Dziś miałam mały kryzys. Nie wyspałam się. Bolała mnie głowa w nocy i po trzeciej zdecydowałam się na łykniecie ketonalu. Wreszcie minęło i zasnęłam, ale już przed szóstą byłam na nogach. Za mało tego niby snu. Zawsze, kiedy się nie wyśpię, jestem w ciągu dnia mocno głodna. Chodzę tylko i szukam co by tu zjeść.
Ale od rana było grzecznie. Dwa jajka, mały banan i eksperymentalne naleśniki bez mąki. W kwestii tych naleśników z samych jajek i serka wiejskiego, to owszem zjadliwe, ale takie se :) Jak już mam zjeść coś co ma 500kcal, to niech to będzie jakiś konkretny konkret, a nie samo białko.
Tak za mną potem chodziły węglowodany, że się poddałam. Dorwałam się do suszonych śliwek, żurawiny i włoskich orzechów. Z dwojga złego, lepsze to niż kupne ciastka, jakie zawsze mam na stanie. A było blisko, żeby się napchać ciasteczkami. Rozsądek zwyciężył, choć klasycznie umiar nie zachowany.
Jestem w szoku jak gładko wchodzi mi wypijanie dwóch litrów wody. Ręka sama sięga, co chwilę, po butelkę, a że to co w niej mam jest pyszne, ciągle chce mi się pić. Czemu ja wcześniej na ten saturator nie wpadłam…
Z ćwiczeń dziś na pewno nici, nie mam siły przez to niewyspanie i zrobienie ponad 10tys.kroków. A powinnam się przynajmniej porozciągać, bo mój ból głowy mógł być wynikiem właśnie tego, że wszystko się skurczyło.
Ponad tydzień temu pożegnaliśmy naszego kota 😪,który mnie motywował do ruchu. A to chciał jeść, a to trzeba było kuwetę sprzątnąć, a to coś broił i trzeba było wstać. Marudziłam, że sobie człowiek nie posiedzi, ale się przynajmniej ruszałam. Teraz, kiedy go nie ma, siedzę tylko na doopie.