Ostatnio dodane zdjęcia

Sylwetka

Poprzednia Początkowa sylwetka
Obecna Obecna sylwetka
Cel Mój cel

O mnie

Jakby było świetnie to by by nas tu nie było, no nie?

Informacje o pamiętniku:

Odwiedzin: 6950
Komentarzy: 10
Założony: 7 marca 2009
Ostatni wpis: 5 lipca 2016

Pamiętnik odchudzania użytkownika:
Zalsia

kobieta, 53 lat, Warszawa

158 cm, 53.00 kg więcej o mnie

Postępy w odchudzaniu

Najskuteczniejsze odchudzanie w Polsce.

Wpisy w pamiętniku

5 lipca 2016 , Skomentuj

No i wyszło szydło (ups!) z wora. Motywacja pod krechą. Zaczynamy od nowa, nie rezygnujmy po pierwszych niepowodzeniach. Na jutro się przygotować i do boju, a co. Postaraj się kobieto, zrób to dla współwczasowiczów, jeśli nie dla siebie. Choć prawdę mówiąc - w tym wieku, kto jeszcze patrzy i się dziwi? Chyba już nikt. 

W niedzielę kłopocik, utknęliśmy na działce, a tu jeno resztki z sobotniego grilla, brokułek, chude piersi zagrodowe, papryczka, cukinka, wszystko elegancko podgrillowane a chrupiąco. Kapka oliwy, tortille z mąki owsianej i sos jogurtowy z czosnkiem... 600 kalorii...

Wczoraj przyjaciel z dalekiego Gdańska zawitał. Późna kolacja, a że coś trzeba było naszykować na szybko - kluchy z mocno bazyliowym pomidorowym sosem. Świeże to wszystko, młoda cukinka, cebula cukrowa do łez, pomidory pachnące, krzaczek świeżej bazylii, na koniec krótkiego grzania trochę czosnku, kurczak zgrillowany w niedzielę na rzecz diety... i pod kieliszek białego wina... 600 kalorii.

Dziś lunch z gościem z Hiszpanii, skromnie, pomyślałam, wezmę chłodniczek. Skubnę tylko pierożka z jagodami... 600 kalorii.

Ok. Już więcej grzechów nie pamiętam z ostatnich kilku dni. Za wszystkie szczerze bym żałowała, gdyby nie to lato, świeże jagody, obfite pomidory, jajka z sąsiadowego wolnego wybiegu, rany, czemu to takie trudne jest!

Fakt, nie dałam się teściowej kochanej - oparłam się bezwstydnym kluchom z jagodami, ciastu drożdżowemu, bułeczkom, lodom, ciastkom i innym takim. I co? Nic. Obfitam nadal jest.

24 czerwca 2016 , Komentarze (1)

No nie jest łatwo. Owoce, warzywa, zapachy lata, a tu trzeba ciągle kontrolować co, ile, kiedy, jak. Ugotowałam bób. Błąd. Uwielbiam te letnie frykasy, truskawki, maliny, kalafior, wszystko na bazarku świeże, pomidory, rukola, wszystko pachnie, a tu jedz surówkę z kapusty kiszonej. Nażarłam się tego bobu zamiast kolacji, nie wiem ile, pewnie za dużo. Bez kontroli.

No niełatwo. 

Przez dwa tygodnie 0,4 kg. Szału nie ma, by nie rzec "dupy nie urywa". Od dwóch tygodni nie gram w tenisa, nie biegam. Okazało się że zepsuł mi się kręgosłup.  Bardzo.

Zmieniłam ustawienia, od poniedziałku pewnie zmniejszą mi ilość kalorii bo zmniejszyłam aktywność fizyczną. No to przyjdzie cierpieć i tyle. A jak dać radę na całonocnej imprezie? Niewyobrażalne. Tu wyjdzie nagi fakt: jaka jest twoja motywacja, droga vitalijko?

28 sierpnia 2013 , Komentarze (2)

To ciekawe, ale odkąd biegam to nie tylko nie schudłam, ale przez wakacje nawet troszkę przytyłam. I ciekawe, że wcale nie jest mi z tym źle. Widzę wyraźnie już teraz zmianę w sylwetce. Niby 55 kg to o 5 więcej niż moja wyśniona waga, ale coraz mniej mi to przeszkadza. Nawet już chyba nie będę dążyć do ideału, poprzestanę na 51 - 52 kg. Patrzę w lustro i się akceptuję. Przecież modelką być nie muszę, mam swoje lata i swoje priorytety.
Doszłam do końca pierwszego etapu "usportowienia", kiedy postępy są bardzo szybkie i namacalne. Wczoraj biegłam godzinę i 11 minut, zrobiłam 9 km. Nadal nie da rady wystartować w biegu na 10 km. Nie wiem czy się uwinę do końca września...
Biegam 3 razy w tygodniu. Jak zaczynałam to było częściej, ale i obciążenie dla organizmu było mniejsze. Teraz nie dałabym rady, nawet gdybym bardzo chciała. Wakacje dały kalorycznie w kość, były fryty kilka razy, a co, piwko, a co, późne kolacje, czasem jakieś lody, a wszystko dość nieregularne... No i jest 55 kg. Fuj!
Ale teraz już w domu, wszystko regularnie, planowo, zwyczajnie. Da się przewidzieć i nie dać ponieść fali łąkomstwa... zobaczymy za miesiąc!

27 czerwca 2013 , Skomentuj

Wielkie, oj wielkie zmiany! Biegam od 28 kwietnia i chyba już to pokochałam. To jest rewelacja! O ile ktoś lubi samodzielne stawianie sobie wyzwań i bycie ze sobą. Ja lubię. Próbowałam siłowni, nuda. Rower OK, ale trzeba go wyciągać, a poza tym mam tylko rower górski, kierownica nisko, strasznie boli kręgosłup lędźwiowy... Zajęcia grupowe - te jakieś wygibasy w rządkach w ogóle mnie nie pociągają, jakoś ruchy pod dyktando to nie dla mnie, zawsze byłam indywidualistką.
Bieganie za to daje mi wszystko, a najwięcej daje radości to, że jesteś sama ze sobą. Nic nie musisz, nic. wszystko możesz. Możesz po prostu tylko iść sobie powoli ze smyczą w ręku, wcale nie musisz przyspieszać. Tyle że to tak niewiele wysiłku przebiec pierwsze 100 m. I dalej tylko spacerujesz. Możesz jutro znowu wyjść, i wcale nie musisz biec, ale zaciągasz poranne miejskie powietrze i coś cię gna, szkoda czasu, podbiegasz kilkaset metrów, potem znów tylko spacerujesz. Jutro też nie musisz, ale jakoś tak zaczynasz delikatnie truchtać, robisz pewnie z kilometr. Ostatni raz biegłaś taki dystans w podstawówce! Nie, nie męcz się, nie musisz, tylko tyle, ile masz ochoty. Wciągasz wiosenne, a teraz letnie poranne powietrze do płuc, zapach skoszonej trawy, kwitnącego złotokapu, kiedy jeszcze się miasto nie obudziło do końca, a ty zbierasz rosę na butach do biegania. Pies obok, jęzor na wierzchu. Po dwóch miesiącach biegnę 6 km bez problemu, nawet bez większej zadyszki. Jestem lekka, jestem silna. Czuję, że panuję nad sobą, wiek nie jest już dla mnie problemem, z resztą - co to za wiek?
Piątek wieczór, imprezka. Skaczę do rana każdego rock'n rolla, mąż mi rzuca gdzieś koło pierwszej w nocy: "fajnie mieć kondycję, nie?" Fajnie że to widzisz, kochanie, fajnie, że mogę zacząć planować start na 10 km na jesieni, na razie dalej nie myślę, idę rano biegać. Już się cieszę.
Nie za bardzo myślę o odchudzaniu. Nie schudłam ani kilograma odkąd biegam. Ale wiem, że i na to przyjdzie czas, jeśli będę dalej biegać. Może za miesiąc, może za pół roku, może za rok, obym to kochała jak teraz!


13 marca 2013 , Skomentuj

Ścisłego odchudzania to ja się już nie trzymam. Jest ponad 6 kg mniej, jak mnie kto parę miesięcy nie widział, to się dziwi, a ja już przywykłam do mnie mniejszej. Zaglądam do planera, teraz to znacznie wygodniejsze, ale odpuściłam sobie ścisłe trzymanie się każdego kęsa. Tempo spadku w związku z tym żółwie, ale mi to wystarcza. Ponieważ zostały jeszcze tylko około 2-3 kg, więc się nie przejmuję tylko od powrotu z nart jadę na hamowaniu silnikiem. Zasada naczelna: co tydzień ważyć mniej, nieważne ile, nawet 100 g mi wystarcza, byle mniej niż tydzień wcześniej. I działa. W każdym razie na razie.
Rośnie we mnie głębokie poczucie konieczności ruchu. Rośnie i zaczyna doskwierać. Przyjemny znany rutynowy rytm Pobudka - śniadanie - praca - dom - kolacja - dzieci - spać musi ulec transformacji, gdzieś trzeba wcisnąć ruch, lepiej to wszystko poupychać. Myślę i myślę, a jak coś wymyślę i zacznę wdrażać, to się pochwalę. Chciałabym i bojęsię bo już nie raz mi się nie udało. Po prostu nie czuję przyjemności w takim miejskim sporcie i trudno mi siebie przekonać że chcę rzeczywiście poświęcać temu czas. Przyjemniej poczytać w łóżku albo jakiś filmik se obejrzeć, po internecie pośmigać, tyle fajnych rzeczy można w tym czasie porobić...

4 lutego 2013 , Skomentuj

Przyczyny niepowodzenia

Albowiem na stoku się jadło różne takie. A po powrocie do domu jeszcze gorsze. Tfu! Ale świństwa! Na przykład wino i sery. A na górze dwa razy nawet omlecik z cukrem. Albo sałata i ciut fryteczek od synka. Ciasto po śniadaniu... serniczek albo makowczyk. Pierożków co mama narobiła na wyjazd wnucząt też się pojadło. W ogóle nie kontrolowałam ilości, nie było z resztą jak jeść po 5 razy dziennie, więc się jadło 3 razy a że dużo ruchu to duży głód, to duże porcje, a potem winko albo i drink z wieczora... No to i tak nieźle się skończyło. Już czułam co to będzie jak wczoraj zakładałam spodnie...
Każde wakacje, ferie, wyjazdy tak się kończą. Ustabilizowany codzienny rutynowy porządek dnia pozwala na dobre efekty. Ruch niestety wcale nie pomaga: jakoś w moim przypadku czy się ruszam dużo, średnio, czy wcale - nie ma żadnego wpływu na wagę, a wręcz nawet taki, że waga rośnie. Dlaczego? Nie wiem. Codziennie wiele godzin na śniegu, dużo męczących zjazdów, czasem pot spływał mi po plecach...
A tymczasem mój mąż proszę bardzo, i owszem. Trochę ruchu i hop! waga w dół. Mężczyźni!

18 stycznia 2013 , Skomentuj

W styczniu nie poszło dobrze. Nie do końca rozumiem dlaczego, powinnam spokojnie mieć 1 kg mniej. Jak tak analizuję to chyba nie dbałam o ostatni posiłek białkowy. I często wieczorami byłam głodna, a że nie chciałam podjadać, to pewnie organizm czytał informację: brak pożywienia, oszczędzaj na spalaniu.
Wprawdzie jeszcze trochę dni zostało, ale za tydzień wioooo na nartki, a tam nie będzie siły trzymać się diety - co znajdę w barze na stoku, to zjem.
Generalnie zatem zakończenie procesu pewnie gdzieś w marcu, oj, oj, powoli to idzie - powoli.
No i drugi czynnik niepowodzenia - w styczniu miałam wdrożyć plan ćwiczeń, a nie zrobiłam tego, właściwie nie wiem czemu. Chyba po prostu tego nie lubię i uruchomił się mechanizm "jeszcze nie dziś". Czuję realną potrzebę, więc może nie wszystko stracone.
Cieszy mnie że te 6 kilo widać. Ale widzę też inny objaw: choć inni widzą, ja przestaję. To znaczy jest jakiś taki mechanizm, który siedzi w głowie i mówi: jesteś gruba! Nieważne, że już ważę tyle ile przed ciążą, widzę tylko te miejsca, gdzie jeszcze został tłuszcz. Widzę się nadal taką jak byłam. To znaczy nie, oczywiście dostrzegam zmianę, ale pierwszy efekt "och!" zniknął i zostało tylko: spójrz siebie, na brzuch, zobacz, biodra, uda! Ile nosisz tłuszczu! obrzydliwe! Zaczynam podejrzewać że mózg nie do końca jest obiektywny w tej kwestii. Nie chcę siebie przekonywać jak jest świetnie, ale nie chcę też wiecznie patrzeć na siebie jak na kiełbasę, nieważne czy będę ważyć 80 czy 50 kg. Chciałabym umieć akceptować swoje ciało, a jak widzę ta akceptacja wcale nie rośnie z każdym utraconym kilogramem, ba, w ogóle się nie zmienia.

23 listopada 2012 , Skomentuj

Czynniki sukcesu

  • Rezygnacja z wszelkich węglowodanów po 18.00 nawet jeśli nie zjadłam wszystkich posiłków. Odrobina warzyw, sałata i chude mięso lub ryba - nie zaszkodzi.
  • Porządne śniadanie, może być spokojnie większe niż w jadłospisie.
  • Regulacja hormonów tarczycy.
  • Nie odczuwać głodu! i nie przejmować się zbytnio jadłospisem, to tylko wskazówka a nie biblia.
  • Codzienna kontrola wagi i obserwacja co mi sprzyja a co przeszkadza.

19 listopada 2012 , Skomentuj

Króciutko. Niby waga wiele się nie rusza, ale cieszę się że nic w górę a bardzo bardzo powoli w dół. To już prawie 6 tygodni, rewelacji nie ma, ale w sobotę pierwszy raz zeszło poniżej 56. Radość krótka była, prawdopodobnie z powodu wieczornego gawędzenia z ukochanym przy kieliszku wina (znowu!, to brzmi jak nawyk, ale zapewniam, jeszcze nie codzienny...), który się zrobił dwoma, a potem i trzema kieliszkami, i pewnie to zostało mi na niedzielę, a dziś ledwie 56,1. Dlaczego tak łatwo przybrać i tak trudno to zrzucić? Od 6 tygodni nie tknęłam zwykłego chleba, masła, makaronu, ziemniaków, nie mówiąc o czymkolwiek słodkim czy nawet jakimś soku. Pilnuję sztywno tego co jem i ile jem, nie wychylam się ponad dietę, a często kończę dzień bilansem kalorii o 30 - 50 % niższym niż założony (o zgrozo wcale w ten sposób nie tracę więcej, wtedy najczęściej waga następnego ranka jest nieco wyższa, ciekawe zjawisko...). Ogólnie przestrzegam diety w sposób sztywny.

Sławek wczoraj przeczytał gdzieś o badaniach statystycznych, w których badano, wprawdzie w Stanach, osoby, które odchudzały się i osiągnęły sukces. Próbowano wychwycić czynniki kluczowe, czyli takie, które powtarzają się w statystycznie decydującej grupie tych, co sukces osiągnęli i utrzymali. I znaleźli trzy - i tylko trzy takie czynniki:

1. codzienna kontrola wagi;
2. obserwacja własnego organizmu i jego reakcji oraz dostosowywanie postępowania;
3. codzienne jedzenie śniadania.


Poza tymi trzema czynnikami pozostałe działania podejmowane przez różne grupy ludzi, w różnym wieku, z różnym stopniem otyłości czy nadwagi, w różnych miejscach tego wielkiego kraju i z różnych kultur, były całkowicie odmienne. Jedni stawiali na dietę niskokaloryczną, inni na wysokobiałkową i ruch, jeszcze inni na wegetariańską, całkowicie rezygnując z ruchu, inni stosowali system "ŻM", zachowując wszystkie dotychczasowe nawyki żywieniowe,  jeszcze inni przerzucali się na różnorakie "monodiety". Wszyscy jednak stosowali te trzy zasady i wszyscy po osiągnięciu sukcesu te trzy zasady stosowali nadal!

Pewnie dlatego nie wszyscy reagują tak samo na "siłę błonnika" - u mnie ścisłe stosowanie zaleceń, np jedzenie ostatniego posiłku po 20.30 powoduje następnego dnia rano przyrost wagi. Jeśli za to ten posiłek dodam do obiadu albo podwieczorku, a wieczorem co najwyżej herbatka - a to już waga w dół.

15 listopada 2012 , Skomentuj

Dobrze nie jest. Waga dzień w górę, dzień w dół. A ja nie rezygnuję, nie łamię się, właściwie poza silnymi dołami i lekkim osłabieniem nic mi nie brakuje w życiu. To tarczyca. Właściwie wiem to od dłuższego czasu, ale jeszcze równie dłuższy czas nie będę ustawiona, cały czas szukamy o co w tym wszystkim chodzi. Na pewno Hashimoto. Ale pewnie nie tylko, huśtawka z niedoczynności wpadła nagle w nadczynność, teraz znów spadła do niedoczynności, całość niby trochę jak przełom tarczycowy, ale z dziwnym przebiegiem. Może gdyby nie dieta to już bym w drzwi nie wchodziła. Głód atakuje od czasu do czasu, nie powiem że nie. Wieczorami trochę czerwonego wina. Takie małe przestępstwo, ale nie za wielkie. Dziś kieliszek, wczoraj dwa. Za to każde danie obcinam o owoc lub jem mniej, żeby przynajmniej utrzymać wagę. Myślę że organizm zgłupiał. Dlatego gorsza przemiana, osłabienie, i nie tracę tłuszczu. Ale dzielnie idę do przodu, postanowiłam aż do skutku to ciągnąć. I tyle.

© Fitatu 2005-24. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Serwis stosuje zalecenia i normy Instytutu Żywności i Żywienia.