Trudno mi zaakceptować, że nie mogę chodzić. Ta świadomość mnie dobija. Nastał czas niedołężności. Wczoraj musiałam iść do lekarza, nadreptałam, kulejąc, 7tys kroków i dziś umieram. Boli stopa, boli biodro. Jedyne wyjście to nie wychodzić z domu. Nie zawsze się da.
Jutro musze jechać na kwalifikacje do operacji haluksa, do sąsiedniej mieściny. Znów trzeba będzie chodzić. Nie wiem jak dam radę. Wspomogę się kulą, bo to daje ulgę, ale już całkiem poczuje się jak starowinka.
Przestałam wierzyć, że schudnę. Bez ruchu, to mało wykonalne.
Wczoraj odszedł mój 16letni pies. Bardzo cierpiał, ale nie udźwignęłabym psychicznie, gdybym go uśpiła. A myślałam o tym. Kilka dni czuwania i zrywania się na najmniejszy jęk bólu, próbę wstania. Ostatnią noc leżałam na podłodze obok niego... Już nic go nie boli...