No to znów dobiłam do 76 kg. To już 20 kilogramów, które chcę zrzucić z początkowych kilku, które chciałam zrzucić zakładając konto dekadę temu.
Jem emocjonalnie, jem z nudów, jem by regulować emocje. Myślę, że jak to opanuję, reszta przyjdzie sama. Uprawiam sport, lubię być na świeżym powietrzu. Lubię jeść warzywa, nabiał i białe pieczywo. Moim problemem jest przede wszystkim ilość, a nie to, co jem.
Kombinacja dwóch rzeczy uspokaja mnie najlepiej. Konkretne filmy, które już znam i wiem, jakie emocje u mnie wywołują, oraz jedzenie. Na przykład ostatnio usiadłam, aby obejrzeć po raz kolejny – Polowanie na Czerwony Październik. Uwielbiam ten film. Nabrałam ochoty na niego jakoś w pracy, gdy w jednym z podcastów mówiono o córce Stalina, która uciekła do Stanów. I tak jakoś od hymny ZSRR się zaczęło, potem słuchałam muzyki Borisa Poledourisa i stamtąd do filmu już niedaleko.
Próbowałam czytać książki zaraz po pracy czy iśc na spacer, ale nie. Muszę robić coś co wymaga trochę mniej uwagi i zdecydowanie co pozwala mi trzymać nogi powyżej, aby wreszcie opuchlizna po pracy mi zeszła.
Jedyny wyjątek robię sobie teraz, kiedy mam ogród. Wprost z samochodu idę do ogrodu i robię check up wszystkiego. Zaglądam do szklarni i myślę, co by tam zrobić. W czym można pogrzebać, co podlać. Ale potem i tak musze wyciągnąć nogi na kanapie. bez tego wejście po schodach by pranie powiesić mnie boli.
Próbuję kolejne karty do jogi. Tym razem 3, bo było już późno jak się zebrałam do kupy. Bardzo fajnie rozciągają te pozycje klatkę piersiową i kręgosłup.
Jedliśmy już pierwsze rzodkiewki. Na razie nie są super duże, ale są za to dość ostre. Wolałabym następnym razem kupić jakieś łagodne.
Pomidorki z nasion wyłuskanych z owoców kupionych w sklepie mają się dobrze. Można pomyśleć o przeflancowaniu ich w doniczki, aby ich korzenie się nie splątały.
Kalarepa ma się dobrze zarówno w szklarni jak i poza nią. Myślę, że obie partie wylądują już poza szklarnią to będę miała ziemię wolną, aby ustawić tam worki z pomidorami, gdy te już rozrosną się.
Kilka lat temu zrezygnowałam z facebooka po zrozumieniu, że jest on pełen rzeczy, które mnie nie interesują od ludzi, z którymi kontakt urwał się lata temu. W pewnym momencie zrozumiałam, że nawet nie cieszy mnie lajkowanie czy uwaga innych, bo na mesengerze i tak nikt nie pisze, ludzie ograniczają się do przescrolowania zdjęć i tyle. Nie miałam tam żadnych istotnych połączeń. Z rodziną komunikuję się przez Whatsup i dzwonimy do siebie, a co u sąsiadki mojej mamy czy kolegi z liceum? Po tylu latach to nie ma znaczenia.
Założyłam jednak konto ponownie, kiedy sąsiadka powiedziała mi, że na facebooku debatowali o moim kocie. Na grupie wsi, gdzie mieszkałam, ktoś zgłosił mojego kota jako bezdomnego. No ludzie! Z takim brzuchem?! No ale kicia lubi wchodzić ludziom do domów i samochodów i mieszkańcy uznali, że to porzucony kot po kimś, kto się wyprowadził i zostawił zwierzaka za sobą. Uznałam, że lepiej mieć konto i pilnować co się będzie działo. Mam więc konto, na nim chyba 4 znajomych i połączenie z grupą wioski i kilku stowarzyszeń z mojej okolicy. Codziennie sprawdzam, co we wsi piszczy i czy będą jakieś ciekawe rzeczy działy się w okolicy.
Mam Instagrama, gdzie publikuję moje treningi. Po każdym bieganiu zdjęcie, które zrobiłam po drodze i tyle. Rzadko selfie, bardziej zachody słońca, kwiatki, kałuże jak pada. Nie ma tam osobistych informacji, bo po co. To tylko dzienniczek treningowy. Jest jeszcze jedno konto, gdzie wstawiałam rzeczy, jak robiłam dietę. I jedno konto z treningami siłowymi, ale odpuściłam sobie wraz z końcem abonamentu freeletics. Zostaje tylko to konto biegowe. Obserwuję obrazki – nie czytam opisów – kilku osób, mniej więcej tych samych od lat. Aśki z Torunia, FitPary z Wrocławia, biegającego pielęgniarza z UK, babeczki co szyje ciekawe spódnice, Anji Rubik…
Innych sociali nie posiadam. Tik Toka unikam.
Dostałam niedawno email z Eventima, że będzie kolejny koncert Hansa Zimmera w Holandii. Tym razem sam maestro będzie kuratorem, a nie występującym i narratorem.
Byłam do tej pory dwukrotnie na koncercie Hans Zimmer On Tour. Raz w Gdańsku i raz w Amsterdamie.
Teraz, za nieco ponad miesiąc, idę na koncert Hans Zimmer Live. Pojawi się między innymi dodatkowo muzyka z Diuny i No Time To Die. Przyznam, że te bilety były jak na moją kieszeń wtedy – zdecydowanie za drogie. Chyba 260 euro dałam za jeden. Gdyby obecnie taką cenę zaśpiewali, nie poszłabym.
Przyszłoroczna trasa koncertowa nazywa się The World of Hans Zimmer. Widziałam zapis koncertu na youtube i chyba popełniłam błąd kupując miejsca pod sceną. Możliwe, że lepszy odbiór byłby kilka rzędów dalej. no ale stało się – silver circle był już cały niemal wykupiony, a golden o dziwo niemal pusty. Nic to, za golden zapłaciłam mniej niż na Live za silver. teraz jestem ciekawa, czy z moim powershotem wejdę. W teorii spełnia wymogi sali koncertowej, ale nie wiem, jak z orkiestrą.
Przy okazji jak zaczęłam oglądać te wszystkie nagrania to znów zapragnęłam obejrzeć Interstellar.
Ostatnio chodzą mi po głowie raczej negatywne myśli. Z rekrutacją było tak, że na początku nie bardzo mi zależało. Mam fajną pracę i w miarę święty spokój. Chaos zaczyna się, kiedy w piątek popołudniu szefowa wymyśla nowe zadania, kiedy ja za moment kończę pracę i ostatnie, co mi się chce robić, to zaczynać projekty, których wiem, że nie skończę przed weekendem. Pieniądze też są spoko – zarabiam 2x tyle, co 8 lat temu, kiedy zaczynałam pracę. Co prawda minimalna krajowa też poszła w górę, ale nadal jest to 500e więcej niż zarabia nowy pracownik, niby niewiele, ale jednak 3/4 hipoteki spłaca się samo. Z resztą kredytu hipotecznego nie odczuwamy wcale. Ale nie o tym dzisiaj.
Pojechałam spotkać się z Annemarie i trzema zespołami z laboratoriów w firmie nasiennej. Jedno laboratorium odrzuciłam tego samego dnia. Zbyt depresyjny vibe stamtąd wiał. Dwa kolejne mi się spodobały – RDT przez fajną załogę i przyjemną atmosferę na rozmowie [a pracę to się zrobi] oraz markery molekularne przez to, że kręcą mnie takie zabawy pipetką, choć wydaje się to bardzo nudna i mało sensowna z mojej perspektywy praca. No ale miałam wybór i ten wybór był najcięższy, które z nich wybrać. MM był więc moim pierwotnym celem, a RDT w przypadku, gdyby się nie udało.
Na kolejnym spotkaniu poznałam nowych członków zespołów laboratoryjnych i porozmawialiśmy bardziej, jak wygląda praca ze mną i jakiej pracy oni wymagają. Średnio idzie mi praca w zespole, bo jestem dość uparta. Autyzm nie pomaga. Więc RDT stwierdzili, że do rodzaju wykonywanej pracy u nich raczej się nie nadaje. Szukają pracowników o innym profilu. Zaś dla MM jestem w sam raz, bo pracuje się głównie samemu, choć we współpracy między-zadaniowej. Więc zostało mi jedno laboratorium. Za 3 tygodnie się z nimi spotkam ponownie.
I czuję, że zaczyna mi się grunt pod dupą palić. W międzyczasie zaczęło mi na pracy zależeć. Zaczęło mnie irytować kilka punktów z mojej obecnej pracy. Wieczny syf, spychanie na margines firmy [uroki bycia najmniejszym i niemal niewidzialnym działem w firmie]. Wczoraj na przykład widziałam, jak szef działu obok wydawał nasze kwiaty z showroomu. Za tydzień przyjadą klienci, a tu roślin brakuje! No i co ja mogę? Moja szefowa na urlopie, a ja nie pójdę do innego szefa mu po rękach dać przecież. Nikt nie wie, co my tu robimy, czym się zajmujemy, ale żeby napsocić lub zostawić swoje śmieci u nas na dziale to nie mają zahamowań. Czasem zanim zacznę pracę muszę najpierw posprzątać, bo mnie krew zalewa. Wcześniej też mnie to wkurzało, że choćby chłopaki z działu idąc do wc przez nasz dział, zdejmują rękawiczki i rzucają je pod stoły. Ja potem chodzę i zbieram jak sprzątaczka. Mam tego pomału coraz bardziej i bardziej dość. Większość tych ludzi przy dobrych wiatrach ma skończone co najwyżej liceum, a ja musze po nich sprzątać. Za to w firmie nasiennej martwią się, czy nie jestem aby przekwalifikowana na pracę u nich. Bo wcale nie jestem przekwalifikowana na pracę w szklarni….
Została mi jedna opcja – MM – i oni wciąż muszą się ze mną spotkać, a do tego martwią się, czy ja im nie ucieknę, bo z moim wykształceniem powinnam być w teamie badawczym, a nie laboratorium. Tłumaczyłam już przy dwóch wcześniejszych spotkaniach, że laboratorium to dla mnie krok do przodu i nawet jeśli dla nich tak to nie wygląda, to jestem zdecydowana przyjąć i zostać w tej pracy. Jeśli w międzyczasie będzie ogłoszenie w tej pierwszej firmie nasiennej na asystenta badawczego, tak jak chciałam iść pierwotnie, to i tak nie pójdę do końca kontraktu. Dopiero kiedy będzie opcja pracy na stałej umowie to rozważę czy zostaję czy nie. Wcześniej kłóciłoby się to z moim poczuciem lojalności. Nie wiem czy uwierzyli…
W niedzielę z okazji dni kwiatowych gminy Zijpe odbywał się coroczny rajd terenowy. Zapisaliśmy się z Ukochanym i za całe 17 euro od pary schodziliśmy moje biedne kolanka na trasie 20 kilometrów.
Po drodze można było zjeść placek, napić się kawy czy lemoniady oraz dostać jabłuszko na podniesienie cukru. Były punkty sanitarne, oraz miejsca, gdzie podbijano nam pieczątki na ulotce z mapką. Trasa była świetnie oznaczona i pomimo padającego kilka dni pod rząd deszczu, było nawet w miarę sucho. Bałam się, że mi buty utkną w błocie, a tymczasem wróciliśmy do domu względnie czyści. Spaliłam dłonie i czoło oraz przedramiona, bo na końcu szłam już w krótkim rękawku.
Pogodę mieliśmy bardzo dobrą. Wiatr był dość zimny, ale od rana miało być kilka godzin bez deszczu i to się udało. Zdaniem organizatorów udział wzięło 1100 uczestników na różnych dystansach – od 1,5 km dla rodzin z dziećmi [choć my spotkaliśmy takie na trasie łączonej z dystansem 7,5 km] do 30 km. Wielu z uczestników było starszych – tak koło 60 wzwyż. Były pary w średnim wieku, grupy koleżanek, ludzie chodzący w pojedynkę. Chętnie brałabym udział w takich rajdach częściej. Znając Holandię to pewnie jest jakieś stowarzyszenie, które na swojej stronie publikuje wszystkie takie wydarzenia. Pewnie dałoby się zobaczyć w ten sposób ciekawe miejsca we właściwych dla tych miejsc sezonach.
Zdjęcia z rajdu terenowego polami tulipanów znajdują się pod linkiem.
Postanowiłam zmienić trochę sposób udostępniania zdjęć we wpisach. Po kolejnym czyszczeniu zasobów na wordpress, postanowiłam trzymać fotorelacje na zdjęciach google. Tym samym Wy dostaniecie link do wejścia, a ja będę mogła więcej pisać bez potrzeby usuwania wszystkiego co kilka miesięcy.
Jakiś czas temu pisałam o śmieciach. Chyba rok temu, kiedy wróciłam z Polski byłam przerażona, jak brudno potrafi być. Człowiek odzwyczaja się od tego, co dla okolicznych mieszkańców jest standardem. Ale nie będę pisać dziś, jak wiele petów i flaszek widziałam rzuconych wzdłuż chodników, za to dam filmik, który mówi, jak unikać śmiecenia i jak prawidłowo zadbać o polskie środowisko, a przede wszystkim swoją własną okolicę. Czystość jest pracą zbiorową, na która składa się wysiłek indywidualny. Polecam filmik, konkretny i bez zbędnych informacji.
W sobotę trochę zamuliłam. Zapomniałam, że rozpoczeły się dni kwiatowe w Anna Paulowna i zamiast jechać rowerem i oglądać mozaiki kwiatowe, jak w zeszłym roku – zostaliśmy z mężem w domu i w zasadzie niemal nie zdjęłam przez cały dzień piżamy. Lenistwo na maksa. Wyszłam dopiero wieczorem pobiegać, gdzie przy sobocie biegam zawsze koło południa.
Zrobiłam wazonik z kolejnych kwiatów z ogródka. Tym razem zmiana warty – z narcyzów na tulipany.
W piątek miałam trzymać całodniowy post i jak to ostatnimi tygodniami – nie wyszło. Po prostu wracam do domu i nawet jak nie jestem głodna to mam ochotę coś zjeść. Powrót do domu dla mnie to festiwal jedzenia. W pracy to jeszcze, jak nie zabiorę jedzenia to go nie mam, a po pracy? Tu jest wszystko. Wspaniałe kanapeczki robione przez męża, jajko sadzone na kanapce jeszcze cieplutkie i skwierczące, kawa z mlekiem i coś słodkiego do tego… Festiwal. Niby zjadłam jeden posiłek i słodycze do tego, a wyszło 2400 kcal. Byłam na siebie zła.
Początkowo jeszcze walczyłam z uczuciem niedosytu. Zajęłam się czymś fizycznie, aby nie siedzieć i nie rozmyślać o jedzeniu. Ale tak naprawdę ciężko zająć głowę, bo ona wciąż mi się kręci wokół jedzenia. Bo ja nawet nie tyle co lubię zjeść, ale lubię się objeść. Jak zjem taką normalną porcję to nie czuję się zaspokojona emocjonalnie. Muszę zjeść takie półtora lub dwie porcje. Wtedy czuję się dobrze, nawet jeśli w brzuchu czuję dyskomfort. Wiem, że takie odżywianie nie jest normalne, gdzie małe porcje powodują u mnie smutek, a olbrzymie – poczucie normy.
W ogrodzie zaś pojawiły mi się kolejne narcyzy. Zapomniałam, że kupiłam dwie odmiany i byłam zdziwiona, że zamiast białych kwitną mi żółte narcyzy. Dziś dopiero poszłam po rozum do głowy i przypomniało mi się, że prócz Thalia, posadziłam Regeneration.
Przyniosłam z pracy kolejne begonie. Tym razem wzięłam kwiaty do doniczek kaskadowych, więc wybrałam tylko 3 kolory – inny kolor na inną warstwę.
Tulipany ton-sur-ton to tak naprawdę mieszanina tulipanów o podobnych kolorach. Nie wiem, jak czytałam etykietę, ale są to 4 różne odmiany tulipanów w tym yellow pomponette, którego mam w innym miejscu ogrodu.
Aby zwolnić donice kaskadowe musiałam przesadzić dalie oraz tulipany od koleżanki.
Od tej samej koleżanki dostałam rozłogi malin. Udało mi się wydzielić 7 roślin.
Zaś moje obżarstwo popchnęło mnie w stronę mojego comfort food – chleba z margaryną i serem grzanego w mikrofalówce. Jako dzieciak, kiedy oboje rodzice byli w pracy, musiałam kombinować co by tu zjeść i smarowałam chleb margaryną i grzałam w mikrofali. Jak mieliśmy trochę pieniędzy to był ser w lodówce i grzałam wtedy ser. Albo kiełbasę zamiast sera. Ogólnie do dziś uwielbiam tak jeść. Czasem kładę śląską pod ser, a tym razem padło na parówki. W kilka dni opędzlowałam tak dwa opakowania berlinek. Wiem, ze parówki to najgorszy szajs, jaki można jeść, ale na ciepło zjadłabym i frikandele.
Rozpoznaję, że jedzenie ma na mnie spory wpływ psychiczny. Że jem dla komfortu psychicznego, a rzadziej z głodu. Bo jem na tyle często, że nie jestem głodna, a innym razem po prostu nie czuję głodu, bo organizm się już zaadoptował do postów. Jem, bo kocham jeść. I może gdybym ważyła 15 kilo mniej, to nie byłabym taka na siebie o to zła.
W środę poszłam pobiegać. Trening nie był długi, więc wybrałam się tylko wzdłuż alei i z powrotem. Nic wybitnego. 25 minut biegu na 5 minut rozgrzewki i powrót do domu marszem.
Później zrobiłam znów jogę z moich kart. Ciekawa była pozycja lalki. Świetnie rozciągała mi uda i miednicę.
Zakwitł mi jeden tulipan, którego nie kojarzę z zeszłego roku. Na cały sektor zakwitł tylko jeden. Nie mam pojęcia skąd mam tą cebulkę, ale jest prześliczny.
Kiedyś tak sobie myślałam nad tym tematem. Wtedy w kontekście Indii. brat kolegi był w Indiach i ten opowiadał, jaka tam bieda. Z drugiej strony jeżdżą tam bogaci Europejczycy i Amerykanie do centrów odnowy spirytualnej. Do aszranów, medytować z guru. Jest o tym nawet podcast, ponieważ część takich odwiedzin w aszranie kończy się dla ludzi śmiercią, chorobą psychiczną, zerwanymi kontaktami z rodziną, ubóstwem, ponieważ guru namówił ich do oddania wszystkiego, co posiadali. Jest specjalna strona ze zdjęciami martwych ciał białych ludzi znalezionych w Indiach. Tylko tak niektórzy ludzie mogą dowiedzieć się, że ich zaginiony brat czy matka nie żyją. Mnie W Indiach przeraziły statystyki gwałtów. Co 9 minut gwałcona jest kobieta. Gdy Martyna Wojciechowska pojechała do Indii robić reportaż zdaje się o kobiecie kapłance w świątyni, gdzie karmi szczuty mlekiem, chodząc po ulicy była zaczepiana przez stada mężczyzn, którzy łapali ją za piersi. Zwyczajnie przed kamerą, nie krępowali się tylko molestowali dziennikarkę na oczach całej ekipy filmowej. To było obrzydliwe. Obrzydziło mi to cały kraj. Czytałam później również książkę niewidzialne kobiety i tam jest to szerzej opisane. Domy nie zawierają toalet, więc gminy pobudowały publiczne toalety, gdzie kobiety mogą iść w trakcie miesiączki czy po prostu w nocy na siku. Wtedy są często gwałcone przez kilku sprawców na raz. Oczywiście mnie, jako turystkę by to prawdopodobnie nie spotkało. Turyści trzymają się kurortów, utartych szlaków, gdzie dba się o bezpieczeństwo, bo turyści to pieniądze. uważam jednak, że kraj jest tyle bezpieczny, ile jego kobiety.
Kolejne filmiki są możliwe do obejrzenia tylko na youtube, ale dałam je tutaj. Jedna z tych historii przypomina mi film Slumdog Milionaire. Nie jestem w stanie obejrzeć tego filmu ponownie przez poziom okrucieństwa, jaki tam jest. Dzieci się okalecza, aby lepiej żebrały pieniądze od turystów. Ślepy dzieciak dostaje więcej kasy od francuza na słoniu niż dzieciak, któremu nic nie dolega. Tak gangi zdobywają pieniądze. W Slumdogu jest to bardzo dobitnie pokazane. tutaj zaś jest omawiane jak instytucja kastruje, zmusza do prostytucji i żebrania wyrzuconych lub zabranych z domu ludzi. Ludzi, którzy nie mieli i nie mają wpływu na swoje życie w żaden znaczący sposób.
Ogólnie nie chciałabym odwiedzić kraju, w którym nawet lokalsi nie są bezpieczni. Poniżej filmik pokazujący traktowanie mniejszości etnicznych i utajniane morderstwa. Walki i przemoc na tle religijnym. W mojej opinii kraje oparte na wyznaniu nie są bezpieczne, bo to forma autorytaryzmu. Palono kobiety na stosie za fakt, że nie spodobały się włodarzom religijnym [często były to kobiety po menopauzie, bezpłodne, nie chcące wyjść za mąż za wybranego przez rodzinę człowieka]. Żydzi i Palestyńczycy terroryzujący cywili [będzie ban?] Chiny zamykające muzułmanów w obozach koncentracyjnych. Chrześcijanie mordujący muzułmanów na Bałkanach 30 lat temu i zakopujących ich w masowych mogiłach.
Chyba każdy zna historię Kabuli. Dziewczyny, która została przez członka rodziny sprzedana na części do amuletów. Odrąbano jej na żywca rękę. https://viva.pl/ludzie/wywiady-vivy/kabula-o-ojcunie-chcial-wychowywac-dziecka-z-albinizmem-wstydzil-sie-mnie-140637-r1/ O Kabuli zrobiła odcinek Martyna, pomogła jej iść do szkoły, aby ta mogła walczyć o prawa albinosów w Tanzanii. Była ona na okładce National Geographic. Mam ten numer nadal w domu. Dziś Kabula jest dorosła i ma szczęście, że jeszcze żyje, bo za głowę albinosa dostaje się więcej pieniędzy niż za rękę.
W innych państwach afrykańskich też potrafi być paskudnie. Poniżej filmik z Malawi, gdzie dziewczynki się zwyczajnie gwałci, a by przestały być dziećmi.
Kiedyś trafiłam za to taki filmik: https://fb.watch/k3jJWTxVxk/ trochę mnie on rozbawił, bo gość złamał system. Ale on mówi o innego typu przemocy. Ataki terrorystyczne to często jednorazowe przypadki. W Nicei ciężarówka wjechała w ludzi i od tamtej pory mają tam miejsce zwykłe codzienne sprawy – przemoc także, ale już nie terroryzm. W thalys z Amsterdamy do Paryża był zamachowiec też tylko raz. Logika tego faceta jest dość solidna – 9/11 zafundował nam najwyższe standardy kontroli bezpieczeństwa na świecie – skanery na lotniskach. Zawsze się zastanawiam czy widać moją antykoncepcję na takim skanerze…
Na mojej liście krajów nie do odwiedzenia od lat pozostają Indie i kraje muzułmańskie za wyjątkiem Albanii. Bałabym się też jechać gdzieś, gdzie mój wygląd rzuca się w oczy. Na południu Francji byłam zaczepiana przez to, że miałam długie blond włosy. I to zawsze przez Arabów, nachalnych i nagabujących. Raz zatrzymali się na środku ronda i krzyczeli do mnie przez otwarte okna samochodu. Wolę unikać tego typu zainteresowanych spojrzeń.
W czwartek byłam umówiona do firmy nasiennej, gdzie aplikuję. Pojechałam na spotkanie i już pomału zaczynam uczyć się trasy. Ostatnie kilometry mnie przerażają, droga między szklarniami, 60 kmph ograniczenie i combo – rowery i TIRy. Sześćdziesiątki w Holandii są budowane wąskie, aby nikt nie próbował za szybko jechać. Ciesz esię, że jest tam utwardzone pobocze, bo inaczej byłoby ciężko minąć się z ciągnikiem bez zatrzymywania się na krawędzi kanału. Może są kierowcy, którzy czują się komfortowo jadąc 60 i zjeżdżając na trawę pół metra od wody, ale ja nie chcę przez brawurę utopić samochodu. Za dużo problemów by to stworzyło, jedna głupia decyzja. Tam zaś jest to odcinek jakiś 10 kilometrów, kiedy trzeba uważać.
Najpierw spotkałam się z Alexem i Lissete w biurze markerów molekularnych. Pogadaliśmy o tym jakim człowiekiem jestem i jakich ludzi szukają. Spytałam o system premiowy, rotację zadań w laboratorium, możliwość pożyczenia materiałów szkoleniowych. Później spotkałam się z Barbarą, Joerie i Tieme. Ta rozmowa poszła trochę gorzej – nie mogłam wyczuć, kiedy żartowali, a kiedy mówili poważnie. mam z tym spory problem. Rozmawialiśmy o pułapkach pracy w zespole i nie ukrywałam, że może to być dla mnie trudność, bo lepiej pracuje mi się solo lub we dwójkę.
Ciężko było mi po wszystkim zdecydować się na jedno miejsce. Z jednej strony Markery molekularne to praca typowo po mojej magisterce. Głównie solo, jakiś zespół jest,a le pojedyncze zadania wymagają pojedynczej osoby. W RDT zaś pracuje się grupami i może być różnie z moim charakterem. Z drugiej zaś strony Joerie i Barbara naprawdę stworzyli świetną atmosferę na spotkaniach i jeśli cały team taki jest to myślę, że zostałabym dobrze przyjęta i może udałoby mi się wpasować w zespół… Jednak praca jest mniej laboratoryjna a bardziej polegająca na ocenie zagrożeń niż działaniu według procedur. Sporo do przemyślenia.
Pojechałam po spotkaniach do Annet. Od jakiegoś czasu ma problemy z nogami i nie możemy spacerować. Postanowiłam wpaść na kawę. Kupiłam kwiaty i ciasto i usiadłyśmy na plotki. Annet pochwaliła, że byłam bezpośrednia na rozmowie. Powiedziała, że o swoich obawach też należy mówić na rozmowie kwalifikacyjnej ponieważ Holendrzy wolą szczerość niż zostać zaskoczeni, że ktoś udawał tylko wspaniałego pracownika, a okazał się mierny. Powiedziała, że lepiej, że powiedziałam, ze praca w zespole może być dla mnie trudna, niż gdybym została zaproszona na okres próbny, a potem oni by uznali, że nie pasuję do zespołu i ja bym zdążyła odejść z mojej pracy, a oni i tak by mnie nie zatrudnili. Jakaś logika w tym jest. gdy rozmawiałam z kolegą – Polakiem – o tym – powiedział, że nie powinnam za dużo mówić, bo mnie nie przyjmą. Z dwojga podejść – wolę by mnie nie przyjęli teraz, kiedy jeszcze mam poprzednią pracę.
Wieczorem, gdy wróciłam do domu zjadłam bardzo późną kolację i po tym całym kawkowaniu nie mogłam zasnąć. Myśli kłębiły mi się w głowie. Skłaniałam się ku RDT, ale mam wrażenie, ze jeśli poszłabym gdzieś tylko dlatego, że ludzie są mili, a praca średnio mi odpowiada, to jeśli okazało by się, że ludzie jednak nie są tak mili, to utknęłabym ze średnią pracą. Zaś wybranie MM spowodowałoby poczucie winy, że nie poszłabym tam, gdzie na rozmowie Barbara trochę wyciągała mnie z kłopotliwych pytań. Na MM mieliśmy po prostu profesjonalną rozmowę – a język używany przez Lissete zdecydowanie dał mi do zrozumienia, że muszę poprawić swój Holenderski, bo o ile rozumiem słownictwo akademickie to sama go nie używam. Słuchanie podcastów jednak to trochę za mało w tym przypadku.
Rano obudziłam się niemal pewna, że powinnam wybrać MM. Niemal. Wolałabym, aby ktoś z nich mnie wykopał i problem rozwiązał by się sam.
Zaczęłam chodzić z koleżankami do Manekina chyba jeszcze jakoś na studiach. Za kilkanaście złotych można było kupić ogromnego naleśnika złożonego w kwadrat z garściami surówki i pysznym sosem. Chodziliśmy do jednego z 2 wtedy Manekinów. Jeden był na rynku w Toruniu, a my chodziliśmy do tego na Focha w Bydgoszczy. Tanie studenckie żarcie. Duże porcje, inni studenci w obsłudze.
W podstawówce byliśmy na wycieczce klasowej w Toruniu i jedliśmy w naleśnikarni cała klasą naleśniki z jagodami. Pamiętam wciąż, gdzie na starówce była ta restauracja i dziś myślę, że była to pierwsza restauracja Manekina. Zdziwiło mnie w 2022, że widziałam Manekina w Warszawie. Dla mnie to zawsze będzie Bydgoszcz/Toruń.
Gdy wyemigrowałam, każde spotkanie w Polsce z moimi przyjaciółkami, odbywaliśmy właśnie w Manekinie. Czasem trzeba było stać na zewnątrz i czekać na wolny stolik, bo nie było nigdy można rezerwować stolika. Siedziałyśmy godzinami i dyskutowałyśmy. Kelnerzy przychodzili wciąż wywierając presję, ze mamy spadać albo coś zamówić jeszcze. Zupełnie inne traktowanie niż w NL, gdzie kelnerzy się dziwili, że zjedliśmy i wychodzimy. W NL restauracja to experience, a w Polsce to zjeść i wpuścić kolejnego klienta.
Przez lata restauracja zmieniała wystrój. Przez pewien czas była w stylu prowansalskim z lawendowymi elementami, białymi drewnianymi ramami okiennymi i suszonymi bukiecikami tu i tam. Porcje się zmniejszały, surówki było coraz mniej, nawet w pewnym momencie zmniejszyły się talerze. Jedzenie pozostawało zawsze tak samo wyśmienite i kolejki pod restauracją nadal tam stoją. Bardzo lubię tam chodzić.
Minusem manekina była zawsze toaleta. Czyta była tylko przed przyjściem klientów. W międzyczasie nikt do niej nie zaglądał, a w Polsce istnieje kultura nie siadania na deskę sedesową w publicznych toaletach, przez co częściej zdarza się je obsikać i zniechęcić do siadania osoby kolejne. Co mi się podoba w NL to to, że każdy siada – w końcu deskę po sobie należy przemyć nawilżaną chusteczką, która jest w środku. Tak – jest zasada, że myje się po sobie, a nie po kimś. I przeważnie jest czysto. Osobiście też wolę usiąść i nie sztywnieć na małysza. Niestety w Manekinie wyjście do łazienki to zawsze trauma. Jak jest zachlapana deska, umywalka, podłoga to po złapaniu za klamkę ma się również ochotę zdezynfekować dłonie. To jedyna rzecz, którą moim zdaniem można by poprawić.
No i może jeszcze jedna rzecz. Restauracje w Polsce mogłyby postawić na dobre warunki zatrudnienia i pensje. Myślałam, że to normalne że kelnerki zmieniają się co pół roku i nikt nie ma więcej niż 22 lata. Zdziwiłam się w Holandii, że kelnerka może mieć 50 lat. Niestety rynek pracy jest taki, że wszystko musi być tanie i praca studentów, którym nie trzeba płacić zusu, bo są ubezpieczeni na uczelni, jest zwyczajnie tańsza. Poza tym śmieciowe stawki też mogą być, bo jak nie ta studentka to kolejna. Nigdy nie trafiłam dwa razy tej samej twarzy przez dobre kilkanaście [prawie 20 lat] jak tam chodzę. Rotacja zawsze świadczy o złym pracodawcy, a Manekin pieniądze ma, bo tam nigdy nie jest pusto. Jak na wejście trafisz stolik, to jesteś szczęśliwcem.
U mnie w pracy nadal trwają prace ziemne. A raczej nie trwają, bo rozbebłali, kilka dni zajęło im położenie rury i zakopanie i dalej wszystko stoi rozbebłane. nauczona w Polsce, że robotę się robi i się idzie do kolejnej roboty, nie mogę patrzeć jak gość od koparki kilka dni robi robotę, która by trwała góra półtora dnia. I jeszcze stoi i gada z drugim gościem popijając kawkę i paląc papierosy, kiedy koparka chodzi a my dusimy się spalinami i musimy pracować w hałasie. Ale fachowcy w NL chyba tak mają. Co przychodzą techniczni do nas do firmy to więcej ich widać z kawką niż w robocie.
Zaczął się sezon na zapylacze. Ostrzeżenia dla alergików google mówią często o wysokim poziomie pyłku w powietrzu, a pszczółki, trzemiele i wszystko inne – szuka jedzenia. Wyciągałam ostatnio pszczółkę z mojej szklarni, bo się zbłąkała i rozbijała o folię. Udało się ją bezpiecznie złapać w dłonie i wyprowadzić za drzwi nim wpadła na lep na muchy.
(ucięło zdjęcia, ciekawych zapraszam na stronę https://kolekcjonermarzen.wordpress.com/2023/04/23/gdzie-widzicie-siebie-za-10-lat/)
Jest to jedno z pytań, które czasem ponoć się słyszy na rozmowie kwalifikacyjnej. Nie wiem, nie dotarłam nigdy dalej niż obecnie, a gdy piszę ten post, jestem niespełna 24 godziny przed taką rozmową. Pytanie to ma na celu sprawdzenie, czy wiąże się przyszłość z daną firmą, oraz jakie funkcje dana praca może spełnić w życiu człowieka. Poza pracą zaś nie wiem, czemu może ono służyć. Może po prostu poznaniu siebie lepiej?
Ja zaś… gdzie ja siebie widzę. Sądzę, że będę miała wtedy już zjechanych kilka LF-routes – rowerowych tras długodystansowych, może będę akurat wybierać plecak na kolejny urlop wędrowny z mężem. Mam nadzieję mieć wtedy już inną pracę niż obecnie – coś spokojnego, związanego z moim wykształceniem, w zakładzie pracy o większym poszanowaniu prawa pracy. jest mała szansa, że nasza kicia jeszcze z nami będzie, więc mam nadzieję, że będę miała jakieś bestie, które ją godnie zastąpią. Chciałabym nadal być w moim domu, ale może – jeśli będę pracować tak daleko od domu to z czasem poszukamy czegoś pomiędzy obiema firmami? Lub mąż spełni swoje słowa i dołączy do mnie w tamtej firmie? Kto wie.
W poniedziałek mieliśmy lekcję tenisa. Jesper prowadził godzinne zajęcia, podczas których uczyliśmy się technik odbijania i poznaliśmy siebie trochę lepiej. Miał sporo pytań o nasze wrażenia z mieszkania w Holandii oraz powody opuszczenia Polski. Sam był w Krakowie wraz ze szkołą kilka lat temu. Bardzo mu się podobało. Holendrzy rzadko jadą poza Kraków i Oświęcim. Jako osoba wychowanej na północy kraju, zawsze próbuję wypromować kolejną, lepszą wizytę w Polsce. Kraków nie reprezentuje moim zdaniem Polski wcale, trzeba by ją zjechać wzdłuż i wszerz. Zbyt różnorodny kraj i kultura.
Po lekcji pojechałam na spotkanie klubu fotografii. Przygotowywaliśmy się na wystawę oraz wizytę jury 1 maja. jury będzie oceniało nasze prace wykonane w ciągu całego sezonu. Wydrukowałam i oprawiłam 4 zdjęcia, z których 3 pójdą do jury a wszystkie 4 na wystawę w sierpniu. Poniżej wspomniane zdjęcia [trochę poucinane].
W ogródzie kolejny rozwój wydarzeń. Bez będzie kwitł bardziej intensywnie niż w latach ubiegłych. Może w tym roku nie zjedzą go gąsienice, skoro wykopałam budleję. Kwitną też kolejne tulipany. Narcyzy się chyba już skończyły – czekam tylko na Odmianę białą i wielokwiatową.
Kilka lat temu zainstalowałam sobie dzienniczek wdzięczności na telefonie i codziennie pytał mnie o to, za co danego dnia jestem wdzięczna. Uzmysłowiło mi to, że jest wiele rzeczy, które się mi w codziennym życiu udają. Drobiazgi, ale fajne. Także pomogło mi to określić rzeczy, które robię tylko i wyłącznie dla swojej radości.
A co obecnie sprawia mi radość?
zaglądanie i drobne prace w ogrodzie. Podlewanie roślin, pielenie, przeglądanie co się zmieniło od poprzedniego dnia.
jedzenie. Jest to czynność na którą czekam codziennie. Lubię jeść warzywa i pieczywo i kiedy zjem tosta czy kanapkę z serem czy pomidorem to odczuwam fizyczną i psychiczną przyjemność
odpoczynek po pracy z komputerem. Nadrabiam informacje ze świata – niekoniecznie wiadomości – oglądam coś, popijam Inkę
rozpoczęcie pracy rano. Ładuje mnie to pozytywną energią. Nowy dzień, nowe ciekawe rzeczy się mogą wydarzyć.
tulkanie przed snem. Nawet jeśli przyjdę do łóżka późno, jak mój mąż wyczuje moją obecność to się przytuli do mnie i śpi dalej taki wtulony. Uwielbiam to.
Polecam film z plakatu powyżej - bardzo ciekawy i dość zabawny.
W niedzielę mieliśmy tenisować, ale uznałam, że mam siły tylko na jeden sport i poszłam pobiegać. W poniedziałek i tak była lekcja tenisa. Znów chwyciły mnie mocne bóle menstruacyjne, ale już nie tak silne, jak w sobotę. Wzięłam od razu miks tabletek i w ciągu godziny przeszło.
Moje pomidory, których nasiona wyciągnęłam z owoców, zaczynają wschodzić.
Dostałam od koleżanki pomidory Roma i je wysiałam na ręczniku papierowym.
Pierwszy wysiew warzyw przeniosłam do doniczek. Żyje 5 pomidorów i 5 ogórków oraz 1 pomidor gałazkowy.
Przejrzałam jeszcze raz alstromerie, które kupiłam online i tylko 3 dają nadzieję na przyszłość. Wsadziłam je w okrągłe doniczki, a pozostałe w małe kwadratowe. Przeżyją bądź nie. Na szczęście mam sporo innych kwiatów z lat ubiegłych.
Floks jest bujny. Będzie pewnie sporo kwiatów.
Zrobiłam bukiety z moich roślin. Tulipany pięknie się rozwinęły.
Musiałam uzupełnić staniki do biegania. Jakimś cudem jeden, który kupiłam w takim samym rozmiarze jak resztę, jest mi za ciasny i uwiera. Zamówiłam z odbiorem w sklepie trzy staniki zapinane z przodu. Przynajmniej łatwo się je ściąga po bieganiu.