Nie było mnie tu przez kilka dni, a i moje ostatnie wpisy nie dość, że były rzadsze to jeszcze dietowo mało optymistyczne. Dziś będzie, więc coś EXTRA, potraktuję Was jak najprawdziwszą na świecie grupę wsparcia i opowiem Wam moją historię.
Wiele razy próbowałam przeprowadzić na sobie auto-psycho-analizę (auto-diagnoza w innych dolegliwościach wychodziła mi do tej pory całkiem nieźle ;) ), ale tak do końca nie ogarniam tego dlaczego wyglądam tak jak teraz i ważę tyle ile teraz.
No cóż, zobaczmy co z tego wyjdzie?
Z tego co udało mi się ustalić do 3 roku życia była chudziuteńka i miałam raczej wielką niechęć do jedzenia. Niestety w okresie przedszkolnym zmieniło się to diametralnie i pod koniec pobytu w tym szacownym przybytku wyglądałam już jak dorodny pulpet. Obawiam się jednak, że nie do końca była to zasługa przedszkolnego wiktu. Otóż moja babcia, która jak łatwo się domyślić swoje dzieci musiała wychowywać w ciężkich czasach wojennych i powojennych odbiła to sobie na wnuczkach i starała się nam nieba przychylić i to niestety także w kwestiach kulinarnych podkarmiając nas różnymi biało-mącznymi smakołykami.
Dodatkowo ja zawsze byłam wysoka w porównaniu z rówieśnikami i raczej grubo-koścista, więc dzięki dodatkowym kilogramom wyglądałam na sporo większą i zdecydowanie nie filigranową istotkę. Były to już czasy podstawówki i doskonale pamiętam, że odkąd tylko uświadomiłam sobie swój wygląd na tle koleżanek towarzyszyło mi tylko jedno uczucie - schudnąć. Marzyłam o tym, że kiedyś będę szczupła i piękna (bo uważałam oczywiście, że skoro jestem gruba to i brzydka).
Pierwsze prawdziwe odchudzanie przeprowadziłam razem z moją przyjaciółką podczas wakacji po siódmej klasie i nigdy nie zapomnę cudownego uczucia, kiedy pod koniec pobytu na Mazurach zaczęły mi spadać spodnie. Pierwszy sukces, który naprawdę podbudował moje ego, zaczęłam wierzyć, że moje marzenie się spełni (co do brzydoty, to też zaczęło do mnie docierać, że to nie do końca prawda ;) ).
Później nastąpiło kilka ładnych szczupłych lat: całe liceum, całe studia, pierwsze lata małżeństwa. Myślałam, że zmora tłustego pulpeta odeszła raz na zawsze i nigdy już nie wróci.
I tu się niestety myliłam, tylko że tym razem nie mogę winić już nikogo innego poza samą sobą, a do tego przyznać się ciężko...
Zaczęło się podczas pierwszej ciąży. Miało być super, wyobrażałam sobie jak to pięknie pilnuję wagi i przybieram tylko tyle ile trzeba, mam z przodu piękną zgrabną piłeczkę i wszystkie inne ciężarne mi zazdroszczą figury. Ale coś poszło nie tak i ni stąd ni z owąd pojawiły się napady obżarstwa. Nie jakieś spektakularne, ale jednak co kilka dni dopadała mnie ochota zjedzenia czegoś tuczącego w ilości zdecydowanie zbyt obfitej (świeżutkie bułeczki, grubo posmarowane masełkiem z szyneczką, salami albo żółtym serkiem, pączki, faworki, czekolada, ptasie mleczko, ciasteczka, czasem pizza, placki naleśniki czyli generalnie to co zawsze miałam na czarnej liście rzeczy niedozwolonych - może o to właśnie chodziło, takie trochę robienie na złość samej sobie). Oczywiście, żebyście mnie źle nie zrozumiały nie wciągałam jednym ciągiem wszystkich tych rzeczy za jednym zamachem tylko za każdym razem jakiś inny smakołyk. Efekty były oczywiste w sumie przytyłam w ciąży 23 kg i zakończyłam ją z wagą 86 kg - najwyższą jaką do tamtego momentu w życiu udało mi się osiągnąć i dlatego kompletnie dla mnie wtedy przerażającą. Nowe życie miało rozpocząć się z chwilą porodu, czyli koniec, zdrowe odżywianie i powrót do wagi sprzed ciąży. I na początku szło całkiem nieźle, rzeczywiście powoli chudłam i udało mi się nawet dojść do wagi 67 kg.
Niestety ta chwila trwała bardzo krótko a dlaczego wszystko zepsułam? Trochę pewnie to wina stresu, musiałam niestety wracać do pracy zaraz po urlopie macierzyńskim, który wtedy razem z zaoszczędzonym urlopem wypoczynkowym trwał niecałe 6 miesięcy. Czułam się z tym okropnie, bo nie wyobrażałam sobie zostawienia takiego Maluszka z kimś innym nawet jeśli miała to być moja mama (choć babcia to oczywiście najlepsze rozwiązanie jakie można sobie wyobrazić w takiej sytuacji). Ale cóż nie było wyjścia i tak sobie myślę, że to mogła rzeczywiście być przyczyna tego, że napady obżarstwa nie ustały, znów wracały. Dużo wtedy jeździłam samochodem odwożąc i przywożąc Malucha od babci, więc często objadałam się w samochodzie, różnymi słodkimi przekąskami. I tak jakoś pomalutku dobiłam do wagi, którą osiągnęłam pod koniec ciąży. Masakra. A to przecież jeszcze nie koniec...
Potem była druga ciąża. Tym razem rzeczywiście nie przytyłam już dużo, ale z uwagi na fakt, że waga początkowa była imponująca efekt końcowy naprawdę robił wrażenie, do 100 brakowało już bardzo niewiele. I znów po porodzie wszystko miało się zmienić. Ale jak widać po moim pasku nie zmieniło się za wiele. Tym razem nie mogę już zwalić tego na stres, bo podjęłam decyzję (choć to też nie było takie bezstresowe) o tym, żeby nie wracać do pracy na etacie i zająć się czymś zupełnie innym (pracuję na własny rachunek i mogę to robić w domu) i w ten sposób połączyć opiekę nad dziećmi z pracą zawodową. Wiadomo, że stresy też są, choć innego rodzaju, ale jeśli chodzi o napady obżarstwa to pewnie przerodziły się one już w swego rodzaju nałóg i z tym mam do czynienia aktualnie.
Dodam tylko, że u mnie to nigdy nie jest wrzucanie w siebie byle czego, czyli tego co uda się aktualnie znaleźć w lodówce, ja przygotowuję sobie zawsze takie małe uczty, pichcę coś naprawdę smakowitego, kupuję wykwintne desery w dobrej cukierni, muszą to być rzeczy, które pozwalają rozsmakować się i zapomnieć na chwilę o wszystkim innym, przez krótką chwilę liczą się tylko kubki smakowe? A potem... na pewno dobrze to znacie... mega wyrzuty sumienia, wściekłość, rozpacz itp. itd.
Masakra masakryczna.
Dwa lata temu udało mi się przeprowadzić po raz pierwszy dietę owocowo-warzywną dr Ewy Dąbrowskiej przez 4 tygodnie, schudłam 8 kg z wagi 90 do 82 i poczułam się cudownie, ale znów wszystko zepsułam i wróciłam do starych nawyków, a waga... widać jaka jest po Vitaliowym pasku.
I choć tyle już razy obiecywałam sobie, że to już koniec, że teraz będzie już pięknie i zdrowo i tyle samo razy nie dawałam rady to jednak cały czas mam nadzieję, że w końcu się uda?
Ostatnim razem obiecałam sobie, że pozbędę się tego balastu do 40 urodzin. Niestety one są już za niecałe 3 tygodnie, więc nic z tego. Teraz już nie wyznaczam żadnej daty, po prostu zrobię co się da.
Na początek spróbuję jeszcze raz z dietą OW, bo ona przekonała mnie całkowicie. Start w najbliższą niedzielę. Jeśli nie zanudziłam Was na śmierć to trzymajcie kciuki ;)