No to znów dobiłam do 76 kg. To już 20 kilogramów, które chcę zrzucić z początkowych kilku, które chciałam zrzucić zakładając konto dekadę temu.
Jem emocjonalnie, jem z nudów, jem by regulować emocje. Myślę, że jak to opanuję, reszta przyjdzie sama. Uprawiam sport, lubię być na świeżym powietrzu. Lubię jeść warzywa, nabiał i białe pieczywo. Moim problemem jest przede wszystkim ilość, a nie to, co jem.
Dostaliśmy informację, że szwagier wyprawia bibę na 40-te urodziny w Polsce. Z wszystkich moich ubrań moja gruba dupa już wyrosła. Postanowiłam więc poszukać czegoś jednoczęściowego, co nie zajmie dużo miejsca w plecaku. Lecimy bez bagażu tylko na weekend. Pomyślałam nad lnem i zamówiłam 3 lniane sukienki, bo nie mogę sama się zdecydować. Zobaczę co jak leży i zdecyduję. Póki co moim faworytem jest fuksjowa z uwagi na hafty, które ma na dole sukienki. Ale podoba mi się kolor złotej i luźny krój zielonej. Wszystkie pomyślane, aby pasowały do adidasów, bo nie chce mi się brać obcasów, ani nawet nie wiem, czy w jakieś jeszcze pasuję. Poza tym nie umiem chodzić na obcasach i szybko wychodzą mi pęcherze pod śródstopiem.
Plusem dwóch pierwszych jest to, że mogę pod spód założyć buster, a pod fuksjową już nie. Zobaczę, jak będą leżeć i zdecyduję. Czy któraś z nich podoba się wam bardziej niż inna? Dodam, że na imprezie będę miała już dready. Co do fuksjowej to myślałam, by sparować ją z kurtką skórzaną. Mam taką brązowo-czerwoną kurtkę skórzaną jak na zdjęciu, ale ciemniejszą, ta ze zdjęcia jest po prostu czerwona. Moja wygląda jak zastygła stara krew. Szarą wstawkę z kapturem można wypiąć i wychodzi wtedy bardziej rockowy styl.
Wracając zaś do teraźniejszości – w domu panowała ostatnio fasolowa! Chyba moja ulubiona zupa. Myślałam, ze ogórkowa, ale mąż robi jeszcze pyszniejszą fasolową. Bez chlebka to jednak nie da się zjeść – lubię pomoczyć. Inne zupy mogę jeść normalnie, ale grochową i fasolową muszę moczyć.
Przyszła zamówiona lampa. Daje całkiem sporo światła i wczoraj już przy niej zrobiłam kilka rządków.
Zmieniłam szydełko z 3,5 mm na 3 mm i uzyskanie tej samej grubości paska zajęło mi trochę więcej niż na 3,5 mm [ciaśniejsze oczka więcej mi się plączą i wychodzą nierówne, więc dużo poprawiam i pruję]. Zużyłam na to pół motka, podczas gdy wyższy pasek zawiera cały motek. Długość paska też była podejrzanie duża. Teraz ma to więcej sensu. Jestem entuzjastyczna, choć przyznam, że więcej przyjemności sprawiało mi robienie luźnych oczek na dużym szydełku. Oby to nie był projekt z koszmarów.
Następne spotkanie mam z Annet w poniedziałek i mam nadzieję rozszyfrować na własną rękę zapiski wzoru [może ktoś pomoże to rozszyfrować?] i dokończyć
Jak pisałam kilka wpisów temu – chciałam przy okazji pobytu w Portugalii posmakować kraba. Nigdy nie jadłam i korzystając, że Portugalia ma ponad 1000 km linii brzegowej, planowałam to zmienić. W Holandii trudno kupić świeże ryby – trzeba jechać do portu lub urwać się z pracy i jechać na targ, a w Polsce o ile ryby w sklepach są, to nad samym morzem już nie – bo sezon wakacyjny przypada w Polsce na okres ochronny ryb Bałtyckich i nie wolno ich wtedy poławiać. W Portugalii zaś dorsza czy sardynki można jeść bez strachu, że mrożony trzy razy nim do restauracji trafi.
Z kraba nic nie wyszło, bo ostatecznie cena sięgała 100 euro [nie pamiętam czy za kilo czy sztukę]. Uznaliśmy wtedy, że sobie darujemy. Za to będąc na Azorach mieliśmy okazję zjeść homara. Pływały sobie w zbiorniku w restauracji – żadna tam super wypaśna restauracja – zwykła lokalna restauracyjka w małej wiosce – ale jedzenie naprawdę super mieli. Wracaliśmy jeszcze 2 razy. Tak czy inaczej jak kelner przyniósł nam zwierzaka to jeszcze powiedział gdzie i jak szukać mięsa. Wybieranie hakiem mięsa z kończyn to była niezła zabawa. Potem jak kelner przyszedł to jeszcze pokazał, gdzie zostawiliśmy mięso i mieliśmy drugą turę dłubania. Całkiem ciekawe doświadczenie. W smaku homar był jak kalmary czy surimi [co może trochę przerażać, bo surimi z krabem nie ma nic wspólnego, a bardziej z MOMem w parówkach]. Zapłaciliśmy chyba 120 lub 140 euro za całego homara, bo był od kilograma. Jeśli dobrze pamiętam.
Nie było to najsmaczniejsze, co jadłam, zwłaszcza ta część która była taka średnia to był mózg. Albo serce. Nie znam się. Takie to było czerwone i gąbczaste i miało kompletnie inny smak niż całe mięso. Mąż odmówił zjedzenia tego, a ja jakoś dopchałam, ale pod koniec jedzenia bałam się, że mi się zwróci. Następnym razem to zostawię na talerzu. Zbyt intensywny smak – nie lubię takich smaków. Jak coś jest umiarkowanie mdłe to mogę jeść dużo, ale jak coś ma mocny smak, jak na przykład kuchnia meksykańska, to nie dam rady zjeść za dużo. Nawet jak jest pyszne.
A co wy jedliście, co było dla was wyjątkowo drogie i czy wam smakowało?
W Holandii nadal jakby lata w ogóle nie ma. Poza czerwcowymi upałami, które spędziłam z przyjaciółką na rowerach, nie ma śladów lata. Padało przez 6 tygodni, wiało połowę tego, jak nie więcej. Od kilku dni wychodzi słońce, ale na razie nieśmiało. Czwartek był upalny, ale tylko on. Dziś ma znów być tylko 21 stopni. Co prawda widać mała zmianę – kilka słonecznych dni wystarczyło, aby zakwitły truskawki.
Jedna z odmian kupionych w ogrodniczym puszcza wąsy, więc powsadzałam je do ziemi w nadziei na ładną rozsadę.
Pomidory idą mi dwojako – te w workach mają mało liści i sporo owoców, a te w doniczkach mają sporo liści i co nieco owoców. Nie wiem, jaką strategię podjąć za rok, ale chyba worki… Za to doniczki są mobilniejsze i mogę je ustawić w wielu miejscach… Choć pod płotem nie jest źle – choć dopiero teraz zaczynają się rumienić, jak od ponad tygodnia jemy swoje owoce ze szklarenki.
Malutkie żółte pomidory też już dostają kolor. Że też te malutkie roślinki takie śliczne i tak wiele owoców mają!
Kukurydza nawet zrobiła kolbę – a już myślałam, że będzie tylko ozdobą.
2 z 3 dahlii ładnie kwitną. Przez pewien moment Tropical miał posklejane pąki kwiatowe, które nie chciały się otwierać i wyglądały jak te tulipany z zarazą, ale już jest lepiej. Oberwałam chore pąki, spryskałam na grzyba i może będzie lepiej. Musiałam też usunąć dużo liści z miniorkami między blaszkami.
Domowe hiacynty wyniosłam do ogrodu, ale z uwagi na długo trwające deszcze – dałam je do szklarni, aby wyschły zanim je wyjmę z doniczek. Tymczasem one mi zakwitły… 3 raz w tym sezonie.
Usiadłam wczoraj z Annet do bluzki. Po 7 rządkach skończył mi się motek. Czy to możliwe? Robię coś nie tak? 50g motek zszedł na 7 linijek po 124 słupki… Annet mówi, że chyba za luźne oczka robię, ale mi wygodnie taki luzik robić. W końcu to ma być zabawa. A może mniejsze szydełko użyć?
Japonia. Jako dziecko chciałam już zobaczyć ten magiczny kraj i nawet jeśli byłby to wyjazd na ledwie tydzień – chciałabym go zobaczyć. Na mniej bym nie poleciała – za daleko. Najlepiej byłoby na jakieś 3 tygodnie oraz mając pół miliona euro w kieszeni – Japonia jest droga – ale darowanemu koniowi się w zęby nie zagląda.
Gdyby jednak tak naprawdę mnie ktoś zaskoczył to raczej teraz nie poleciałabym nigdzie. Właśnie z uwagi na pieniądze. Mam zaplanowane już 4 wyjazdy w tym weekend w Polsce. Dwa loty i dwie wycieczki. Plus panele i pompa ciepła, jeśli uda się ogarnąć współfinansowanie z banku. Więc teraz, aby być w Japonii i zobaczyć coś więcej niż samo Tokio [a lecieć tak daleko i siedzieć na tyłku to strata czasu], kosztowałoby to sporo kasy. Może nie pół miliona euro, ale na pewno kilka tysięcy. Pociąg na tą wyspę, pobyt w tym mieście, pociąg na inną wyspę i pobyt w innym mieście… Japończycy to nie jest kultura, którą można testować, jak Włochów – gdzie moi znajomi polecieli na weekend do Rzymu i spali na ulicy, bo nie mieli dość kasy na prawdziwe wakacje. W Japonii włóczęgostwo nie jest tolerowane i ignorowane jak w Europie.
32 tydzień roku minął mi pod znakiem bólu ręki. To już chyba 4ty tydzień, odkąd boli mnie ścięgno, umożliwiające poruszanie kciukiem. Pół biedy, że to lewy kciuk, ale mimo to wiele czynności sprawia mi ból. Ubieranie się, sięganie po kubek czy butelkę z wodą [piję zawsze lewą ręką]. Czasem się zapomnę i próbuję coś zrobić i ból przypomina mi, że jest niefajnie i nie powinnam tego robić. Niestety nie chcę brać chorobowego. W mojej firmie ogólnie nie pracuje się źle, ale kadry stają się naprawdę nieprzyjemne, gdy ma się problemy ze zdrowiem [i nie jest się Holendrem – niestety coraz bardziej widzę to rozbicie – a sądzę, ze dla nich ja właśnie Holendrem nie jestem i nigdy nie będę]. mam też wrażenie, ze zamiast robić się lepiej z ręką, to jest gorzej.
Żywieniowo nie jest źle. Jem nadal zdrowo i zaskakująco mało słodyczy jem. Miałam tylko tydzień temu w sobotę napad objadania się, kiedy zjadłam wiaderko lodów i chipsy serowe do filmu, który oglądaliśmy. Poza tym w pracy jem tortillę i jabłko lub brzoskwinie, w domu pierożki z warzywami i kurczakiem oraz tortellini z pomidorami i serem. Mąż zaś na niedzielę i poniedziałek zrobił baraninę pieczoną plus ziemniaki z marchewką i fasolkę szparagową. Na deser podał kawior z kawy i kawior z malin [zaczął się bawić kuchnią molekularną] oraz racuchy z serkiem mascarpone oraz „plaster miodu” podejrzany w Masterchefie. Jedyne słodycze w tygodniu zaś to były batoniki i wafelki, które dostałam od koleżanki ze Słowacji. Była moja ukochana Mila oraz nowości dla mnie, Kastanki, Kofila i Deva. Wszystko mi bardzo smakowało.
Sportowo było takjak tydzień wcześniej. Miałam wielki plan biegać codziennie, ale po dwóch dniach plan się rozjechał. W poniedziałek zrobiłam prawie 6 km, a we wtorek ponad 6,5 km. W środę miałam spotkanie, w czwartek zaliczyłam zgon na kanapie, a w ppiątek usiedliśmy z Ukochanym do oglądania nowego Spidermana [polecam!]. W sobotę zaś odwiedziliśmy naszego znajomego – przestało padać, więc wzięliśmy rowery. Kilka bezalkoholowych piw i butelkę wina później, wróciliśmy do domu. Więc wpadło ponad 40 km i można uznać, że trening zaliczony. Waga niestety rośnie.
Udało się dostać wełnę do sweterka, który chcę zrobić. Kupiłam też znaczniki oczek oraz igłę do wykończenia. Zamówiłam też w Internecie licznik rządków, bo znając mnie to się bardzo pogubię.
Pogadałam też z mężem i korzystając z promocji w Lidlu, kupiłam sobie lampę stojącą. mamy do tej pory salon urządzony w formie bardzo ciemnego i przytulnego miejsca do siedzenia, gdzie i tak najczęściej gasimy światła i oglądamy filmy. teraz jednak, z nowym hobby, potrzebuję lepszego światła. Zatem będzie taka lampa jak poniżej stała za kanapą w rogu i świeciła mi na robótkę.
Dostaliśmy zaproszenie na 40-tkę szwagra, więc kupiliśmy bilety na samolot do Polski. Szwagier zgodził się nas odebrać i zawieźć do Gdańska, więc nie musimy dodatkowo wynajmować samochodu. Pierwszy raz polecę bez bagażu i pewnie będzie to bardzo mało możliwości pakowania. Impreza będzie chyba taneczna, więc będę musiała na miejscu kupić jakiś ciuch. Na miejscu, czyli w mieścince około 12 tys mieszkańców. Może uda mi się wyskoczyć w niedzielę do babci w odwiedziny. Z buta to będzie jakieś półtorej godziny marszu. Szkoda, że nie mają oni roweru!
Jako dziecko przeszłam fazę paleontologii. Widziałam siebie na tej ścieżce kariery. Miałam książkę 3d z dinozaurami i 3 gumowe gady. Zakochana też byłam w filmie jurassic park zanim go zobaczyłam. Pamiętam dokładnie jego spory promocyjne, plakaty, koszulki. Cały ten jazz.
Fascynacja zwierzątkami przerodziła się w dobre oceny z biologii i późniejsza maturę i studia rolnicze. W ramach tych studiów miałam między innymi ekologię. Wbrew powszechnej opinii, ekologia nie zajmuje się ochrona środowiska. To osobna dziedzina. Ekologia to nauka o zależności ach między organizmami. I z tego też byłam dobra.
Wiem więc, że nie powinno się ani żadnego organizmu z danego terytorium zabierać, ani na nie introdukowac. Całość spowoduje powstanie kaskady i zawalenie się całej siatki zależności między organizmami pierwotnie gdzieś występującymi i powstanie nowych połączeń z zaimplantowanym gatunkiem.
I tak na przykład wiele miast decyduje się obecnie na wieszanie na elewacjach budynków budek lęgowych dla jerzyków. Sama idea jest fajna i eko, bo w ciągu 2 lub 3 lat, ptaki zaczynają zasiedlac ów budki i rośnie ich populacja. Same zaś zjadają komary i muchy, co dla ludzi w teorii jest w porządku. W praktyce, komary u muchy bywają potrzebne i soacek ich populacji spowoduje, że nadmiernie wykute ptaki, zdechną z głodu.
Innym błędem było, nie pamiętam w jakim kraju to się zdarzyło, że sprowadzono i fizycznie wypuszczono ptaki, które miały za zadanie zjadać szkodniki drzew. Sam pomysł niby dobry, ale ptak ten postanowił nie zjadać jednak szkodników drzew tylko łatwiej dostępne inne owady, a tym samym niemal doprowadził do wymarcia ptaków, które pierwotnie żyły w danym miejscu i zjadły te same owady. Zabrakło pożywienia, więc wygrał silniejszy. A szkodniki zostały.
Więc czy chciałabym wprowadzić dinozaura do środowiska? Nie. To by było bardzo nieodpowiedzialne.
Kto nie wierzy, niech poczyta o wpływie dzikich hipopotamów na bioróżnorodność w Kolumbii.
We wcześniejszym wpisie wspominałam, że byłam na wakacjach w Ukrainie. Tydzień na Ukrainie. Jak kto woli – mi zdarza się używać obu form. Mój brat brał ślub w rodzinnych stronach swojej wybranki – niedaleko granicy z Ukrainą. Planowaliśmy wybrać się tego lata do Słowacji i schodzić Słowacki Raj, więc mąż wpadł na pomysł, że można zrobić objazdówkę i wpaść jeszcze do Kujawsko-Pomorskiego na trochę, skąd pochodzimy oraz do Lwowa na trzy dni. W niecałe trzy tygodnie zrobiliśmy więc ogrom kilometrów. Dla mnie to była pierwsza taka jazda samochodem, bo dopiero co zdążyłam zrobić prawo jazdy w Holandii i nie wyjechałam dotychczas poza kraj.
W Bydgoszczy i okolicach spędziliśmy 4 dni odwiedzając tylko rodzinę męża – moją mieliśmy spotkać na weselu. W piątek byliśmy już w Janowie Lubelskim i w sobotę było weselicho. Podczas wesela powiedzieli mi o poprawinach, których miało przecież nie być. Jako świadkowa miałam być na poprawinach, ale że nikt nam o nich nie powiedział, to mieliśmy już zabookowany hotel we Lwowie. Pojechaliśmy więc z rana po weselu w trasę.
Dla nas – ludzi z północnego-zachodu Polski, widok doliny jakieś rzeki – kompletnie nie wiem co to za rzeka tam była, ale widok był bajeczny! – pola gryki, pofalowany krajobraz – to było coś niebywałego. U nas są górki, ale obsiane pszenicą i kukurydzą czy rzepakiem. U nas nie ma tak dużych dolin rzek, jedynie niewielkie różnice w wysokości terenu, choć płasko też nie jest. A tam?! Tam wszystko było większe, rozleglejsze i bardziej majestatyczne. Podobał mi się ten krajobraz, choć było raczej mało drzew.
Gdy przejechaliśmy granicę i zrobiliśmy zieloną kartę – okazało się, że nie mogę jeździć samochodem, ponieważ w Holandii może być jeden właściciel samochodu i jest nim mój mąż – a w Ukrainie tylko za pisemną zgodą u notariusza wyrażoną, mogłabym prowadzić samochód, który nie jest na moje nazwisko. Więc nie opłacało się na 3 dni tego ogarniać. Byłam więc mimowolnie pasażerem. I jako pasażer męczyłam się nie mniej niż mój osobisty szofer. Drogi – koszmar. Takie drogi to ja pamiętam jakieś 20-30 lat temu jak jechaliśmy autobusem szkolnym do wsi obok do podstawówki, a później krajową 5 do liceum PKSem jeździłam. Straszne. Koleiny, dziury, kierowcy – wariaci. Podobnie jak w Polsce – główny trakt komunikacyjny wiódł przez wszystkie wioski świata. W samym Lwowie chyba jeszcze gorzej. Tory tramwajowe szły falami, a gdzie dopiero brukowana ulica! Zgubiliśmy kołpak we Lwowie, a z racji, że nie znaleźliśmy płatnych strzeżonych parkingów w mieście, niedaleko hotelu, dogadaliśmy się w recepcji, że jest taki pan i u niego na podwórku można parkować. Chodził tam taki wielki pies i pan kasował coś jakby 1,5 euro za dobę [?] – już nie pamiętam. Ale auto stało, nie stuknięto go, nie obdrapano, to najważniejsze.
Miasto samo też wyglądało jak Polskie. Wiem, że było kiedyś Polskie, ale wiecie.. w Polsce wiele się zmieniło od wojny i oba kraje poszły w różnych kierunkach. Co prawda Lwowa do Bydgoszczy bym nie porównała, ale taki Janów Lubelski czy Lublin do Lwowa już tak. Podobna architektura, sposób ułożenia ulic, do tego wiele osób znało polski i nawet menu w restauracji było po polsku. Czuliśmy się, jakbyśmy tak naprawdę byli w Polsce, ale przed wejściem jeszcze do Unii.
Zwróćcie uwagę na zdjęciach poniżej, że jest dużo rusztowań i renowacji. Specjalnie unikałam ich w kadrze, ale nie udało się. Mieliśmy wrażenie, że 3/4 miasta się odrestaurowuje. Co kawałek roboty na elewacjach, nowe budynki powstawały, remontowano ulice. Wtedy to stwierdziliśmy z mężem, że przyjechaliśmy o kilka lat za wcześnie. Lepiej by było przyjechać, jak oni już skończą te remonty, bo to, co już było odświeżone, wyglądało rewelacyjnie.
Architektura bardzo ładna, niektóre budynki z muralami, inne zdobione w folklorystyczne wzorki. Co kawałek cerkwia lub kościół – nie umiem odróżnić i też się na tym nie skupiałam. Targowiska z rękodziełem made in china oraz muzyczni grajkowie – w tym jeden zespół co grał na mieście – miał cymbały jak Jankiel! Niesamowite wrażenie robiło słuchanie na żywo, jak ktoś gra pałeczkami na strunach tych cymbałów. Takie to wschodnie! Jak lira, na której Zagłoba grał w Ogniem i mieczem!
Budynki sakralne były wybitnie złocone. Jedną cerkiew widzieliśmy między polami z daleka i jej złota kopuła świeziła w pełnym słońcu na kilka kilometrów. W ogóle na wsiach barierki przy ulicy nie były czerwono białe jak w Polsce – zawsze myślałam, ze te kolory po prostu są super widoczne, więc się je używa – ale były niebiesko żółte jak flaga Ukrainy. Bardzo podobał mi się ten układ kolorów, bo to stwarzało wrażenie naprawdę odmiennego świata. Chatki i wielkie domy przy drodze były nierzadko otoczone palonym drewnem i zdobieniami w tym drewnie. Niektóre domy to były wielkie posiadłości, a inne – malutkie jednoizbowe domki, w jakim pewnie moja prababcia w kieleckim mieszkała. Ale wszystkie budynki sakralne były na bogato i to tak aż do przesady. Licheń 2.
W różnych miejscach na mieście były plakaty informacyjne – także w kościele/cerkwi widzieliśmy stanowisko z portretami żołnierzy pomordowanych na Krymie – o więźniach politycznych. W tamtym czasie było ich znacznie mniej niż teraz, ale mimo to na przystankach czy budynkach były coraz to inne twarze osób zamkniętych przez Rosjan.
Podobnie jak w Polsce było dużo pomników i tablic upamiętniających. Przyznam, że nie wczytywałam się wtedy w nic, więc nic nie potrafię powiedzieć.
I teraz dwa kolejne spostrzeżenia: jedzienie – TAK! kradzieże – TAK!
Jedliśmy w restauracjach obiady i te dzięki polskiemu menu można było łatwiej zamówić. Obsługa też chętnie pomagała wybierać i znała polski. Jedliśmy jakieś tradycyjne danie na zasadzie ziemniaki i mięso i nie pamiętam dokładnie co to było, ale było wybitne. Za zupy, dania i nie pamiętam czy deser też, ale na pewno piwo dla dwóch osób zapłaciliśmy coś koło 150 hrywnie, czyli jakieś wtedy 5 euro. Wtedy było to 31 do 1, a obecnie jest 40 hrywnie do 1 euro. Wczoraj pytałam nasze Ukrainki w pracy. Kolejna rzecz z jedzenia – mają tam dobre lokalne wina. Wędliny pachną super i można kupić świeże mięso – co w NL nie jest takie proste i tanie – oraz chleb! Zakochałam się w Ukraińskim chlebie. Kto wyjechał choć raz z Polski na zachód, wie, że chleba tu się zjeść nie da. Polski chleb jest naprawdę fajny o ile nie kupuje się go w markecie a u prawdziwego piekarza. Ale ten Ukraiński to taki chleb [w markecie nawet] jaki babcia piekła w piecu chlebowym. Może nie moja babcia, ale jej siostra piekła chleb żytni, natomiast chodzi mi o koncept – taki starodawny polski chleb to na Ukrainie kupiliśmy w markecie – i to na kilogramy. Kupiliśmy więc taką duża bułkę można na 1,5 kg – teraz nie pamiętam. Jedliśmy go dwa dni rwąc do niego kiełbasę. Jeszcze w samochodzie jadąc na Słowację, pchałam w siebie ten chleb. Bez noża, bez masełka. Na sucho.
Druga sprawa – kradzieże. Nie okradziono nas, ani nie widzieliśmy kradzieży, ale myślę, że jest coś na rzeczy. Wkażdym sklepie nas pilnowano. Chodzono za nami. Gdzie nie kupowaliśmy pamiątek czy w drogerii to ktoś patrzył nam wciąż na ręce. Szczytem wszystkiego była wizyta w Reserved. Mąż chciał dokupić koszulek i bielizny, więc poszliśmy do polskiej marki sklepów. Jak wziął 3-pack bokserek to na nim było razem 5 chipów antykradzieżowych. 5! Dwa na otwieraniu paczki i po jednym na każdej parze w środku. Wierzę, że takich środków bezpieczeństwa nie robi się w krajach, gdzie kradzieże nie są nagminne. Na przykład w Holandii normą jest, że pół sklepu stoi na regałach przed drzwiami tego sklepu i nikogo tam nie ma do pilnowania. Bierzesz sobie coś sam i wchodzisz z tym do sklepu, aby zapłacić. W Ukrainie jak sklep z pamiątkami miał kilka zakamarków, to za każdym razem, jak wchodziliśmy w zakamarek, ktoś się pojawiał i nas pilnował. To było naprawdę dziwne.
I ostatnia rzecz – ludzie, których tam spotkaliśmy, byli naprawdę dla nas mili. Nie nawiązaliśmy żadnej bliższej znajomości, ale te interakcje które mieliśmy, były w 100 procentach przyjazne. Nikt nas nie traktował źle, bo nie jesteśmy Ukraińcami, nikt nam nie wytykał używania języka polskiego między sobą. Czuliśmy się naprawdę dobrze we Lwowie. Chętnie wrócę do Ukrainy, jak odbudują się już po przegnaniu Rosjan i chętnie znów zjem to mięso z ziemniakami, chaczapuri w gruzińskiej restauracji oraz chleb i kiełbasę rwane palcami.
Podczas, gdy wiele rzeczy z wiekiem się kiepści, o tym, co się polepsza ciężko pomyśleć tak na hurra. Bo psują się kolana, cera, wypadają włosy, poczucie seksapilu i przebojowości gdzieś giną, alkohol niby bardziej smakuje ale gorzej sponiewiera, a nawet spontaniczne wyjście na kebaba o 3 w nocy może człowieka przegonić.
Pamiętam, jak tańczyliśmy do 2 w nocy w klubie, po drodze kupowaliśmy kebsa i szliśmy z buta 6 km do domu. Rano budziliśmy się śmierdzący od papierosów, które paliliśmy i które wokół nas palono, ale po prysznicu i śniadaniu dzień był jakbyśmy kładli się spać o 20-tej. A teraz?
Trzy tygodnie boli mnie kciuk i ręka. Znów musiała zarzucić regularne treningi, bo zwyczajnie nie daję rady i nie powinnam tej ręki nadwyrężać. W pracy to już w ogóle czuję się jak sierota. Zostałam sama na dziale, a nawet połowy nie dam rady z tą ręką zrobić. Zostało mi choć bieganie, bo w końcu nie biegam na rękach, ale mnie trochę ciągnie za to ścięgno jak ręce się bujają z każdym krokiem.
Z czego jestem bardziej zadowolona to mój związek. Moje małżeństwo. Pierwsze fanfary opadły, bo w końcu jesteśmy razem 14 rok, ale jesteśmy zgrani, wciąż patrzymy w tym samym kierunku, nie odreagowujemy stresów na sobie nawzajem. Mniej zastanawiamy się co drugie by chciało, a więcej działamy razem. Nawet w nocy często trzymamy się za ręce lub dotykamy stópkami. Nadal śpimy na łyżeczkę.
Co może jeszcze z wiekiem się poprawić? Mi pomysły się skończyły, a waszym zdaniem co to może być?