Endorfiny w górę!
Ja od rana na rowerze, właśnie zrobiłam sobie przerwę. Siedzę na przystanku i robię wpis. Dzisiaj zrobiłam 8km w 23 minuty( włączając stanie na światłach), mój nowy rekord. Dobra kończę, bo jeszcze 8km do domu. Życzę miłego dnia.
P.S.Jazda na rowerze to dla mnie taki zastrzyk endorfin, że starcza na cały dzień.
Wolne dni
nie bardzo sprzyjają mojemu planowi jak dbać o siebie. W ciągu tygodnia człowiek ma zawsze jakieś zajęcia - praca, dom itp., więc łatwiej zapanować nad pokusami. Najgorzej jest w niedzielę, jak nie mam nic konkretnego do zrobienia to zaczynam myśleć o jedzeniu.
Przed południem zaliczyłam 15km na rowerze. Wyjechałam z pustym koszykiem, a wróciłam z dwoma parami New Balanców i torbą kosmetyków z Yves Rocher. Teraz coś mnie nosi, najchętniej zjadłabym cokolwiek. Najlepiej wyjdę z domu i zrobię kolejne 15km, każdy sposób dobry, żeby zapanować nad głodem.
Sto lat mnie tu nie było.
Wróciłam trochę z ciekawości i żeby uaktualnić dane. Jak widać na pasku w lutym przekroczyłam 153 kg i doszłam do wniosku, że nie mogę już dłużej tak żyć. Jeśli nie zrobię czegokolwiek ze swoją tuszą mogę długo nie przetrwać. Od 29 lutego rozpoczęło się moje nowe życie. Najpierw zaczęłam od zmian w żywieniu. Nie mówię już (tak jak to było wcześniej), że jestem na diecie. Po prostu dbam o siebie i zdrowo się odżywiam. Nie ukrywam, że zdarzają mi się potknięcia, ale nie rozkładam ich na czynniki pierwsze. Podnoszę się i idę dalej. Jak mam ochotę na coś słodkiego to raz na jakiś czas sobie na to pozwalam, bo jako słodyczoholiczce trudno mi zupełnie wyeliminować słodycze. Od miesiąca jeżdżę intensywnie na rowerze. Wstaję 5.30 lub 6.00 szybko się przygotowuję i wskazuję na pedały. Zdarza mi się zrobić 20 km, nie będę udawać, że codziennie, ale 12km to minimum. Jak na razie mój rekord to 24km przy temperaturze 33 stopnie w cieniu. Wolę jeździć rano, bo na ścieżkach jest mniej ludzi. Od czasu do czasu będę zaglądać na vitalię i dawać znać co u mnie. Pozdrawiam i zmykam na ścieżkę rowerową.
Dam radę
Tak sobie dzisiaj pomyślałam, że ten zastój wagowy może jest potrzebny, żeby duża utrata kilogramów nie była zbyt wielkim szokiem dla organizmu. Niech się powoli oswaja z nową sytuacją to później nie wytoczy swoich armat przeciwko mnie. Może trochę się oszukuję myśląc w ten sposób, ale dzięki temu jest mi łatwiej pracować nad sobą. W żółwim tempie, ale zmierzam ku dawnej mnie. Poziom motywacji powoli znowu rośnie, to pewnie dzięki dzisiejszej porannej przejażdżce rowerowej. Czuję w kościach, że dam radę przezwyciężyć ten niełatwy okres. Jutro jadę na weekend do mamy, więc o wagę nie muszę się obawiać. Mój kochany cerberek mnie przypilnuje, żebym za dużo nie zjadła, więc jest nadzieja, że w poniedziałek waga okaże się łaskawa.
5 miesięcy
W poniedziałek minęło 5 miesięcy od rozpoczęcia mojego odchudzania. 3 i pół miesiąca to pasmo sukcesów, a następne 1,5 to nieustanna szarpanina. Wiem, że powinnam cieszyć się z tego co udało mu się już osiągnąć, ale trudno skakać z radości, gdy wszystko idzie nie tak. Dokładnie za trzy miesiące jest komunia mojej chrześniaczki Kalinki, dlatego marzyłam sobie, że
uda mi się zjechać do 105, a może nawet 100 kg. Chciałam, żeby rodzina i znajomi, którzy widzieli mnie ostatnio we wrześniu byli zaskoczeni moim wyglądem. Jednak chyba za szybko zaczęłam myśleć o przyszłości i zgubiła mnie własna pycha. Teraz jest trochę lepiej, ale jeszcze nie rewelacjnie. Dziękuję wszystkim, którzy mnie wspierali i wspierają, bez Was to odchudzanie nie byłoby takie proste i chociaż nie znamy się osobiście to jesteście dla mnie naprawdę bardzo bliskie. Jeszcze raz serdecznie dziękuję.
Bagno otyłości
Z feniksa została tylko garstka popiołu. Znowu się poddałam i na razie stoję po kostki w tłuszczowym bagnie. Mam tylko nadzieję, że nie wciągnie mnie bardziej. Jak słychać tydzień pod względem dietetycznym i ruchowym upłynął niezbyt dobrze. Całą mobilizację diabli wzięli. Nie będę obwiniać stresujących sytuacji, które ostatnio mi się przydarzyły, bo to tylko moja wina, że nie potrafiłam sobie z nimi poradzić inaczej tylko za pomocą jedzenia. Tam gdzie w głowie miałam wszystko poukładane, a tak przynajmniej mi się wydawało wionie pustką. Muszę ją znowu wypełnić, bo skończy się tak jak przy poprzednich próbach odchudzania.
Weekend
Weekend spędzam u brata i jego rodzinki, więc dieta chwilowo zawieszona, ale staram się nie szaleć z jedzeniem. Natomiast ruchu mam nadmiar, bo George daje nieźle popalić. Lepszy jest niż siłownia. Uwielbia tańczyć. Mam nadzieję, że ta dodatkowa dawka ruchu będzie miała wpływ na poniedziałkowe ważenie.Niech w końcu coś się ruszy. Nowy miesiąc się zaczyna i chciałabym, żeby był lepszy od poprzedniego. Czas przestać sobie folgować i wziąć się skutecznie do roboty.
Odradzam sięjak feniks z popiołów.
Może nie powinnam jak to mówią chwalić dnia przed zachodem słońca, ale pomysł z przejściem na pierwszą
fazę był trafiony. Co prawda muszę się na każdym kroku pilnować, żeby nie zjeść czegoś spoza menu. Wlewam w siebie hektolitry wody i różnych herbatek, żeby oszukać głód. Na razie działa. Minęły trzy dni i postanowiłam jeszcze przedłużyć o kolejne dwa dni, żeby efekt bardziej się utrwalił. Potem tydzień drugiej fazy i powrót do trzeciej. Nie spodziewam się jakiegoś spektakularnego spadku wagi, ale mam nadzieję, że pożegnam się ze 120 kilogramami raz na zawsze. Wczoraj zwiększyłam swój trening o jedną serię, chociaż dałabym radę zrobić dwie dodatkowo, ale Gaca
przestrzega, że w trakcie ćwiczeń kiedy uwalnia się adrenalina i rośnie poziom endorfin bardzo łatwo jest się przetrenować wyrządzając więcej szkody niż pożytku. Dzisiaj znajomy zauważył, że naprawdę widać jak dużo schudłam i jak zmieniła się moja figura. Miło słyszeć takie słowa i od razu człowiek wie, że warto nad sobą pracować.
Powrót do I fazy
Postanowiłam wrócić do I fazy swojej diety. Z założeń diety jest to dozwolone w przypadku, gdy waga stoi w miejscu od dłuższego czasu lub wzrosła. Na razie na trzy dni, a później zobaczymy. Czas się uporać z własną niemocą, żeby nie obudzić się z ręką w przysłowiowym nocniku. Nie mogę sobie pozwalać na taryfę ulgową. Będę wciąż szukać w sobie tych pokładów samozaparcia, które miałam przez prawie cztery miesiące. Ukryły się głęboko, ale ja się do nich dokopię nawet gdyby mi to miało zająć więcej czasu niż zamierzałam poświęcić.
Pomoc potrzebna od zaraz.
Zafiksowałam się na tych 120 kilogramach i nie mogę ich pokonać. Pokłady mojej cierpliwości maleją w zastraszającym tempie. Z ćwiczeniami nie mam problemu, z dietą jest gorzej. Jednego dnia jest wszystko dobrze, a następnego tragedia. Nie wiem jak nad tym zapanować. Sprawdzone wcześniej sposoby nie pomagają. Co robić? Nie chcę się poddać i wrócić do tego co było. Ogólnie mam chyba jakiś spadek motywacji. Nic się nie chce, a szło tak dobrze.