No to znów dobiłam do 76 kg. To już 20 kilogramów, które chcę zrzucić z początkowych kilku, które chciałam zrzucić zakładając konto dekadę temu.
Jem emocjonalnie, jem z nudów, jem by regulować emocje. Myślę, że jak to opanuję, reszta przyjdzie sama. Uprawiam sport, lubię być na świeżym powietrzu. Lubię jeść warzywa, nabiał i białe pieczywo. Moim problemem jest przede wszystkim ilość, a nie to, co jem.
Wszechczasów brzmi bardzo poważnie i odnosi się do historii jako całości. Ja jednak pozwalam sobie interpretować wszechczas jako całość historii mojej. Ja się zaczęłam ii żyję obecnie i to co wydarzyło się i istnieje w mojej świadomości, jest moim wszechświatem i wszechczasem. Pamiętam, kiedy dowiedziałam się o śmierci Freddie’ego Mercury [rodzice byli fanami], kiedy zmarł Kurt Cobain [wtedy nie wiedziałam jeszcze kim był] czy pamiętam relacje w TV z wojny na Bałkanach. Muzykę pamiętam od czasu Roberta Palmera i The Culture Club, po współczesną muzykę graną w holenderskich rozgłośniach. Nie słucham radia, ale w pracy są głośniki, aby dawać ludziom trochę rozrywki. Na różnych działach grane są inne stacje, w zależności, co wybiorą pracownicy. Wojna o radio to jeden z czynników buntu w załodze. Jadąc autostradą A1 tydzień temu spotkałam się pierwszy raz od jakiejś dekady z polską muzyką popularną. Nie rozpoznałam ani jednej piosenki. I też nie przemówiły do mnie za bardzo. Zawsze lubiłam inny styl.
I o tym dziś.
Na mój okres szukania siebie, gdzieś w liceum, przypadł szczyt popularności numetalu. Byłam nawet kilka lat później na koncercie mojego ulubionego zespołu we Wrocławiu Był to Linkin Park. Do dziś wracam myślami do tego okresu i czasami włączam sobie ich muzykę, by przeżyć podróż w czasie. Tęsknię wtedy szczególnie za moim przyjacielem, Tomaszkiem. To były czasy nieśmiertelności i wiecznego optymizmu. LP mają szczególny jeden album, który zawsze mnie porywa. jakkolwiek Hybrid Theory kojarzy mi się z wystawą Picassa w Warszawie [żyłowałam to CD w discmanie mojego byłego cała drogę w autobusie], a Meteora to już zupełnie wspomnienia mojego związku z ex, tak ReAnimation to taki tylko mój album. Tego słuchałam głównie sama, głównie w domu, w pętli. I tak też dziś mogę go słuchać. Będąc kiedyś w odwiedzinach u kolegi z Warszawy [który obecnie jest dość znanym dziennikarzem politycznym], trafiłam na utwór Pts.OF.Athrty i jego teledysk bardzo przypominający Final Fantasy: Spirit Within
Polubiłam ten album, bo pomija on tradycyjne tempo piosenek oraz schemat radio edit. Piosenki są dłuższe, mają nierówny rytm, wstawki elektroniczne oraz niezły scratch. Dla mnie brzmią one jak chaos w mojej głowie. O ile Hybryd Theory jest dla mnie krzykiem wściekłości i bezsilności, to ReAnimation przemawia bardziej do mojej wewnętrznej samotności i nieuporządkowania myśli. Beat H! Vltg3/Evidence jest jak zapętlające się, obsesyjne myśli, które drążą kanały w mojej głowie. Czasem gubię się w tych ścieżkach i zafiksowuję skręcając coraz bardziej w kierunku ujemnych myśli. Posłuchanie takiej piosenki sprawia, że gdy się ona kończy – mój niepokój mija. Wyszumiał się przez te kilka minut i cała emocja ze mnie schodzi. Tak działa też na mnie cały album. Robię sobie taką godzinę samooczyszczenia i wracam do realnago świata, zostawiając za sobą negatywne emocje i depresyjne myśli.
Co zabawne – ostatnio trafiłam na dość lekki i zabawny serial z Jasonem Seiglem – aktorem, za którym nie przepadam – a gdzie jako formę terapii właśnie jeden z terapeutów [grany przez Harrisona Forda] zaleca wylewanie z siebie rozpaczy przez 15 minut dziennie, słuchając bardzo smutnej dla siebie muzyki. nie jestem terapeutą, ale kilka miesięcy temu ta technika uratowała mnie przed zapętlaniem się wokół samobójstwa. Wracając jednak do rzeczy lżejszych, polecam zarówno ten album jak i serial.
Mam znów/nadal nadwagę. 10 lat temu, kiedy myślałam, że ważę za dużo, miałam bmi 21. Chciałam mieć 19. Dziś chcę mieć 21. Albo 19. Bo chcieć to można wiele, nie?
Jednak najpierw chcę zejść poniżej 25. Magiczna granica nadwagi.
Pocieszające jest to, że nie wyglądam na nadwagę, ani ogólnie na 78 kg. Pamiętam, jak ludzie mi nie wierzyli, że ważyłam 65 kg. Odkąd zaczęłam ćwiczyć dywanówki, wyglądałam szczuplej niż by wskazywała na to szklana. Obecnie nie ćwiczę nic, bo od czasu Motywatora i kontuzji w nadgarstku, nie ćwiczyłam nic.
Postanowiłam zająć się stroną jedzenia. Moim problemem są porcje i podjadanie ze stresu, nudów i napięcia ogólnie, które schodzi pod koniec dnia i reguluję to uczucie właśnie jakimś „małym co nieco”. I podobnie jak Kubuś Puchatek, wyhodowałam brzuch. Ostatnio nawet mąż stwierdził: wyglądasz dobrze, tylko ten brzuch cię pogrubia.
Micha Sandry to rodzaj żywienia, który wdrożyłam pierwszy raz 5 lat temu. Plusem jest to, że daje on elastyczny sposób planowania posiłków, zaś minusem – że ciężko mi się zdyscyplinować, aby na nim pozostać dłużej. Czemu ten raz ma być inny? Ano pewnie nie będzie, bo za tydzień mam urlop i mam zamiar smakować wszystkie hiszpańskie smaki, jakich nie znam oraz jakie znam i lubię. Fuet czy wina na czele. Postaram się jednak limitować ilość jedzenia, a nie jego różnorodność.
Micha Sandry ma elastyczny jadłospis, którego jedyną zasadą jest, aby komponować posiłki wg kategorii składników i trzymać się maksymalnej ilości danego składnika na porcję. Ilość kalorii spożytych w ten sposób w ciągu dnia powinna wahać się w widełkach około 1700 kcal. Jest to ilość kalorii przy której nie tyję. Jak schudnę, to będę happy.
Moim celem obecnie jest skorygowanie ilości i jakości jedzenia. Są momenty, kiedy sobie folguję, ale ogólnie jem dużo warzyw. Teraz jednak będę musiała włączyć więcej tłuszczy roślinnych i włókna. Zwłaszcza z tym ostatnim mam problem, bo z reguły rzeczy, które mają dużo włókna – mi nie smakują. A sekretem utrzymania każdej diety jest to, aby ona skutkowała.
Zatem najważniejsze:
Jest 5 posiłków każdego dnia [nazwę je po swojemu, bo to mój myk i nie zachęcam nikogo, by próbować naśladować tego, co robię]: rano, coffie, lunch, dom, przekąska.
Rano zawiera: owoc, białko, tłuszcz, węgle
Lunch i dom zawierają grupy: warzywo, białko, tłuszcz, węgle
Coffie zawiera: warzywo lub owoc, białko, tłuszcz, węgle
Przekąska zawiera: owoc, tłuszcz.
Tabeli limitów wagowych na poszczególne grupy nie będę publikować.
Moja przyjaciółka postanowiła mi pomóc i stworzyła arkusz, który pomaga skomponować jadłospis. Muszę go trochę uprościć, ale zapowiada się świetne narzędzie do zabawy. Arkusz ten od razu wskazuje wartości wagowe i w zestawieniu z myfitnesspal powinien dać super team. Jest jeszcze jedno narzędzie, które może pomóc w planowaniu jedzenia.
Kies Ik Gezond? to aplikacja holenderska, która zawiera bazę danych produktów spożywczych największych marek w Holandii. Schijf van vijf to podział produktów, które człowiek powinien spożywać dla zachowania zdrowia. U nas w szkole była to piramida żywienia, zaś tutaj używa się koła. Ile warzyw, ile owoców, ile mięsa, ile pieczywa itp.
Aplikacja kies ik gezond pozwala wybrać więc produkty w sklepie, które są dla nas zdrowsze. Na przykład szukając soków można odrzucić te ze zbyt duża zawartością cukrów lub kiedy mają niezdrowe dodatki, jak środki przedłużające datę przydatności do spożycia. Aplikacja działa w oparciu o wytyczne voedinscentrum, czyli centrum żywienia. [Można tam tez pobrać aplikację do liczenia kalorii, ale też i udziela ona porad, które produkty nie są właściwe oraz których można jeść więcej.]
Poniżej przykład pieczywa chrupkiego. Konkretny rodzaj pieczywa Bolletje [są super smaczne btw]. Kółko schijf van vijf nie jest kolorowe, ponieważ produkt ten nie wpasowuje się w schemat zdrowego żywienia. Zawiera za dużo tłuszczów utwardzonych. Poniżej zaś można wybrać zdrowsze odpowiedniki z zakresu krakersów czy pieczywa chrupkiego.
Usiądę dziś i rozpiszę menu na dziś. Póki co mąż przyniósł mi Inkę z mlekiem, więc już wypadam z schijf van vijf, ponieważ lubię mleko pełnotłuste, co w NL oznacza 3,5% Popołudniu zaś mąż serwuje schabowego z surówką i ziemniaczkami.
Zaczynam więc z poziomu 78 kg. Jest to moja najwyższa waga w życiu. Mam więc bardzo zły nastrój i proszę nie pisać mi tutaj porad żywieniowych. Możecie zaś śmiało pisać [jak lub co] wy lubicie jeść. O tym zawsze chętnie poczytam. Niechciane rady zostawcie dla innych.
Po powrocie z Polski masakra na wadze. Waga przez pewien czas w tym roku stała, potem rosła, potem znów spadła i teraz rośnie. Co coś spadnie to rośnie więcej.
Obecnie zeszły się podróż, okres, impreza, przeziębienie. O ile podróż i samolot już za nami i woda powinna zejść, tak samo jak impreza się nie powtórzy, gdzie wypiłam i zjadłam swoje, tak ten okres to sama nie wiem czy może mieć wpływ. Kolejny miesiąc z rzędu okres pojawił się pod postacią jednego dnia krwawienia, aby przestać krwawić. W minionych cyklach 3-4 dnia znów zaczynami się krwawienie by trwać 8 dni. Nie ogarniam tej Mireny.
Przeziębienie schodzi. Zostało tro he kataru i kaszel oraz problemy ze spaniem przez drapanie w gardle. Znów zasypiam z cukierkiem w buzi i budzę się z syropem słodkim w ustach rano.
Wczoraj w łóżku wciągnęłam paczkę ciastek. Plus 4 talerze rosołu i chleb z twarogiem z czosnkiem i cebula. Leczymy się zawsze najpierw naturalnie. Do tego herbata z miodem. Wszystko ma swoje kalorie. Najbardziej kluski domowe do makaronu i ciastka.
Spisałam znów Miche Sandry i postaram się jej trzymać. Małe porcję. Wszystko zawsze siedzi w małych porcjach.
Wróciliśmy z Polski chorzy. Zostałam dziś w domu, a wczoraj wróciłam z pracy wcześniej. Niby przeziębienie, ale zmieszane z katarem siennym i bólami menstruacyjnymi sprawiły, że powiedziałam pass. Zakopałam się z łóżku i siedzę oglądając na przemian filmy i seriale. Trochę szydełkowałam, ale skupić się nie mogę i już mnie plecy bolą od monotonii i braku ruchu.
Trwa pierwszy jesienny sztorm. Wczoraj lało jak z cebra i wiało okrutnie, dziś tylko wieje. Połamało mi niektóre pomidory i dahlie. Pluję sobie w brodę, że nie przycięłam dahlii kiedy był na to czas. Żal mi było ścinać wciąż kwitnące rośliny. Teraz jednak widzę, że były za długie i obecnie szlag je trafił. Chryzantema też jest przetrzebiona i część łodyg zabrałam do wazonu, bo się ułamały.
W poniedziałek zebrałam pomidory, które zaczerwieniły się w weekend. Było tego sporo. Pojawiły się też maliny i kolejne truskawki.
Torba podróżna w rozmiarze bagażu podręcznego sprawdziła się świetnie. Naładowana po sam zamek dała radę. Gorzej z saszetką do włożenia do torebki do środka. Rozpruła się – jak zwykle to w chińskich wytworach bywa – szew był za blisko krawędzi materiału.
Ogólnie byliśmy w okolicy, z której mam rodzinę, to co nieco się udało spotkać. Było też świeżo po dożynkach, a to moje ulubione święto zawsze było. Znaleźliśmy taki oto kombajn.
Gdy byliśmy w Polsce, była kolejna wystawa naszych zdjęć. Tym razem w innym kościele. Ponoć było nawet sporo odwiedzających. Wystawa była przy okazji festiwalu kwiatowego – Floralia, gdzie we wsi są mozaiki zrobione z kwiatów dahlii. Warto kiedyś to zobaczyć na własne oczy. Zaś w nadchodzący weekend będzie bloem corso w miejscowości Winkel. Wybieram się.
Życie na wsi może wydawać się sielskie, ale rzadko takie bywa. Nie mówię o rolniczej polskiej wsi, ale o takiej wiosce pośród pól w NL. Obecnie słyszę za oknem szpaki, wróble, cukrówki oraz jakąś maszynę rolniczą na polu. Nie przeszkadza mi to.
Gorzej będzie za 1,5 godziny, kiedy zacznie się zlot motocykli u nas we wsi. Co za głupi pomysł! Specjalnie z uwagi na motocykle są audio-radary powystawiane w Holandii, bo motocykliści mają w nosie normy hałasu i to, że człowiek chciałby mieć święty spokój i piłują te swoje jednoślady tak, aby zrobić jak najwięcej hałasu. Nie mówiąc o tym, że to ta grupa ludzi, którzy chyba nie mają nic innego do roboty, jak jeździć w kółko. Serio. Nierzadko widzę te same kaski jadące co chwilę tą samą trasą. Jak idę biegać na przykład to ten sam motocykl potrafi minąć mnie 3 razy. Jeżdżą w kółko, jakby nudzili się w domu. I hałasują. Więc zjedzie się ich teraz grupa do wsi i będą objeżdżać razem w grupach okoliczne wsie i miasteczka. Co za bezsens. Niektóre gminy z uwagi na poziom hałasu ograniczają jednorazowy przejazd do max 6 lub 7 sztuk. Bo to uciążliwe dla ludzi, którzy w ogródkach przesiadują. A Holendrzy jak tylko słońce wyjdzie na chwilę zza chmur to wystawiają krzesełka przed som i siedzą w słońcu. Holenderskie babcie mają najlepszą opaleniznę w tej części europy.
Wczoraj zaś była biba sąsiada. 32 urodziny. Normalnie bym siedziała w ogrodzie, jak wcześniejsze dni, ale było tak gorąco, że nie było jak usiąść. Cień z markizy niewiele dawał, polewanie wodą starczyło, jak myłam okna i meble ogrodowe. Później zabunkrowaliśmy się w domu, gdzie było nadal trochę nieprzyjemne 23 stopnie. Pozamykaliśmy okna, aby ciepło z dworu nie leciało do domu i dokończyliśmy oglądanie Indiany Jonesa. Wcześniej zaś z kolegą obejrzeliśmy Game Night. Gdy po 21-wszej zaczęliśmy otwierać okna, bo temperatura na zewnątrz spadła do 24 stopni, biba nadal się działa. Zero głośnej muzyki, po prostu ludzie siedzący w ogrodzie i rozmawiający plus bawiące się dzieci. Naprawdę spoko, choć było głośno. Poszliśmy spać, kiedy biba nadal trwała - zamknęliśmy te pokoje, które wychodziły na tylny ogród i spaliśmy z otwartym oknem na przodzie domu. Nawet nie wiem, kiedy goście się rozeszli, bo spaliśmy bardzo mocno.
Pierwszy hałas uważam za bezsensowny - zwłaszcza w dobie dbania o środowisko - zanieczyszczenie spalinami i hałasem to spory problem tam, gdzie jest duże zagęszczenie ludzi, ale we wsi z 800 mieszkańców? Bez sensu i do uniknięcia. Drugi hałas mi nie przeszkadzał głównie przez pozamykane okna, ale to też taki normalny hałas - zdarza się kilka razy do roku i raczej świadczy o czyjejś radości niż zdziczeniu.
Jak już trochę temperatura opadła, poszliśmy na spacer między wsiami. Na polach kwiatowych są wciąż niewykopane lilie, a na pozostałych pojawiły się wsiewki międzyplonowe - tutaj - gorczyca.
W pracy kolejny dzień kończymy wcześniej. Na zewnątrz temperatura podchodzi pod 30 stopni, a pod szkłem jest jeszcze gorzej. Nie zazdroszczę ludziom w Polsce, że mieli takie upały tygodniami. Nie cierpię upałów i najchętniej bym wtedy urywała się z pracy koło 10-11, kiedy zaczyna się piekło. Wszyscy zmywają się do domu po 12-tej i ja jestem uzależniona od tego, kiedy mój mąż skończy pracę. Jego szef jest bardzo chaotyczny i różnie to bywa, a moja szefowa chyba chciałaby nas do 16-tej zatrzymać – mamy trochę pracy, z którą możemy przenieść się do cienia, ale nie dałam jej okazji. Powiedziałam jak wygląda sytuacja z dojazdami i że chciałabym wychodzić z pracy tak, jak mój mąż kończy pracę. No to dziś o 13-tej już na mnie czekał. Dokończyłam wycinanie nożyczkami liści begonii i poszłam do auta.
W domu nie jadłam lunchu ani nic, tylko poszłam wyciągnąć kopyta do ogrodu. Planowałam sporo pracy na ten dzień, więc postanowiłam zacząć od relaksu i wiaderka lodów. W cieniu markizy spędziłam miło czas słuchając na przemian podcastu i sąsiada grającego na gitarze i śpiewającego.
Potem wzięłam śmietnik przed dom i opróżniłam doniczki trójdzielne kaskadowe. Zostawiłam tylko begonię mango, bo jest fajnie gęsta i nadal kwitnie. Pozostałe doniczki umyłam i zostawiłam do wyschnięcia.
Mąż rozebrał jedną z plastikowych skrzyń w ogródku i testował spray do mycia baterii łazienkowych z Lidla – kolega mówił, że świetnie morduje pająki. Takie wielkie ku*wy jakie siedziały w jednej ze skrzyni to były wielkości małych myszy. I biegały równie szybko. Jak mi mąż trupa pokazywał to nie wierzyłam, że mogą być tak duże. Bleh! Dolna skrzynia była pęknięta i wypaczona, więc mąż pociął ją na kawałki i włożył do kontenera z plastikami. Górną skrzynię załadował częścią z potrzebnych rzeczy i resztę wyrzucił. Zrobiło się trochę miejsca. Przełożyłam moje butelki, traye i doniczki do nowej drewnianej szafy w ogrodzie. Mąż dokupił mi 3 worki ziemi i zaczęłam organizować rośliny.
Najpierw zajęłam się alstromeriami ogrodowymi, które mam. Część zamówiłam z internetu, inne dostałam z pracy. Jak widać na zdjęciu, niektóre bardzo przerosły. Mam nadzieję, że jeśli przesadzę je teraz to zdążą się ukorzenić i wzmocnić na tyle, aby miały szansę przetrwać zimę. Poza odmianą Indian Summer, nie jestem pewna, czy pozostałe rośliny przeżyją w gruncie. Będzie to dla nich swoisty test.
Niektóre rośliny były na tyle świetnie rozwinięte, że wycięłam z nich sadzonki. Te posadziłam do małych doniczek, które będę trzymała w domu. Chcę je wnieść od razu do domu, ponieważ w ogrodzie mam sporo ziemiórek, a te w domu bardzo irytują. Użyłam świeżej ziemi i umytych doniczek, więc jest szansa, że będzie w tym roku bez dziesiątek muszek latających po domu.
Przez ilość roślin, jaką obecnie mam posadzoną w ogródku, skończyły mi się stejkery [stekers po holendersku, nie wiem jak po polsku to się nazywa] i musiałam improwizować. Mam w domu ostatnie – zanim zakazali – plastikowe sztućce to niech się przydadzą. biorąc pod uwagę, że mam jeszcze bambusowe oraz plastikowe wielorazowego użytku, to raczej bym tych już nie użyła wcale do żywności.
Zrobiłam tylko jedną część ogródka. Przeładowaliśmy skrzynie i szafę w ogrodzie, posprzątałam pod koszami na śmieci oraz okazało się, że pasiflora jednak żyje, więc ją przycięłam i przeplotłam przez płot. Opróżniłam doniczki i donice ze starymi roślinami i je umyłam, shakałam ziemię i uzunęłam chwasty oraz posadziłam starsze i bardziej rozwinięte alstromerie do gruntu. Położyłam na ziemi traye plastikowe, aby uniemożliwić kotom załatwianie się do świeżej gleby oraz plastikowe doniczki i korytka, aby nie chodziły pomiędzy trayami. Jestem ciekawa czy na przyszłe lato alstromerie się rozrosną na tyle, by zająć większy obszar ziemi.
Wstępne prognozy w naszej firmie wskazują, że obecny sezon jest jeszcze lepszy niż rok temu. Za 6 tygodni zamknięcie sezonu i wtedy szefowie policzą dokładnie ile firma zarobiła. Na podstawie zarobków firmy jest wyliczany zysk, którym potem firma dzieli się z pracownikami – taki bonus. Nazywamy to premią świąteczną, choć po holendersku nazwa bonusu nie ma nic wspólnego z jakimikolwiek świętami. Rok temu dostaliśmy 5,6tys euro brutto – na konto przyszło ponad 3,2tys euro. Na osobę. W tym roku szacunki są, że będzie to kwota wyższa. Kusi mnie, aby po premii, jeśli będzie odpowiednio wysoka, umówić firmę projektującą ogrody na wycenę. Rozmawiałam z mężem i niestety oboje zdajemy sobie sprawę, że łatwiej będzie nam mieć ogród w płytkach niż założyć trawę z rolki. Jest on zwyczajnie za mały, aby inwestować w utrzymanie trawnika – trzymanie kosiarki do trawy zajmie jakieś 5% powierzchni trawnika – o ile nie więcej. Płytki będą się bardziej nagrzewać niż trawa, ale będzie można je karcherem umyć i zamieść jeśli wiatr nawieje piasek czy liście. Fajnie byłoby, gdyby fundusze pozwoliły umówić firmę faktycznie po nowym roku.
Około tygodnia 44-45tego powinniśmy spodziewać się montażu paneli słonecznych i pompy ciepła. Ta druga będzie zamontowana w ogrodzie, gdzie obecnie rośnie nowa passiflora i taki różowy pnący krzew. Muszę pomyśleć, gdzie je przenieść już teraz, bo w listopadzie będzie ciężko, aby ukorzeniły się i nie zmarzły.
Mniej więcej za 10 tygodni mam też zaplanowanego fryzjera na zakładanie dredów. Za 9 tygodni je ściągnę i wówczas dam sobie kilka dni na wyczesanie martwych włosów i pozwolenie, aby skalp wrócił do normy. Obecnie podrażnienia na skórze głowy się goją i skóra coraz mniej swędzi. Jednak tydzień po instalacji dredów, a ja nadal kocham się drapać. Ogólnie zawsze lubiłam, by mnie drapać po głowie, ale teraz wydaje mi się, że lubię to aż za bardzo. Na pewno dredy się już poluzowały i są bardziej miękkie.
Wracając do ogrodu – mąż kupił mi kolejne chryzantemy. Poza Polską są to kwiaty szczęścia i jesienne must have. Wcześniej kupił mi widoczną na zdjęciu roślinę, która zrobiła się pięknie pełna. Później dostałam dwie kolejne, które dziś będę wsadzać przed dom w miejsce begonii. powinny stać do pierwszych mrozów. Jestem ciekawa, jak to z nimi będzie. Czy się przyjmą, jak zniosą lodowate wiatry, czy będą tak piękne, jak ta po stronie południowej domu.
A z ciekawostek – zaczęły mi owocować truskawki – i te starsze i te malutkie – z nasion. Wkopię truskawki do ziemi i jestem pełna nadziei na smaczne zbiory za rok.
Dzięki temu, że skończyliśmy pracę tak wcześnie, gdy miałam już sporo zrobione w ogrodzie – mój zegarek dopiero wibrował, że powinnam z pracy wychodzić. Mam ustawione alarmy w zegarku na przerwy i fajrant, bo pracując sama nie raz straciłam poczucie czasu i nie poszłam jeść. Takie to dziwne uczucia, kiedy miałam tak wiele już zrobione z zdałam sobie sprawę, że dopiero bym szła do samochodu, aby wracać do domu. Krótkie dni są takie fajne. Liczę, że podobnie będzie w piątek – bo mam jeszcze sporo do zrobienia w ogrodzie – i niestety zielony kontener pełen
Może poproszę sąsiadkę, czy mogę jej kontener wykorzystać.
W pracy mam cały worek przydasiów, które noszę ze sobą. Normalnie bym work essentials zostawiła w pracy, ale niestety w tej firmie wszystko należy do wszystkich, więc jak ktoś wokół swojej dupy nie może czegoś znaleźć to chodzi coraz większymi kręgami i bierze z tego, co znajdzie dookoła. Ogólnie spoko, są wspólne noże do cięcia kwiatów, kubeczki do rozrabiania płynu dezynfekcyjnego itp. Ja jednak mam trochę inną pracę i musze mieć więcej artykułów biurowych. Używam różno-kolorowych cienkopisów do różnych zajęć, aby potem móc określić w czasie ich wykonanie. Ponadto wiecznie mam brudne ręce i je wciąż myję, więc używam dużo kremu do rąk, mam też pilniczek, bo to różnie bywa i czasem nie mam czasu lecieć do szatni do torebki, nosze też zapasowe słuchawki, mp3 oraz słuchawki bezprzewodowe. Witaminę C do wody, bo piję bardzo dużo wody i uzupełniam elektrolity, stopery do uszu, aby nie oszaleć czy zapasowe kartki papieru, bo czasem muszę zrobić listę czegoś i wysłać szefowej. Plus czyste rękawiczki, cały ich pęczek. Piorę je w domu i jeden pęczek mam w szafce, a drugi w moim worku w pracy. Bo są dni kiedy zużywam 0 par a czasem 3-4 pary dziennie. Zależy ile jest pracy i jak bardzo ciepło jest i mi się dłonie pocą. Mam też tam specjalny ołówek do flancowania – z doświadczenia, wiem, że jeśli zostawię go na wierzchu to gdzieś spadnie, podepczą i tyle z niego zawsze bywało. Do tego ładowarka do mp3 i do telefonu oraz powerbank.
Taka moja cała torba rzeczy, które mogą się przydać, ale większość czasu się nie przydają. Oszczędza mi to jednak chodzenia jak kot z pęcherzem, gdy potrzebuję czegoś istotnego dla pracy. Ponadto w swojej torebce mam podobny skład – słuchawki, sztyft do ust, i krem do rąk. I wydaje mi się, że krem do rak to taki główny przydaś. Mam w niemal każdym pomieszczeniu w domu tubkę kremu plus balsam do ciała w pompce, który używam jako krem do rąk.
Od Zawsze interesowałam się kosmosem i astronomią. Wczoraj postanowiłam pójść podziwiać wschód księżyca. Największe wrażenie robi on podczas pełni oraz gdy pojawia się tzw supermmon. Supermoon zdarza się bardzo często, ale sposób w jaki nakreślają to media powoduje, że może się wydawać wydarzenie jako unikatowe. Nazywa się to wtedy krwawym super księżycem czy truskawkowym itd. Moment wschodu i zachodu księżyca to moment, kiedy wydaje się on być największy. Postanowiłam więc wykorzystać to zjawisko i zrobić zdjęcia. Obecnie widać 60% tarczy satelity i ta ilość maleje z każdym dniem.
Korzystając z aplikacji do rozpoznawania gwiazd i konstelacji udało mi się określić, gdzie dokładnie będzie wschodził księżyc. Pojawił się pięknie między drzewami z pojedynczą linią chmur nieco powyżej.
Przygotowałam statyw i czekałam. A że się pospieszyłam to stałam na pastwisku dla owiec dobre pół godziny w sukience i tenisówkach. Całe szczęście było nadal ciepłe 22 stopnie.
Ostatecznie sam wschód mi nie wyszedł, bo prześwietliłam zdjęcia, ale może w post produkcji coś się uda uratować, jednak sam księżyc się udał. Niestety szedł przez dobrą godzinę najpierw przez wszelkiej maści druty elektryczne. Ostatecznie udało mi się wykonać zdjęcia powyżej drutów. Jednak same druty też dają taką niecodzienną kreskę na zdjęciu, co nawet jest fajne.
A czemu klub gastronomiczny? A no autokorekta - ostatnio mój słownik w telefonie chyba przeszedł modernizację i zapomniał połowę słów, rozdziela na dwa słowa, które wcześniej znał, inne zaczyna pisać z wielkiej litery.. Nie wiem, co to za aktualizacja, ale mój słownik w telefonie stał się analfabetą. No i wczoraj, gdy pisałam z rodziną i wspominałam, że w liceum należałam do klubu astronomicznego, mój słownik uznał, że z pewnością wtedy należałam do klubu gastronomicznego.
Otóż nie słowniku! Dziś należę do klubu gastro, wtedy zaś ważyłam 56 kg bez żadnych diet, po prostu zajmując się życiem, a nie zajadając emocje.
Za każdym razem jak wyjadę z domu na trochę to po powrocie mój ogródek ma dla mnie niespodziankę. Tym razem zakwitł mi amarylis. Wszystkie bulwy, po wiosennym kwitnieniu, wyniosłam na zewnątrz. Od czasu do czasu podlewałam, ale celem było bardziej pozbycie się ich z domu, gdzie nie stanowiły już waloru dekoracyjnego. Tymczasem puściły one nowe liście gdzieś na początku lata, a obecnie także i pojawił się kłos kwiatowy z – na razie – otwartym tylko jednym kwiatem.
Papryka kwitnie od tygodnia i nie zapowiada się, aby zawiązało się pepperoni. No trudno. Pomidory zaś osiągają maksimum owocowania.
Zebrałam pokaźną miskę pomidorów i wycięłam wszystkich nowo narosłych złodziei. Wywaliłam już worek z pomidorami, który leżał na półce i wycięłam sporo niepotrzebnych pędów i gałezi. Zrobiło się jeszcze bardziej przewiewnie i kolejne ciepłe dni powinny przyspieszyć owocowanie pozostałych owoców. Mam nadzieję zebrać wszystko przez planowanym urlopem pod koniec miesiąca. No i muszę wszystkie obecnie zerwane dojeść przed wylotem do polski za dwa tygodnie.
Wczoraj też umyłam dready. Kiedy są zlane wodą to są niesamowicie ciężkie. I tak mam w nich pewnie kilo więcej niż normalnie – czułam to jak mi babka zrobiła koka u góry – słabe mięśnie szyi nie mogły głowy w pionie utrzymać. Teraz zaś weszłam na wagę i wyszło 1,5kg więcej niż przed wyjazdem. Zgonię to na włosy. Mokre zaś były chyba 3x tak ciężkie. Ustać było ciężko pod prysznicem! Jak wyszłam spod wody to zawinęłam je w ręcznik i założyłam recepturki na końcówki, aby woda nie kapała na panele. Pół godziny później dready były suche, a moje własne włosy jeszcze mokre. Gdy skóra schła to zaczęła znów trochę swędzieć, ale niczym nie przypomina to swędzenia z piątku. Na szczęście.
Dziś chciałabym iść pobiegać, a wieczorem mam fotoclub.