuję i czym się to kończy. Więc albo jestem liderem od razu, albo naturalnie staję się nim w procesie. Umiem rozdzielać robotę, umiem zarządzać. Niekoniecznie jestem przy tym miła. Może to mój autyzm, ale ja skupiam się na celu i potrafię wytłumaczyć zdroworozsądkowo, dlaczego coś jest większym priorytetem nad czymś innym. Dlaczego warto zrobić to w taki sposób i jakie problemy mogą się pojawić, jeśli zrobi się to w inny sposób.
W obecnej pracy byłam kilka razy wybrana, aby przeszkolić nowych pracowników. Możliwe że ze względu na fakt, że nie znali oni angielskiego, ale możliwe też że jednak chodziło o mnie i moją pracę, bo mamy kilku innych Polaków, którzy mogli uczyć. I to ludzie, których ja szkoliłam zostawali w pracy najdłużej i zgłaszali usterki, na które nikt nie zwrócił uwagi. Na przykład mieliśmy raz taką Anetę. Do roboty to ona nie była stworzona. Jedna z tych wspaniałych osób, które przed 7 rano jęczą już „aaaaaleee mi sięęęę nie chceeee”. Wiadomo, promyczek radości, który tylko zyskuje na decybelach, jak jest słonecznie, gorąco i człowiek sam chciałby wyjść przez drzwi szklarni i nigdy nie wrócić. Ale jak jej wytłumaczyłam rozkładanie „biologii” w szklarni i co robimy, dlaczego to robimy, na co ma zwrócić uwagę, itp. to tydzień później jako jedyna zauważyła, że „biologia” miała wadę fabryczną i firma mogła zgłosić reklamację i dostała partię już bez wady. Ludzie pracują w tej firmie czasem nawet ponad 20 lat i nikt nie zwrócił uwagi. To powinno być wychwycone na etapie rozdzielania ilości biologii na dane sektory, ale nikt pewnie nawet nie wiedział dlaczego torebki mają małą dziurkę i że jest ona kluczowa dla ochrony szklarni przed insektami przenoszącymi wirusa plamistości pomidora.
Nie wiem czy sama bym się wybrała na lidera. To z reguły wiąże się z liczeniem się z ludźmi. nie jestem w tym dobra oraz nie czułabym się dobrze, gdybym miała bunt na pokładzie, bo komuś nie odpowiada moja osobowość. Dla mnie liczy się zrobienie czegoś. Wykonanie zadania. Albo ktoś będzie dla mnie użytecznym trybikiem w maszynie i będziemy szli wspólnie w jednym kierunku, albo powinien iść sobie sam i nie przeszkadzać. Ludzie jednak nie lubią być tak traktowani.
Pracowałam też długo jako część zespołu. Robiłam swoje i może czasem dyskutowałam, ale ogólnie stosowałam się zasad i towar wychodził.
A Wy? W jakiej funkcji siebie widzicie?
W środę czułam się jakoś do niczego. Nie mogłam zapaść w drzemkę, więc wsiadłam na rower i kopsnęłam się do sklepu. Miałam jechać do rolnika po nabiał i jajka, ale postanowiłam najpierw wpaść do Aktiona po krzesełka kampingowe, które zabieramy na rowery. Jest to jedna z tych rzeczy, których brakowało mi pod namiotami. Żeby usiąść i mieć oparcie za plecami. Więc znalazłam za niecałe 10 euro takie składane krzesełka, które zajmują niewiele miejsca i można je na rower pod gumy włożyć. Rozłożyliśmy je w domu z mężem i są fajne wygodne. Wysoko mają podparcie na plecy, więc dają świetny support. Wystarczy, by chwilę usiąść nim będziemy szły w kimono z przyjaciółką.
Później pojechałam na drugi koniec za moją wieś i wstąpiłam do sklepu samoobsługowego u rolnika. Samej kalkulujesz ceny, spisujesz na kartce co kupiłaś. Można zapłacić gotówką. Można zapłacić kodem QR, a można napisać whatsupa do rolnika, aby wysłał ci tikkie. Tikke to aplikacja robiąca polecenie zapłaty. Na przykład idziecie ze znajomymi na pizzę i płacisz rachunek, a potem wysyłasz wszystkim tikkie z kwotą [lub do wpisania własnego] jaką dana osoba ma zapłacić. Na bieżąco dostajesz powiadomienia, kiedy ktoś zapłacił lub jeśli minęło kilka dni i nikt nie zapłacił.
W sklepiku pojawiła się nowa instalacja. Zrób sobie milkshake. Wrzucasz 1 euro i możesz 2-3 pompki danego smaku sobie nalać do butelki. Potem butelkę wstawiasz do mlekomatu i gotowe. Masz własny milkshake.
Wróciłam więc rowerem do domu i zobaczyłam, że nie było mnie godzinę, a poza tym zrobiłam 22 km. Przecież tu wszędzie jest tak blisko, że nawet nie brałam pod uwagę, że tak się to może skumulować. przecież to rzut beretem.
Zamówiliśmy sobie z mężem daszki do gry w tenisa. Kupon rabatowy mieliśmy z biegu miejskiego. Przyda mi się taki daszek też na wyjeździe. Rok temu miałam taki słomkowy, ale na dłuższą metę cisnął trochę w głowę. Ciekawa jestem czy ten będzie wygodniejszy.
Ponadto zamówiliśmy z decathlona więcej rzeczy do tenisa. Spodenki z kieszeniami dla mnie i męża. Buty, bo chodzimy w czym popadnie. Zamówiłam sobie męskie – i tak damskich w rozmiarze 44 nie ma sensu szukać. Trochę więcej piłek, aby rzadziej musieć chodzić i zbierać te które nam uciekły.
Trochę się martwię sytuacją mieszkaniową. Wygląda na to, że moja sąsiadka znalazła sobie nowego chłopaka. Jej mąż nie podzielał entuzjazmu i się wyprowadził. Z początku brakowało mi jego, ale skoro zabierał dzieci na weekendy i miałam ciszę u siebie w domu to nawet zaczęło mi to odpowiadać. Coraz mniej darcia japy przez starszą z córek. Od 4 lat jedyne ciche wieczory i noce to takie, kiedy ich nie ma. ten dzieciak nie akceptuje odmowy i ma napady furii, a rodzice stosowali zimny chów, więc darła się młoda czasami po 2-3 godziny. Dzień w dzień. teraz jego nie ma, dzieciaki zabiera, a ona się wprowadziła chyba do swojego chłopaka z tymi dzieciakami, więc dom stoi pusty. Na razie taki układ mi pasuje. Cisza. Takiej ciszy tu nie było odkąd kupiłam ten dom.
Boje się jednak, że oni swój dom sprzedadzą. Skoro ona tu ledwie pomieszkuje, a on nie przechodzi nawet przez próg jak przywozi czy odbiera dzieci, to nie ma sensu by stało puste. Dopiero co wzięli kredyt na remont generalny i założenie paneli słonecznych na dachu. Holendrzy zaś jak kupują dom to robią z niego wydmuszkę i burzą wszystko do ścian nośnych i budują na nowo. Z resztą to tylko nieco ponad 100mkw. Idealny dom dla starterów, więc mogą mi się trafić sąsiedzi, którzy lubią imprezy lub którzy zrobią sobie od razu dziecko, jak ci obok mnie. Jednak z tymi nowymi to mam szczęście – są bardzo mili i bardzo cisi. Drugi raz tyle szczęścia mogę nie mieć.
Gdy kończę ten post, sąsiadka wróciła właśnie z dziećmi. nie minęły 2 minuty, darcie japy, piszczenie, rzucanie czymś. Matka próbowała negocjować, ale krzyk jeszcze większy. Dobrze, że ta młodsza córka jest normalna. takie akcje jeszcze bardziej zniechęcają mnie do posiadania dzieci.