Pamiętnik odchudzania użytkownika:
ggeisha

kobieta, 53 lat, Kraków

162 cm, 73.20 kg więcej o mnie

Postępy w odchudzaniu

Najskuteczniejsze odchudzanie w Polsce.

Wpisy w pamiętniku

27 września 2021 , Komentarze (20)

Ma być pamiętnik. To tak to tutaj zostawię:

Czyli jak zwykle przesadzam z tym dreptaniem. Ale cóż zrobić, nawyk taki. Samochodu używam od wielkiego dzwonu i to na odległości powyżej 20 km. Wszędzie chodzę. Już nawet na rowerze nie jeżdżę, bo mi się po zimie zrobił kapeć z dętki i nie wiem, czy to tylko wylazło powietrze przez zaworek, czy gdzieś dziura jest. Wiem, że trzeba nadmuchać i sprawdzić, ale jak pomyślę, że mi wyjdzie powietrze na drugim końcu miasta, to od razu wolę iść pieszo. Ale rower lubię. Tylko nie ten, który mam. A nowego nie będę kupować. Poprzedni był super, ale zjechałam go całkowicie. 

Dobra. Aktywność jest. Micha ogarnięta. Mogłabym jeść na okrągło śniadanie w postaci puddingu chia z odżywką białkową, musem z mango lub brzoskwiniami i wielką łychą masła orzechowego (u mnie migdałowe lub nerkowcowe, bo arachidowego nie lubię). Ukochana kolacja to sałatka ze szpinaku i zapiekanej soczewicy z papryką, pomidorami i słonecznikiem, do tego pokruszona feta. Mniam. Dużo i sycąco. No a obiad to od macochy, niestety. Trzeba będzie tu coś zmienić. Ale byle do października. 

W dodatku upiekłam sernik i zdrowe bezcukrowe brownie z batatami i odżywką białkową. Więc białeczko szybkie można uzupełnić. Sernik dzieci zjadają, cóż, dobrze, że smakuje :).

A więc, podsumowując, jest dobrze. Jestem naszamana, poruszana i zadowolona. A waga sobie spada. 

25 września 2021 , Komentarze (19)

Tyle różnych pomysłów, a teoria jest prosta. Ogólnie rzecz biorąc jeśli chodzi o chudnięcie lub o tycie (w sensie nabierania masy mięśniowej, bo raczej nikt prócz zawodników sumo nie chce obrastać w tłuszcz) wszystko sprowadza się do podstawowej przemiany materii oraz całkowitej przemiany materii. I do zdrowego odżywiania.

Żeby określić podstawową przemianę materii (PPM) najlepiej skorzystać ze specjalnych mierników składu ciała, gdyż zależy ona od budowy. Niestety, nie każdy ma taką możliwość, więc z pomocą przychodzą tu kalkulatory i wzory.

Taki prosty wzór do obliczenia podstawowej przemiany materii wygląda tak:

PPM= 665,1+9,53×masa[kg]+1,85×wzrost[cm] - 4,66×wiek[lata]

Podstawowa przemiana materii jest ilością kalorii potrzebną organizmowi na procesy metaboliczne. Najprościej rzecz ujmując, to wydatek energetyczny, jaki zużywa ciało leżąc na kanapie bez ruchu przez dobę. Nigdy, ale to nigdy nie wolno jeść mniej niż tyle ile wynosi PPM, ponieważ jest to niebezpieczne dla zdrowia i grozi takimi skutkami jak:

- destrukcją tkanki mięśniowej, a później także narządów wewnętrznych

- zaburzeniami w pracy układu nerwowego

- brakiem siły, osłabieniem, tendencją do omdleń 

- pogorszeniem nastroju, depresją, kompulsywnym objadaniem się

- spowolnieniem metabolizmu, a przy kolejnym posiłku szybkim gromadzeniem tkanki tłuszczowej

- niedoborami pokarmowymi, brakiem witamin, pogorszeniem funkcji życiowych

- szarą skórą, wypadaniem włosów

- w konsekwencji niezdrowym tyciem

i szeregiem innych przykrych skutków ubocznych.

Oczywiście, w przypadku chorób lub głodówek leczniczych, zdarza się pościć i zjeżdżać poniżej PPM i organizm sobie z tym radzi, ale nigdy nie może być to traktowane jako dieta odchudzająca, gdyż taką nie jest.

Do podstawowej przemiany materii trzeba dodać kalorie, które spalamy na ruch. I tu można posłużyć się wzorem na całkowitą przemianę materii:

CPM = PPM×cz.a

cz.a= 1,4 - 2,3 (np.1,6 przy małej aktywności, pracy biurowej) 

Czyli mnożymy PPM przez czynnik aktywności. No i tu trzeba na czuja ocenić swoją aktywność. Przy czym, znaczenie lepiej po prostu ją zmierzyć. Ale trzeba uważać na pewne kruczki.

Po pierwsze, czas aktywności trzeba odjąć od czasu zużytego na PPM. Bo ćwicząc nie leżymy na kanapie. Zwłaszcza, jeśli aktywność fizyczna jest rozległa w czasie. Wówczas nie można jej tak po prostu dodać do PPM. 

Po drugie, organizm dostosowuje się do wysiłku i ta czynność, która początkowo wymagała większego wysiłku, z czasem będzie lżejszą i mniej na nią będzie wykorzystywanej energii.

Po trzecie, po wysiłku organizm wpada w tryb regeneracji. Widzę to po sobie. Chce mi się spać, robi mi się zimno. Tętno spoczynkowe spada. Obniża się temperatura ciała, ciśnienie. 

No i wreszcie po czwarte, ilość spalanych kalorii na daną aktywność zależy od masy ciała. Czyli wraz z chudnięciem spala się coraz mniej.

Mnóstwo rzeczy trzeba brać pod uwagę, jeśli chce się w miarę dokładnie oszacować CPM oraz PPM. Bo na to wpływa jeszcze szereg innych czynników, o których tu nie pisałam, bo jest ich cała masa. 

_____

No dobra. Jeśli Z GRUBSZA oszacujemy CPM, to żeby chudnąć w zdrowym, sensownym tempie trzeba odjąć nie więcej niż 15% CPM. Żeby budować masę mięśniową należy dodać nie więcej niż 15% CPM.

No OK. A co jeśli mamy taki tryb życia, że leżymy plackiem i CPM = PPM? No w takim wypadku nie zabieramy się za odchudzanie. Niestety, obłożne choroby, rehabilitacja, unieruchomienie, to nie jest czas na redukcję. Staramy się nie przekraczać CPM, ale też nie jeść mniej. Do odchudzania wróci się, kiedy będzie można wdrożyć choćby minimalną aktywność fizyczną. 

________

Mając już obliczone ile jeść kalorii, ważną sprawą jest to, co jeść. Oczywiście, z punktu widzenia samego procesu chudnięcia, ważny jest jedynie bilans kalorii i schudnie się na deficycie zarówno jedząc zdrowe, dobrze skomponowane posiłki, jak i jedząc śmieci, puste kalorie itp. Ale to drugie jest głupotą, bo po pierwsze, taka dieta będzie trudna do utrzymania, gdyż przy śmieciowym jedzeniu organizm będzie wciąż niedożywiony i będzie domagał się pokarmu, a po drugie, poleci odporność i zdrowie. 

Żeby zdrowo jeść trzeba mieć wszystkie potrzebne składniki odżywcze. I tak:

1) Węglowodany. Składniki energetyczne. Najlepiej złożone, bogate w błonnik, pełne ziarna, warzywa i owoce. Powinny stanowić 45-65% dziennego zapotrzebowania kalorycznego. Czyli np. przy diecie 2000 kcal, węglowodany powinny stanowić 1000 kcal, czyli licząc, że 1 g węglowodanów dostarcza 4 kcal, powinno się jeść 250 g węglowodanów dziennie.

2) Białka. Niesamowicie ważne i najczęściej spożywane w niedomiarze. Białka są składnikiem budulcowym ciała. Powinny być dostarczene w ilości 0,8 - 2,7 g/ kg masy ciała, przy czym podczas odchudzania nie powinno się schodzić z białkami poniżej 1,8 g/kg masy ciała. W przypadku mojej wagi wychodzi to 144 - 216 g. Cholernie dużo! Białka dają poczucie sytości, są budulcem mięśni, wspierają układ immunologiczny i tym samym odporność. 1 g białka dostarcza 4 kcal. U wegan trzeba uważać, bo najczęściej produkty białkowe mają jednocześnie dużo węglowodanów, co trzeba uwzględnić.

3) Tłuszcze. Reszta kalorii powinna pochodzić od zdrowych tłuszczy (nie trans). Orzechy, oliwa, masło orzechowe, awokado, masło, tłusty nabiał, śmietana, żółtko jaja - to świetne źródła tłuszczu. Mięsożercy mogą jeszcze dołożyć ryby, bo tłuszcz z mięsa jest raczej niewskazany. Tłuszczy nie należy zaniedbywać, gdyż są składnikiem energetycznym, rozpuszczalnikiem witamin, skadnikiem błon komórkowych, odpowiadają za regulację systemu hormonalnego, chronią narządy, no i są nośnikiem smaku. Wreszcie są konieczne do prawidłowej pracy mózgu. 1 g tłuszczu dostarcza 9 kcal.

_____

Tyle teorii. Warto to znać. Warto sobie co jakiś czas skontrolować ile jemy, co jemy i jak to wpływa na zdrowie. Oczywiście, codzienne ważenie, obliczanie może prowadzić do natręctw i nie da się tego po prostu precyzyjnie obliczyć, bo każde ziarno ma inną ilość skrobii itd. Nie pisząc już o zmiennej przyswajalności kalorii zależnej od niemal wszystkiego.

Ilość i pory posiłków są obojętne, wręcz badania wskazują na to, że większe przerwy między posiłkami (4-6 godzinne) sprawiają, że ładnie pracuje gospodarka cukrowo-insulinowa. Opada poziom glukozy, uruchamiają się procesy odnawiające poziom glukozy, uaktywnia się glukagon, mający za zadanie podnosić cukier w krwi, a tę glukozę będzie uzyskiwał z kwasów tłuszczowych z tkanki tłuszczowej. Dłuższe przerwy między posiłkami wspierają więc odchudzanie.
Ilość posiłków należy dobrać do swojego trybu życia i preferencji. Pory posiłków dobrać do swojego chronotypu. Jeśli ktoś wstaje głodny, to je od razu, jeśli woli zjeść śniadanie w południe, to też jest OK. Ostatni posiłek ok.2h przed snem, żeby organizm strawił i czas snu przeznaczył na regenerację. 


i tyle.

Oczywiście to czysta teoria a życie pisze różne scenariusze :)

24 września 2021 , Komentarze (23)

Dzisiaj łaziłam prawie 20 km po lesie w poszukiwaniu grzybów. W górkach, nawet do schroniska na Kudłaczach doszłam i na Kamiennik. Grzybów mało. To znaczy, prawdziwków. Nie znalazłam żadnego. Kilka podgrzybków, kilka rydzy i całe mnóstwo młodziutkich opieniek. Co się robi z opieńkami? Chyba trzeba zamarynować, nie? Tylko wcześniej konieczne jest ugotowanie i odlanie zalewy. I jeszcze gdzieś czytałam, że nie wolno wdychać oparów, bo mogą spowodować ból głowy. Jeszcze tego mi brakuje! Aha, i jednego muchomorka znalazłam. Czerwieniejącego. I mam zamiar go zjeść. Rydzów nie mogę, więc pewnie też je zamarynuję. Czasu mi brakuje, ale jakoś dam radę. 

Odnośnie jedzenia. No właśnie jest problem. Rano zjadłam solidne śniadanie (to znaczy o 10 rano), później wzięłam ze sobą batona proteinowego i awaryjnie paczkę wafelków kukurydzianych. Zjadłam to po drodze. Wróciłam na styk na trening o 18.00, później prysznic. O 20.00 zjadłam przygotowany posiłek. No i w zasadzie trzeba by iść spać. Jestem napchana po kokardki. A na liczniku 1650 kcal. Stanowczo za mało. Według mojego kalkulatora na MyFitnessPal, powinnam jeszcze zjeść 1100 kcal, zakładając tempo chudnięcia 750 g/tydz, czyli najszybsze z bezpiecznych. No i jak ja mam to zjeść? Nie ma szans. Jutro podobnie, bo planuję dłuuugi bieg. No, upiekłam zdrowe brownie, tym razem trochę zmodyfikowałam przepis. Ale to nadal nie wystarczy. Jednak dwa posiłki plus przekąski to nadal za mało. 

W tygodniu się wyrówna, bo nie będzie tyle poza domem. Ech, idę sobie nałupać młodych orzechów. Dają białko i zdrowy tłuszczyk. 

23 września 2021 , Komentarze (31)

Czekam w kolejce do lekarza. Przychodzi nowa pacjentka. Kręci się, rozgląda, po czym pyta mnie "czy pani ma sny woła?". Myślę sobie, jakiego woła?, mam sny człowieka raczej. Robię niewyraźną minę. Ta powtarza "czy pani ma sny woła?". Nosz kurde, wariatka jakaś... Ale odpowiadam grzecznie "nie, nie mam". Kobieta odchodzi dziwnie na mnie spoglądając. Otwierają się drzwi od gabinetu, słyszę swoje nazwisko. Wchodzę. Rzucam przelotnie okiem na tabliczkę przy drzwiach. Lek. med. Józefa Masny. No... i woła, zawołała mnie.🤦‍♀️

22 września 2021 , Komentarze (20)

Zrobiłam sobie to przekłucie przed wakacjami. Po ataku migreny stulecia łapałam się wszystkiego. Nie wiem, czy to pomogło, czy coś innego, ale od tego czasu miałam chyba 1 lub 2 leciuteńkie epizody bólu głowy, które minęły albo bez żadnych leków, albo po jednej dawce Solpadeiny. Tryptany i czopki od neurologa leżą sobie w szufladzie i tracą ważność. 

W każdym razie, jak to z chrząstką, takie przekłucie goi się dość długo. Ale moja piercerka zarzekała się, że miesiąc-dwa i powinno być całkiem zagojone. Rzeczywiście, po tych 2 miesiącach już przestałam psikać octenoseptem i wodą utlenioną i zupełnie nic się z tym nie działo, nie czułam, żebym tam coś miała. Mogłam gmyrać przy kolczyku i czułam to tak, jak stare zagojone dziurki.

No i postanowiłam sobie, że wymienię kolczyka. Miałam sztangielkę z bioplastu, teraz wreszcie chciałam założyć kółeczko. Różne urocze kółeczka i podkówki nakupiłam na Crazy Factory. Wczoraj dotarła pęseta, taka zakrzywiona, żeby sztangielkę z tyłu złapać i odkręcić kuleczkę. 

No i koło 11 w nocy zabrałam się do wymiany kolczyka. Odkręciłam bez problemu. Sztangielkę wyjęłam i zaczęłam wciskać otwierane na zatrzask kółeczko. Dupa. Myrdałam, przeciskałam, rozwaliłam przekłucie. Poleciala krew. Kółeczka zapiąć nie dałam rady, wypadło. W popłochu uznałam, że wracam do sztangielki z bioplastu i zaczynam od nowa proces gojenia. I w tym momencie zaczęła się panika. Za jasną cholerę nie da rady przykręcić kuleczki, którą notabene zgubiłam gdzieś na dywanie. Na szczęście zapas kuleczek mam. Jedną rękę trzymam za głową, z tyłu, wyciskam sztangielkę, drugą trzymam kulkę wielkości ziarenka piasku i na czuja próbuję trafić w przezroczysty giętki koniec sztangielki. Z dziurki leje się krew, ucho mam wygięte, czerwone, łzy mi z oczu lecą. W życiu nie użyłam tylu przekleństw na raz. Mąż śpi, zresztą on jest ślepy jak kret. Młodsza śpi. Starsza ma szpony na 5 cm, więc tylko mogłaby dołożyć mi tortur. Zrobiła się pierwsza w nocy. Ja zdesperowana, bo mi to niezakręcone wypadnie, a bez kolczyka rozwalona dziurka zarośnie w jedną noc. W desperacji wsadziłam kółeczko, nie na zatrzask, tylko takie wyginane. Trudno, musi takie być. Ucho boli jak zaraz po przebiciu. Nie jest to ból który uniemożliwia normalną egzystencję, ale po prostu boję się, że na kółku ze stali chirurgicznej to się teraz zacznie paprać. Znowu octenisept, antybiotyk w maści mam na podorędziu. Będę żyć, ale jestem na siebie wkurzona, po jaką cholerę to ruszałam?!

Wygląda spoko, to poglądowa fotka - z lewej zaraz po przekłuciu, z prawej z wczoraj, no, właściwie z dzisiaj z nocy. Jak widać, kolor małżowiny świadczy o tym, co się tam wyczyniało.

A teraz najlepsze. Mam to samo w lewym uchu. Robione miesiąc po prawym. Nie ruszam tego. Choćbym miała tę sztanglę do końca życia nosić. 

🤪

Odnośnie odchudzania. Stoję sobie przebrana na trening, a moja Młodsza mówi "schudłaś". Hurra, widać! Dziecko i pijany prawdę mówią! 

21 września 2021 , Komentarze (10)

Troszkę statystyki. Wybaczcie, ale prowadzę zajęcia z tego przedmiotu, więc mam zboczenie zawodowe.



Błąd przypadkowy

Najczęstszym błędem są błędy statystyczne, przypadkowe, na które wpływają czynniki losowe i różne modyfikacje pomiaru (np. ustawienie sprzętu pomiarowego w innym miejscu, wpływ nierówności powierzchni, wahań temperatury, refleks badającego, błąd paralaksy i tysiące różnych czynników). Te błędy (niepewności) można zmniejszać poprzez wielokrotne powtarzanie pomiarów. Na koniec wyciąga się średnią. Im więcej powtórzeń, tym mniejszy błąd pomiaru. Czyli na przykład, ważymy się kilkukrotnie, stawiamy wagę na twardej powierzchni, staramy się zawsze w tym samym miejscu, albo w różnych miejscach, ale kilku. Im więcej powtórzeń, tym pewniejszy wynik.

Błąd systematyczny 

Czyli błąd aparaturowy, albo błąd metody. Możemy mieć wagę, która jest źle wykalibrowana. Zawsze będzie zaniżać lub zawyżać. Albo wyciągnięty centymetr. Albo coś tam. Możemy też źle wykonywać pomiary. Na przykład stawiając wagę na miękkim podłożu pokazuje ona błędny wynik, bo część ciężaru odbiera ta miękka powierzchnia. No tu metodą radzenia sobie z tym jest kalibracja urządzeń, wzbogacanie swojej wiedzy, żeby poprawić metodę i tak dalej. Ale często nie zdajemy sobie sprawy z tego, że nasze urządzenie pomiarowe jest źle skalibrowane. 

I wreszcie trzeci typ:

Błąd gruby

Pojedyncze, totalne odstępstwo od zwykłych pomiarów. Zdarza się, że na przykład waga spada sobie w sposób ciągły i nagle BACH, skok o 2 kilo w górę w ciągu dnia. Albo w dół. Prawda? Takie błędy się usuwa. Nie bierze się ich pod uwagę, bo nie wpływają na całokształt. 


Czemu o tym piszę?

Akurat nie chodziło mi w tym poście o wagę, chociaż to też dotyczy pomiarów masy, ale dzisiaj zaszalał mój pulsomierz zegarkowy. Albo miałam zegarek za słabo przypięty (chyba o to chodziło), albo było za zimno, albo coś tam jeszcze. Faktem jest, że przy spokojnym 12-kilometrowym biegu, takim w strefie aerobowej, kiedy mogłam rozmawiać, bez zadyszki, wyświetlił mi, że miałam średnie tętno 154 ud/min, maksymalne 198 ud/min, przy czym spędziłam ponad godzinę w strefie anaerobowej na 4 i 5 strefie. Haha, śmiech na sali. W niedzielę płuca wypluwam i ledwo minutę anaerobów uzyskuję, a tu taki kwiatek. Oczywiście, pomiar do kosza. Na logikę biorę 12 km lekkiego biegu, tempo wolno-truchcikowe, czas 1 godz i 25 minut, czyli jakieś 800 kcal powinno zlecieć. Po co mi to? Żeby oszacować tempo chudnięcia przy znanej kaloryczności jedzenia. Około. Postanowiłam, że jeszcze tydzień, dwa to będę kontrolować, później jem intuicyjnie i olewam wpisywanie każdej rzodkiewki do MyFitnessPal. O, taki jest plan. 

20 września 2021 , Komentarze (8)

Podsumowania wagowego nie będzie, bo waga została na wsi. Mam tylko tą lusterkową, ale ona wątpliwa jest. Zresztą, waga w obecnej sytuacji ma dla mnie jedynie znaczenie pozwalające określić PPM. Myślę, że dwa tygodnie nieważenia niewiele zmienią. 

W tym tygodniu ruchu było odrobinę mniej. Dzisiejsza tempówka, choć utrzymana w tempie 5:42 min/km, więc zgodnie z założeniem poniżej 6, jednak musiała mieć przerwy z powodów fizjologicznych. Bywa. W związku z tym nie wymęczyła mnie tak, jak powinna i w strefie anaerobowej spędziłam jedynie momencik, niewiele ponad minutę. Złożyły się na to też warunki pogodowe. Zimno.

Średnia dzienna ilość spalanych kalorii to około 2600. Zjedzone na pewno mniej, więc spadek będzie.

Średnia dzienna ilość kroków 27600. 

Dziś była impreza urodzinowa mojego dziecięcia. Zrobiłam tort o smaku białej czekolady i rafaello z malinami. Masa z mascarpone i bitej śmietanki. Dobry był. Kocham w tej diecie to, że wolno mi jeść bezkarnie torty i inne pyszności.

Mam już rozpiskę zajęć. Będzie ciężko z bieganiem w czwartki. Mam zajęcia od ósmej do ok  16.00. Niestety, nie da się tego zmienić, ale to tylko 7 tygodni. 

__________

Problemem dla mnie jest regularność posiłków. Z kilku względów. Po pierwsze, śniadanie. Nie jestem głodna zaraz po wstaniu, a poza tym mocny trening lepiej mi robić na czczo. Jestem wówczas szybsza, lżejsza i mam więcej energii. Nie pisząc już o tym, że biegając z pełnym żołądkiem najnormalniej chce mi się wymiotować. To jest tak już, że niezależnie od dnia, śniadanie jem 3-5 godzin po obudzeniu. To już się nie zmieni i tak jest OK, tylko, że gorzej jest, kiedy mam na rano być w pracy i śniadanie wypada mi wtedy. Niestety, nie zawsze mam możliwość jedzenia w pracy. Nie mogę sobie po prostu wyjąć posiłku. Będę musiała coś wymyślić.

Druga sprawa to brak apetytu i robienie zbyt długich przerw. I tu przychodzi mi z ratunkuem ograniczenie ilości posiłków do 2. Tylko, że obecnie mam zbyt dużo do zjedzenia, żeby to się dało podzielić na 2 posiłki. Będę musiała zwiększyć gęstość kaloryczną posiłków. Przede wszystkim więcej tłuszczu, bo tu mam tendencję do zaniedbań. Jem prawie połowę tłuszczy, które powinnam. Teraz na szczęście są te młode orzechy, to moje wybawienie. 

Po cukrach prostych chce się jeść. Więc tylko mała ilość, dla smaku po posiłku. Lub przy długich treningach i na zawodach.

Ogarniam.

17 września 2021 , Komentarze (1)

Dziś biorę pod lupę najbardziej zewnętrzną moją powłokę, czyli ciało materialne. Bywało, że kompletnie było mi ono obojętne. Bywało, że wkurzało mnie i brzydziło. W niewielu momentach podobało mi się. I rzeczywiście, miało to związek z kształtami. 

Moje ciało jest i zawsze było bardzo mocne. Zdrowe. Odporne. Nigdy niczego nie złamałam (poza pękniętą kością ogonową z powodu zjeżdżania w szkole po kamiennej poręczy). Praktycznie żadnych chorób, niezależnie od wagi. A ta bywała bardzo różna. Robiłam qz tym ciałem różne eksperymenty. Ono dzielnie mi służyło, buntując się czasem na co głupsze pomysły (pozostawię rzeczone w sferze niedopowiedzeń). Wreszcie, moje ciało wydało na świat potomstwo. Jest plastyczne. Na ćwiczenia, diety odpowiada zgodnie z oczekiwaniami, a nawet zaskakująco łatwo poddaje się wszelkim przemianom. Adaptuje się do długiego wysiłku. To naprawdę kawał dobrego sprzętu. Solidny mechanizm. Więc czemu tak odpuściłam dbanie o sam wygląd? O to opakowanie? Czemu wygląd stał się mi obojętny? 

Może dlatego, że patrzę na innych ludzi także głęboko? Kompletnie obojętne mi, jak wyglądają. Przyciąga mnie lub odpycha ich charakter, intelekt, osobowość. A wiadomo, że jak sobie, tak innym. 

Tylko, że to się wcale nie wyklucza. I w zasadzie muszę przyznać, że zależy mi na moim wyglądzie. Po to, żeby podobać się nie komukolwiek innemu, tylko samej sobie. 

Wiem, że przy wadze poniżej 75 kg wyglądam całkiem zgrabnie i nie widać po mnie, że aż tyle ważę. 

Wreszcie, szczupłość daje mi zwinność. Dlatego będę chudła.

16 września 2021 , Komentarze (8)

Tytuł dzisiejszego wpisu ma powszechnie wydźwięk pojoratywny, ale chciałabym ocieplić ten zwrot, przywrócić mu znaczenie biblijne i wbrew pozorom, ma to również związek z odchudzaniem. Moim przynajmniej.

Pozwólcie, że przybliżę Wam moją osobowość. Od dziecka byłam beztroskim, radosnym i pełnym zapału, ciekawskim i jednocześnie upartym dzieckiem. Można było mnie przekonać do czegoś, jeśli mi się pokazało, że ma to sens i jeśli uznałam, że nie narusza to mojej strefy komfortu.

Strefa komfortu to mój absolutny priorytet. Ale, wbrew pozorom, nie rozrasta się ona zwłaszcza na innych ludzi. Nigdy, przenigdy nie oczekiwałam od nikogo niczego. Jeśli inne osoby cokolwiek mi ofiarowywały, czy to materialnie, czy energetycznie, uczuciowo, odbierałam to zawsze jako dar, z radością i wdzięcznością, nigdy jako coś, co mi się należy. To dość istotny punkt, z uwagi na to, że wokół mnie było i jest dużo wspaniałych osób, od których dostaję wręcz tyle, że ledwo to unoszę. 

Wracając do dzieciństwa. Zawsze miałam to, co mi było potrzebne, pewnie dlatego, że potrzeby miałam znikome. Zawsze robiłam z radością to, co sprawiało mi radość, a to, czego robić nie lubiłam, zostawiałam. I tak, miałam komisa z przedmiotu, którego szczerze nie cierpiałam, jako że pamięć mam raczej słabo-przeciętną, a kucie czegoś, co było podane sucho i nudno, było nie do przeskoczenia. Mama załatwiła mi korki u znajomej nauczycielki i kiedy ta przedstawiła mi to samo w interesujący sposób, nauczyłam się na blachę i zdałam bez problemu. 

Jeszcze jedno, a mianowicie zmuszanie. Powoduje we mnie jedynie narastający opór i bunt. Kiedyś rodzice, w dobrej skądinąd wierze, chcieli mnie przymusić do nauki. Skutek był taki, że pogorszyłam oceny. Kiedyś, chyba w 3 klasie podstawówki, uznałam, że nie pójdę do szkoły. Mama wystawiła mnie z tornistrem za drzwi i kazała iść. Co zrobiłam? Przesiedziałam cały dzień na progu. Potem mama musiała mnie usprawiedliwiać. Ech, lekko ze mną nie mieli! Ale nie byłam złym uczniem. Z ulubionych przedmiotów byłam najlepsza w klasie i bez problemów zaliczałam kolejne szczeble edukacji. 

Na marginesie dodam, że z tych nielubianych przedmiotów jakoś udawało mi się migać, ale jak, to nie zdradzę, bo to tajemnica :)

Dobra. Dorosłam, pracę znalazłam w dniu, w którym zdałam magisterkę i tak sobie pracowałam, dalej się kształciłam, ale nadal robiłam tylko tyle i tylko to, co mi się podobało. 

Każda wypłata, każda nagroda, czy wygrana, każda darowizna, czy cokolwiek życie mi rzucało pod nogi, było prezentem. I traktowałam to z radością, wdzięcznością i lekkim niedowierzaniem. Bo wszystko to przychodziło i nadal przychodzi zupełnie bezwysiłkowo. 

Podsumowując, moje życie to jedna wielka frajda, a w dodatku za to mi płacą! 

Nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek czuła stres. W ogóle nie znam tego pojęcia. Przed egzaminami czy operacjami czułam coś w rodzaju podniecenia. Bo zdarzały się też sytuacje ocierające się o śmierć, ale to zupełnie osobny rozdział, napomknę tylko tyle, że śmierci się zupełnie nie boję.

Czy zawsze jestem szczęśliwa? Na ogół tak. Bywało, że dostałam po doopie. Bardzo jestem za te lekcje pokory wdzięczna. Co robiłam? Zamykałam się w mojej jamce i wyłam lub lizałam rany. Tyle. Żyje się dalej bogatszym o te doświadczenia 

Gdyby mnie ktoś spytał, jak osiągnąć szczęście, odpowiedziałabym "Chcesz być szczęśliwy? To po prostu bądź". 

Dlaczego o tym piszę. Tu, w pamiętniku odchudzania. Otóż to właśnie dotyczy czegoś, czego nie rozumiem, a co zostało mi jakby wpojone przez społeczeństwo, coś, przez co każda moja dieta kończyła się fiaskiem. "Chcesz być szczęśliwy, chcesz osiągnąć sukces, to PRACUJ, WYRZEKAJ SIĘ, UMARTWIAJ, NAŁÓŻ SOBIE PRĘGIERZ I TYRAJ." Próbowałam. I powiem, że mam głęboko gdzieś taki sukces. To kompletnie nie współgra z moim wnętrzem. Zawsze po osiągnięciu rzeczonego celu, zamiast radości i spełnienia, czułam dyskomfort i utratę własnej tożsamości. 

Dlatego jedyna droga dla mnie, to droga będąca celem. Robienie z pasją tego, co kocham, brak jakichkolwiek wyrzeczeń, kieratu. Jestem człowiekiem wolnym, szczęśliwym, jestem niebieskim ptakiem, który JUŻ fruwa, a świat daje mi w prezencie okoliczności i spełnia moje marzenia. 

Nie wierzycie? To patrzcie! 

To się dzieje.

:)

15 września 2021 , Komentarze (25)

Uwaga! Jeśli ktoś wykreśla słodycze ze swojej diety i uważa je za zakazane i na indeksie, to niech w tym miejscu przerwie czytanie i zajmie się czymś innym.

Mam na myśli słodycze w szeroko pojętym znaczeniu. Czyli próz cukierków, czekolad, ciast i ciastek, także cukier ukryty w napojach kolorowych, do słodzenia, jako dodatek do żywności, gdzie w ogóle się go nie spodziewa (np. wędliny, ketchup, czy choćby pieczywo), a także alkohol. 

Nie będę demonizować słodyczy. One są dobre, w sensie "smaczne" i już. 

Wiadomo, że żeby schudnąć konieczny jest deficyt kalorii. Można więc schudnąć jedząc sobie szklankę cukru dziennie. To zaledwie 220 g, więc kalorycznie wychodzi 850 kcal, więc jeszcze prócz tego można zjeść ho-ho-ho i chudnąć. 

To, że to puste kalorie wie każdy. No ale nie w tym problem. 

Problem w słodyczach jest zupełnie inny, według mojej wiedzy i obserwacji. Szybki cukier daje szybki wyrzut insuliny. Chwilowe zaspokojenie, szybki spadek i... głód. Dlatego i tylko dlatego w mojej diecie nie ma miejsca na słodycze... generalnie. Bo marginalnie są i będą. 

Dlaczego?

Bo są smaczne. Bo się nimi częstuje. Bo występują na imprezach. Bo są częścią życia towarzyskiego. Wreszcie dlatego, dlaczego ich unikam - bo dają szybki wyrzut insuliny, a to jest czasem pożądane i jak najbardziej na miejscu! 

W większości moich dotychczasowych diet słodycze były albo zakazane, albo zastępowały posiłki. 

W pierwszym przypadku stwarzało to problemy natury towarzyskiej. Czyli "nie skosztujesz mojego ciasta?! A tak się starałem/-am!", albo "ooo... Ty znowu na diecie, współczuję", albo  "no skuś się, skuś", a kiedy się skuszę, to albo skutkowało to mega wyrzutami sumienia, głodówkami "za karę", albo poczuciem beznadziei i walnięciem całej diety w cholerę, bo po co mi taka dieta, na której się cierpi?

W drugim przypadku, kiedy słodycze były dozwolone, ale wliczone ściśle w bilans i miałam do wyboru, albo zjeść porządny treściwy posiłek, albo ciacho zamiast, to zjadłwszy to ciacho za godzinę, dwie, odczuwałam spadek insuliny i głód i płacz, że tak pilnuję diety, a tu nie mogę wytrzymać do posiłku. 

Więc nie.

Teraz słodycze mam dopuszczone. W dwóch sytuacjach:

1) Po lub podczas treningu. Tu jest potrzebny szybki kop energetyczny. Na zawodach na punktach żywieniowych nie ma serów czy klopsików sojowych, tylko jest czekolada, kostki cukru i banany. Aha, no i żele i napoje energetyczne. Bo to daje power. 

2) Po posiłku. Dla przyjemności. Dla komfortu. Także na różne imprezy powinnam przychodzić najedzona.

W takich wypadkach nie wliczam słodyczy do bilansu kalorii. One są ponad bilans. Mam zjeść te 1900 kcal zdrowych pełnowartościowych posiłków. Słodycze nie zastępują mi posiłku. Wyjątkiem są zdrowe, pełnowartościowe "słodycze" czyli batony, koktajle białkowe, różne wypieki specjalnie zbilansowane pod kątem BTW, owsianki na słodko (których nie jem, bo nie lubię), płatki śniadaniowe, naleśniki i tak dalej. Te wliczam do kalorii, bo to pożywienie. Lizaków, czekoladek, ciasteczek i innych takich nie. 

A teraz kiedy nie wolno mi jeść słodyczy i dlaczego.

1) Nie zastępuję słodyczami posiłków. Chodzi oczywiście o te puste słodycze. Nie o zdrowe słodkie posiłki. Nie mogę opierać mojej diety na pustych kaloriach. Nie.

2) Emocjonalnie. Nie zajadam stresu. Nie nagradzam się. Nie zajadam nudy. Nie zajadam smutku. Nie za karę. To wszystko do kosza. Jedzenie nie ma mieć związku z emocjami w ten sposób. 

No dobra. A kiedy zostanę zaproszona na wesele, urodziny, czy inną imprę i zaszaleję? Kiedy przekroczę moje nie tylko ustalone do chudnięcia deficytowe limity, ale przekroczę limit utrzymania i zacznę tyć? Co wtedy? Nic. Absolutnie nic. Żeby przytyć 1 kg muszę przyjąć DODATKOWO 7000 kcal. Załóżmy, że poza moimi normalnymi posiłkami jakimś cudem na takiej imprezie zjadłam te 7000 kcal. Co oczywiście jest praktycznie niemożliwe, bo musiałabym żreć na okrągło same torty. No ale OK, atak kompulsu. Tak bywa. No i co? Najgorsze, co mnie po tym może spotkać, to kilogram na wadze więcej. Z czego pewnie samego tłuszczu będzie mniej, więcej to masa w jelitach, no ale gdyby nawet ten kilogram tłuszczu. Czy to koniec świata? Mam się pociąć, ubiczować, ogłosić głodówkę przez tydzień? Nie, absolutnie nie robię nic ponad to, jak powrót do mojej diety (sposobu na życie) 1900 kcal. Będę cięższa, ale będę sobie nadal chudła. Zdrowo. Najwyżej odpokutuję bólem brzucha i niestrawnością. Te objawy nauczą mnie, żeby następnym razem zjeść jeden kawałek tortu, nie siedem 😁. Ostatecznie mogę te pożerane kalorie przerywać spacerami. Wyjdzie na zdrowie.

Jak mawia moja kochana trenerka "nie ma kalorii, których nie można spalić". A słodycze są dla ludzi. 

© Fitatu 2005-25. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Serwis stosuje zalecenia i normy Instytutu Żywności i Żywienia.