No to znów dobiłam do 76 kg. To już 20 kilogramów, które chcę zrzucić z początkowych kilku, które chciałam zrzucić zakładając konto dekadę temu.
Jem emocjonalnie, jem z nudów, jem by regulować emocje. Myślę, że jak to opanuję, reszta przyjdzie sama. Uprawiam sport, lubię być na świeżym powietrzu. Lubię jeść warzywa, nabiał i białe pieczywo. Moim problemem jest przede wszystkim ilość, a nie to, co jem.
W niedzielę opuszczaliśmy Limburgię. W nocy przyszedł deszcz, a rano rosa, więc korzystaliśmy, że właściciel campingu powiedział, że możemy zostać ile chcemy, i czekaliśmy aż namiot wyschnie. W zasadzie do 12 i tak się uwinęliśmy, bo wychodziło momentami słońce i etapami składaliśmy namiot, czekając kolejno aż dane elementy najpierw wyschną w słońcu. Obracaliśmy go jak naleśnika na patelni.
Przy okazji znaleźliśmy źródło hałasu w ostatnich dniach – mysz wyskoczyła nam z połów namiotu. Miała wychodzone tunele pod sypialnią, której nie używaliśmy [składowaliśmy tam tylko torby z ubraniami]. Były tunele w trawie i nawet jamka wykopana w jednym miejscu. Chyba zabierając nasze lokum, zniszczyliśmy jej lokum, bo nasz namiot był świetnym zadaszeniem. W nocy mąż mnie raz obudził, bo było słychać piszczenie. Chodziła wokół namiotu i czasami po namiocie, ale najwidoczniej to, co słyszeliśmy to chodziła pod namiotem. Dobrze, że przebierając się w tamtej sypialni nie nadepnęłam na nią.
Wyjeżdżając na północ zaś wstąpiliśmy do Maastricht na vlaai. Jest to lokalny wypiek, który pokochałam odkąd zamieszkałam w NL. Serniki trafi się lepsze lub gorsze,, ale vlaai chyba zawsze jest udany. Przynajmniej w moim doświadczeniu. Znalazłam kawiarnię/cukiernię, która specjalizuje się we vlaai. Zamówiliśmy kawę i do niej dostaliśmy ciasto dnia gratis – tego dnia był to vlaai z agrestem. Bardzo smaczny.
Później domówiliśmy vlaai ryżowy. Nigdy nie jadłam z ryżem [mój ulubiony to wiśniowy]. Był niesamowity. Przy okazji nasyciliśmy się, jakbyśmy zjedli drugie śniadanie.
Wróciliśmy do domu zaliczając ulewę po drodze. W naszej wsi też było świeżo po deszczu i w ogrodzie jeszcze wszystko było mokre. Wyskoczyliśmy się rozpakować i w tym czasie kicia na nas puściła wiązankę, którą cała wieś usłyszała chyba. Albo tak się cieszyła, albo naprawdę takie c*uje poleciały. Wstąpiliśmy jeszcze na zakupy spożywcze po drobiazgi jak mleko czy owoce, a przy okazji do Actiona po podusię na moje krzesło – dupka wieczorami mi marzła – oraz lampkę do sypialni.
Przy okazji zauważyłam, że są już jesienne dekoracje. Nigdy nie dekoruję domu inaczej niż na gwiazdkę, ale podobają mi się takie dekoracje – pomyślałam o Paulinie z Polski Wiatrak. Paula – masz takie lampiony w kształcie grzybków? Bo – że ten stand znalazłaś – to jestem niemal pewna.
Byłam w tygodniu u fizjoterapeutki dłoni. Lekarz powiedział mi, że taki terapeuta specjalizuje się w samej dłoni i ma większą wiedzę niż zwykły fizjo. Cóż.. pani Tamara była naprawdę super miła i wiele mi objaśniła, ale w praktyce nie usłyszałam nic nowego. Zapalenie ścięgna, mam nosić szynę, która trzyma dodatkowo kciuk unieruchomiony, leczenie potrwa tak długo, jak bardzo będę forsować rękę. Mam pomyśleć nad zmianą stylu życia – mniej pracy, mniej szydełkowania, mniej sportów opartych na tej części ciała. No fajnie – w pracy nie powinnam się cackać, bo mnie sumienie gryzie, w domu zaś właśnie znalazłam sobie fajne hobby i teraz powinnam je ograniczyć do minimum. Tenis z umiarem.
Kupiłam noszą szynę, taką właśnie jak na zdjęciu. Chyba jest trochę za duża – mam wpaść w poniedziałek czy kiedyś tam jak będzie Tamara w pracy i chce ona zobaczyć, jak ta szyna na mnie leży. Próbowałam zamówić mniejszą, ale nie mają lewej S na bolu. Całe szczęście bol.com dosyła rzeczy w jeden dzień. W środę zamówiłam, w czwartek paczka leżała pod drzwiami w deszczu. No bo przecież mój listonosz się jakoś nauczył zostawiać mi paczki pod drzwiami – mimo kartki w drzwiach, aby zostawiać u sąsiadów. Ostatnio też szafa drewniana, wełny na sweterek – były u Anneke – ale już nakrętki do butelek sportowych były pod domem pomiędzy donicami. Gdybym nie przenosiła donic to pewnie znalazłabym tą paczkę chu wie kiedy. Teraz też poszłam do Anneke czy ma paczkę i się zdziwiłam. Idąc do domu zauważyłam mokry papier między doniczkami z kwiatami. Na szczęście paczka w środku miała folię i szyna była sucha.
Po wizycie odebrałam męża i pojechaliśmy do innego miasta na spotkanie z doradcą hipotecznym. W międzyczasie poszliśmy na późny lunch. Bardzo lubimy Mojo’s w Alkmaar i wzięliśmy po burgerze. Wliczyłam go w mój bilans kalorii.
Wieczorem jeszcze do męża wpadł kolega z prezentem urodzinowym i zjedliśmy przygotowany przez męża crème brule. Były też toruńskie pierniczki. Posiedzieliśmy aż zaszło słońce i zrobiło się zimno. Pomijając cennik doradcy finansowego, dzień minął nam naprawdę przyjemnie.
W domu to może ze mnie smęt jest, zwłaszcza rano. Jednak wchodząc do pracy czuję, że mi uśmiech wchodzi na ryjek. Z uwagi na to, że pracuję sama, mam jakąś bliższą znajomość nawiązaną tylko z moim współpracownikiem, z którym zdarza przegadać się cały dzień, by potem milczeć tydzień pracując na słuchawkach w dwóch kątach dwóch różnych hal – tak jak zdarzyło się w tym tygodniu. Poniedziałek cały pogadaliśmy i zdarłam sobie gardło próbując przekrzykiwać 2 megawattowy silnik, który pracuje u nas „w wygłuszonym” pomieszczaniu, a od wtorku robimy solo i każde słucha swojego na słuchawkach. Mam jednak dużo takich małych znajomości w firmie. Gdzieś przy okazji przerwy czy wyjazdu firmowego sobie z kimś pogadałam i potem jak się widujemy przypadkiem to zawsze coś się słowo zamieni. Bardzo mnie to pozytywnie nastrajają. Żartujemy sobie, ironizujemy drobnostki z bieżącego życia i rozchodzimy się w swoim kierunku. Mamy gros naprawdę fajnych ludzi w załodze w tym roku.
Potem idę dalej z tym uśmiechem i zagaduję lub jestem zagadana przez kolejną osobę. Tutaj na blogu poza momentami, kiedy włącza mi się narzekanie, też staram się trzymać ten lekki i pozytywny ton. O dziwo nie rozmawiam tak nigdy z mężem – z nim jestem raczej rzeczowa, a on jest domowym śmieszkiem. Ciekawe, co by było, jakbym odwróciła role?
Za dwa dni wyjazd, dziś urodziny Ukochanego. Ten wyjazd to też taka forma prezentu – dostał oczywiście już walizkę na kolejny duży urlop, ale w tym czasie chciałam zrobić coś nietypowego – a do tej pory tylko raz wyjechaliśmy sobie na weekend i nigdy pod namioty. Więc jedziemy. Pogoda zapowiada się deszczowa, choć ciepła.
Dalej lecę ze zminimalizowaniem posiłków w pracy. Jabłko, rzepa, pomidory z ogródka i ciastko zbożowe z kokosem. Jakieś 230 kcal do 17-tej i potem jeden duży posiłek. Mąż powiedział, że mogę zjeść jego pizzę, więc tak zrobiłam. 1200 pysznych kalorii. Nie używam sosów, więc jakby to nie brzmiało – jest to zdrowy posiłek. Pomidory, ser, pesto, zioła, oliwa. A placek do pizzy to już gratis dla mnie, który choć zawiera mąkę, kalorie i gluten, to nie jest toksyczny ani mnie nie zabije. Zaś kalorii ma na tyle mało, że jako jeden posiłek dziennie nadal daje deficyt. Wiem, że to nie są wasze wafle wasa z serkiem light, ale nie mam zamiaru rezygnować z tego, co mi smakuje, dlatego, że nie smakuje wam [albo się boicie to jeść]. I tak wszystkie tyjemy tak samo.
Przyszły wełny na sweter od Tante Roos [sklep internetowy. Ciotka Roos spakowała mi też zakupione szydełko i instrukcję wykonania. Spodziewałam się rysunków, ale zamiast tego są linijki tekstu.
Papryka peperoni ma pierwsze kwiatki. Zdecydowanie za późno i pewnie nic z tego już nie będzie. Za miesiąc będą już zimne noce, a za dwa – przymrozki. Gdybym miała już ogarnięte pomidory, to bym zamknęła szklarnię na chłodniejsze dni, ale póki co tylko kilka roślin jest już zlikwidowanych, bo skończyły owocować. Nie liczę na wiele.
Kwiatki przeniosłam z przodu domu na tył, ponieważ jest już mniej słońca i lepiej im będzie od południowej strony. Trochę ograniczyły kwitnienie i może cieplejszy ogródek za domem – jest bardziej osłonięty od wiatru i ma słońce przez większość dnia, a nie tylko rano i wieczorem – sprawi, że zakwitną intensywniej. Widziałam, że wreszcie żółty szykuje się do kwitnienia, a to już sporo! Będzie to pierwszy raz od roku, jeśli się uda.
Muszę ogarnąć jeszcze matecznik, co tam żyje, a co nie. Co trzeba przesadzić przed zimą do większej doniczki. Zwolniłam miejsca po 6 begoniach, więc będzie można kombinować.
Poza noszeniem kwiatów, przygotowałam też już część ekwipunku biwakowego. Kupiliśmy składany stolik i będzie można przy nim zjeść śniadanie. Do tego uszyłam powłoczki na poduszki dmuchane. Są ciut większe, aby i jaśki można było do nich włożyć, ale jeśli będzie ten naddatek niewygodny, to zmniejszę je.
Mąż złożył drewnianą szafkę na narzędzia. Co prawda narzędzia wiszą na ścianie w bijkeuken i tam raczej zostaną, zwłaszcza te z drewnianymi trzonkami – Holandia jest zbyt wilgotna na trzymanie drewna na zewnątrz. Niby jest zaimpregnowana ta szafa, ale trzeba ją mimo wszystko bejcą pociągnąć. Może zrobię to jutro – dziś nie dam rady, napięty grafik. Gorze, jże jutro ma zacząć już padać i będzie padać 2 tygodnie. Znów.
Bratowa wysłała mi zdjęcie wschodu słońca w wiosce rodziców. Odzwyczaiłam się od widoku bloków, choć się wychowałam w tej wsi. Tęsknię za to za lasem, choć to prawda co mi kolega powiedział po wizycie w Polsce – sadzony las to nie las. Pod tym względem Robbenbos jest lepszy niż nawet Puszcza Bydgoska. Natura nie sadzi od linijki.
W dni robocze nie jem śniadań – chyba, że bardzo jestem głodna. Więc unikam tych ok 300 kcal, jakie normalnie rano bym zjadła. Do pracy biorę jabłko i takie ciastko zbożowe, w razie jakbym była głodna. Takie ciastko z suszonymi owocami czy kokosem jest może i nadal ciastkiem, ale swoją robotę robi. Nie jestem głodna i ma 150 kcal. Jabłko poniżej 100 kcal.
Tymczasem zaś mój kolega wrócił z wakacji w Polsce i przywiózł domowy pieczony chlebek razowy oraz smalec z fasoli. Dostałam do posmakowania na przerwie, a na kolejnej już mi dał, bo mi smakowało. No halo, ale domowej roboty ja rzadko odmawiam. Musiałby mnie ktoś salcesonem chcieć karmić, bym odmówiła.
Zaś jak wyszłam ze stołówki to czekały na mnie koleżanki z upieczonym brownie z cukinii. Więc znów moje długie zęby na słodkie się ucieszyły. Ciasto było wilgotne, orzechowe, pyszne. Nawet nie za słodkie.
Nijak to kalorycznie dodać do bilansu, więc dodałam zwykłe brownie. W domu zaś miałam świeża pizzę, bo mąż wyhaczył w promocji w Lidlu, a już leżała w lodówce chyba od piątku, więc zjadłam. Oczywiście ze smakiem, a nie za karę. Wyszło mi 1950 kcal na cały dzień. Nawet nie wypiłam Inki, ani nie przegryzłam tego niczym, choć Annet wieczorem kusiła mnie jodenkoeken – moimi ulubionymi kruchymi ciastkami. Przy okazji będąc u niej, szydełkowałam dalej swój sweterek, aby w końcu policzyć oczka i zorientować się, że 7 rządków wcześniej mi jedno uciekło. Dziś będę pruć.
W ogrodzie jest trochę kwiatów. Chyba przeniosę doniczki sprzed domu za dom, bo robi się tam już mało słońca. Truskawki robią rozsady, hiacynt kwitnie, papryka zaczyna robić kwiatki. Zaczęłam zbierać pomidory roma – o wiele bardziej miękka skórka, ale kompletnie zero smaku. Moja chryzantema, którą dostałam tydzień temu, pięknie wygląda. Chyba pójdzie przed dom. Zimno i cień chyba nic jej nie zrobi.
Przyszedł mój składany campingowy czajniczek. Jakiż on jest maleńki. Wodę grzeje na dwa kubki, więc w piątek jak pojedziemy do Limburgii to będziemy mogli się kawy napić z Ukochanym. Sam się wyłącza po zagotowaniu, ale guziczek mu nie odskakuje. Muszę o tym pamiętać, i aby go dla spokoju odłączyć zawsze. Chcę też sobie kupić składany stoliczek, bo na trawie jakoś niepewnie takie rzeczy stawiać.
Nie spodziewałam się takiego zainteresowania na Vitalii zdjęciami sukienek. Co prawda, przywykłam, że na Vit jest większy ruch niż na WordPressie, ale nie spodziewałam się tylu komentarzy. Wiem, że greckie tuniki mają to do siebie, ze dodają parę kilo, jak się już ma parę kilo. Myślałam jednak, że to nadal krój dla mnie. Ogólnie sukienka jest bardzo wygodna i mąż powiedział, że jego zdaniem powinnam ją zatrzymać i wziąć na wakacje za nieco ponad miesiąc.
W międzyczasie przyszła sukienka, na którą najbardziej liczyłam. Nie zrobiłam co prawda zdjęć w kurtce skórzanej, natomiast sam mąż zaproponował sweterek, który kupiłam rok temu i który do niczego nie pasuje mi nigdy, więc go nie noszę. Zdjęcia powyżej są robione w tym samym lustrze w garderobie, co wcześniej, postanowiłam jednak poprosić męża o zdjęcia i trochę ładniej do nich stanęłam. Może ten komentarz z lordozą ma coś w sobie [choć wady postawy nie mam to czasem staję taka wykrzywiona]. Workiem w tle nie przejmujcie się, akurat kolega wpadł i przyniósł mężowi orzechy z własnego drzewa i nie zwróciłam uwagi, gdzie mąż położył. No i to też tłumaczy, czemu się uśmiecham na tym zdjęciu – rozmawialiśmy z kolegą – wszedł akurat na przymiarki.
Postanowiłam dla porównania ubrać też zieloną. Buty ze zdjęcia mam zamiar mieć na imprezie, ponieważ nie bierzemy bagażu [lecimy Wizzem tylko na weekend] i chcę ograniczyć ilość szmat zabieranych.
Kolejne zdjęcia przestawiają zestawienie ze sweterkami. Dla fioletowej sukienki [bo jednak nie jest za bardzo różowa] myślę by wziąć biały sweterek z kwiatami na rękawach.
Zaś do zielonej chyba ten szary. Niestety inne sweterki jakie mam w domu są to brązowy [taki brzydki odcień w jaśniejsze brązowe gwiazdy], pomarańczowy, różowy, i szary rozpinany, ale jest już stary i skulkowany cały. Więc za bardzo nie mam wyboru.
Co myślicie po takiej prezentacji. Fioletowa też jest mega wygodna, więc też ją zatrzymam i wezmę na urlop. Ale co zabrać na imprezę?
Waga znów szybuje w górę. Walnęła znów 72 kg. Byłam rano w pracy i zabrałam ze sobą tylko jabłko. Wypiłam do tego gorącą czekoladę, bo kakao zawsze zabijało we mnie poczucie głodu. Do domu wróciłam koło 13-tej już solidnie głodna i mąż czekał z ciepłą bagietką czosnkową i upiekł buraki do Carpaccio. Jak wklepałam słonecznik, fetę, oliwę i wspomnianą bagietkę to wyszło mi 1200 kcal. I limit na cały dzień się skończył. A to dopiero była godzina pierwsza po południu.
Dał mi też do posmakowania mleka z orzechów laskowych, które poleciła mu koleżanka. Smakuje bardzo wodniście [jednak nic nie zastąpi prawdziwego mleka pełnotłustego, które kocham] i dziś rano dał mi je do kawy. Pachniało ładnie, ale średnio mi w kawie smakowało. Nie lubię intensywnych smaków. Samo zaś smakowało ciekawie, ale nie potrafiłabym tym ugasić pragnienia. Raczej sączyć dla smaku.
Napisała do mnie koleżanka, z którą za dwa tygodnie miałam jechać do Południowej Holandii, gdzie będę robić dready. Przypomniała sobie, że ma festiwal w sobotę i ma z nimi iść kolega, z którym z reguły nie chodzą i w końcu dał się namówić. Wydaje mi się być to wymówką. Koleżanka dopiero co wróciła z campingu ze swoim chłopakiem, na którego mi płacze i narzeka od roku, bo dowiedziała się, że ją zdradzał. Nie wiem, co zawszło, ale teraz zrezygnowała z – planowanego od chyba maja – wyjazdu ze mną. Zaproponowała, że zostanie od czwartku do soboty i weźmie swój samochód i w sobotę rano pojedzie do domu, aby zdążyć na festiwal. To jakieś 200 km i nie widzę sensu jechać na dwa samochody. Już jakiś czas temu pytała mnie, czy idę na imprezę firmową [sama czasem na nie wpada jako +1], ale powiedziałam jej, że nie, bo będę z nią na campingu. Nie wiem naprawdę co myśleć. Holendrzy naprawdę pilnują kalendarzy i umówić się z nimi jest trudno, bo mają zapchane dni umówionymi spotkaniami.Mają nawet specjalne kalendarze rodzinne, gdzie wszyscy członkowie rodziny na każdy dzień tygodnia mają rozpisane swoje plany i naprawdę spontanicznie na kawę wpaść się nie da. Nie wiem, czy ona tak luźno prowadzi terminarz czy po prostu to jest wymówka, że nagle przypomniało jej się, że ma bilety na festiwal… Nie wiem. Zwróciłam jej połowę pieniędzy za camping i napisałam, że pojadę sama. Mąż proponował, że pokaże mi jak wyjąć koła z roweru sportowego i wrzucić do na siedzenie auta, więc skorzystam z miejsca w samochodzie i wezmę rower. Tymczasem kupiłam sobie składany campingowy czajnik. Akurat na dwie Inki z rana. Wezmę lodówkę, składane krzesełko i czekają mnie 4 dni w okolicach Lisse. Najbardziej przeraża mnie jazda po autostradach dookoła Amsterdamu oraz spanie samemu w namiocie. Tego drugiego nie robiłam nigdy. A to Marysia, a to Renia, zawsze ktoś był w sypialni/namiocie obok. Wiem, że nic się nie stanie – chyba że znów kot rozpruje mi worek ze śmieciami w poszukiwaniu puszki rybnej – ale strach nie musi być zasadny by swędział gdzieś pod czaszką.
Wieczorem pojechaliśmy z Ukochanym do Koedijk na paradę platform wodnych. Co roku przy okazji kermisu w tej wsi odbywa się taki „spływ”. Cała wieś świętuje, wystawia stoły do ogródków przed dom, zapala lampeczki, rozpala koksowniki i imprezuje z krewnymi i sąsiadami. Obeszliśmy stragany z jedzeniem i bibelotami i poszliśmy zobaczyć kermis. Mąż kupił sobie frytki, ale się twardo nie skusiłam. Jednak gdy wracaliśmy to postanowiłam, że jednak coś zjem – uwielbiam broodje beenham, czyli bułkę z szynką. Szynkę tą smaży się bez dodatku tłuszczu na patelni i wrzuca ciepła do bułki. Wzięłam bez sosu, bo tak smakuje mi najlepiej. Całe 300 kcal. Poszliśmy zająć miejsce na brzegu kanału aby podziwiać platfomy, które miały zacząć rejs o 21-wszej, czyli w okolicach zachodu słońca. Nie wiem, czy czekali aż się bardziej ściemni czy mieli problemy techniczne, ale ruszyli z godzinnym opóźnieniem. Bardzo nam się podobało, niektóre platformy miały interakcje z publiką, inne pokazywały zapętlone scenki tematycznie odpowiadające platformom.
I tak był na przykład świat Harrego Pottera. Chodził Hagrid i Zgredek oraz Dumbledore. Uczniowie w sali rzucali zaklęcie alohomora, po którym podrywały się kapelusze w górę.
Było pole dance z nawet jednym męskim tancerzem.
Była paltforma o nazwie „Piekło roku ’63” dotycząca tragicznego w przebiegu wyścigu Elfsteden – jest to wyścig na łyżwach pomiędzy 11 miasteczkami Fryzji. Zimą roku 1963 były bardzo niesprzyjające warunki pogodowe i choć bieg się odbył, mało komu udało się go dokończyć. Za Wikipedią: „Podczas Elfstedentocht w 1963 roku warunki pogodowe były tak złe, że udział w zawodach mógł kosztować życie. Było 18 stopni mrozu. Mimo to wyruszyło 10 000 osób, z których tylko 69 mężczyzn ukończyło wyścig [wg strony elfstedentocktwoudsend.nl ukończyło 127 osób]. Do Leeuwarden nie dotarła ani jedna kobieta. Meike de Vlas dotarła do wioski Vrouwbuurtstermolen za Franeker.”
Była platforma Slapstick z elementami komedii Flipa i Flapa.
Były gwiezdne wojny i scena sabotażu w wykonaniu Luka i Rei.
Była też Coco i wykonanie z playbacku piosenki Pamiętaj mnie.
Gdy wracaliśmy do domu o 23 w wielu ogrodach nadal trwały imprezy, a inne domy były już tylko z imprezą wewnątrz. Oto jeden z przystrojonych ogródków. W niektórych grała muzyka, jeden ogródek miał nawet DJ-a.
W domu zjadłam jeszcze płatki na mleku i dzień zamknęłam z 2 tys kcal.
W piątek doszły dwie z sukienek z Zalando, dziś dotrze kolejna. Przymierzyłam obie i są wygodne. Len w dotyku jest fajny, nie drapie tak jak się tego spodziewałam. Później zobaczyłam zdjęcia, które zrobił mój mąż. Tragedia. Poszłam więc na górę i zrobiłam sama zdjęcia – samojebki jakoś są zawsze ładniejsze niż czyimś okiem. I wcale nie jest lepiej. Wyglądam w nich nie najlepiej. W zielonej wyglądam jak Bunia, nawet jak wciągnę brzuch. W złotej jak stara baba na lato.
Zapytałam się mojego męża, czy też uważa, ze wyglądam w tych sukienkach bardzo grubo. Powiedział mi: „to nie sukienki są problemem, ale twoje seksowne ciało”. Mistrz ukrytych komplementów.
Wygląda na to, że dotarłam do momentu, kiedy dobrze już nie będzie. Mam na myśli, że wcześniej przeszkadzało mi moje ciało, ale jakoś tam siebie mniej lub bardziej akceptowałam. Nie miałam zastrzeżeń do swojego wyglądu nago, ale czasem coś źle na mnie wyglądało lub odsłaniało „tłuste” ramiona. Teraz naprawdę mam tłuste ramiona. Brzuch naprawdę już się odznacza, a biodra są jak u ciotki. Cholera – mam 38 lat – to za wcześnie na wygląd kościółkowej baby 50+! U mnie we wsi taką figurę miały tylko te babeczki, które w niebieskich poliestrowych fartuchach wokół domu się krzątały, a na niedzielę ubierały sukienki takie jak ta złota. Na modelkach sukienki te wyglądały jak upiększający atrybut, a na mnie wyglądają strasznie. Jak mnie ta fuksjowa sukienka jakoś nie poratuje to zostanę z tą zieloną chyba.
Zmieniło się ostatnio też to, że nie mogę na siebie patrzeć nago. Wcześniej naprawdę uważałam, że nie jest tak źle. Obecnie wiem, że jest źle. Biust zrobił mi się większy i przez to też oklapł. Wcześniej miałam mniejsze lub średnie cycki, które miały tę samą formę, co jak miałam 20- kilka lat. Od jakiegoś miesiąca wygląda po prostu źle. Brzucha nie da się za bardzo już wciągnąć i nawet mi się już nie chce.