Tytuł wpisu w pamiętniku odchudzania:
JESZCZE TROCHĘ


W styczniu nie poszło dobrze. Nie do końca rozumiem dlaczego, powinnam spokojnie mieć 1 kg mniej. Jak tak analizuję to chyba nie dbałam o ostatni posiłek białkowy. I często wieczorami byłam głodna, a że nie chciałam podjadać, to pewnie organizm czytał informację: brak pożywienia, oszczędzaj na spalaniu.
Wprawdzie jeszcze trochę dni zostało, ale za tydzień wioooo na nartki, a tam nie będzie siły trzymać się diety - co znajdę w barze na stoku, to zjem.
Generalnie zatem zakończenie procesu pewnie gdzieś w marcu, oj, oj, powoli to idzie - powoli.
No i drugi czynnik niepowodzenia - w styczniu miałam wdrożyć plan ćwiczeń, a nie zrobiłam tego, właściwie nie wiem czemu. Chyba po prostu tego nie lubię i uruchomił się mechanizm "jeszcze nie dziś". Czuję realną potrzebę, więc może nie wszystko stracone.
Cieszy mnie że te 6 kilo widać. Ale widzę też inny objaw: choć inni widzą, ja przestaję. To znaczy jest jakiś taki mechanizm, który siedzi w głowie i mówi: jesteś gruba! Nieważne, że już ważę tyle ile przed ciążą, widzę tylko te miejsca, gdzie jeszcze został tłuszcz. Widzę się nadal taką jak byłam. To znaczy nie, oczywiście dostrzegam zmianę, ale pierwszy efekt "och!" zniknął i zostało tylko: spójrz siebie, na brzuch, zobacz, biodra, uda! Ile nosisz tłuszczu! obrzydliwe! Zaczynam podejrzewać że mózg nie do końca jest obiektywny w tej kwestii. Nie chcę siebie przekonywać jak jest świetnie, ale nie chcę też wiecznie patrzeć na siebie jak na kiełbasę, nieważne czy będę ważyć 80 czy 50 kg. Chciałabym umieć akceptować swoje ciało, a jak widzę ta akceptacja wcale nie rośnie z każdym utraconym kilogramem, ba, w ogóle się nie zmienia.

© Fitatu 2005-24. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Serwis stosuje zalecenia i normy Instytutu Żywności i Żywienia.