Witam wszystkich walczących tu z kilogramami, przyzwyczajeniami i ....samymi sobą
I witam siebie, nieustannie gotową na zmiany, wyrzeczenia i sukcesy.
Uzależniona od roweru, wciąż przesuwam granice, więcej km, mniej wrażliwości na deszcz czy śnieg, jeżdżę wszędzie, nie pogardzę nawet indoor cycling.
Nie biegam - nie lubię, ale zajęcia w klubie typu interwał, TBC uwielbiam.
Siłownia - hmm, uczucia embiwalentne, inaczej nazwać tego nie umiem, nie lubię ale doceniam efekty i zmuszam się.
Tak jak niektórzy, widząc, że święta nadchodzą, pierniczki zaczynają piec w ilości hurtowej, lampki wieszają i ozdoby, gorączkowo kolejne wyzwania zaczynają np - 7 kg w dwa tygodnie, ja zaczynam wzory na szydełkowe maskotki przeglądać, motki bawełny wyciągać i pod łóżko się wczołgiwać (jakie to szczęście, że odkurzyłam tam niedawno w ramach Wielkiegosprzątaniaprzedświętami) po to coś, czym maskotki się wypycha.
W tym roku moje serce zdobyła cała grupa postaci od Ana Carolina Figueiredo. Ale cierpliwości wystarczyło tylko na Panią Mikołajową.
Skończona kilka dni temu, wciąż nie mogła doczekać się fotki, no bo nie to światło, miejsce, pora..
Wczoraj woziłam ją w sakwie po parku, lesie, jak ciemno się zrobiło, w otwartym oknie ją postawiłam, na tle zapalonych daleko dekoracji. I nic, a raczej byle co.
Dopiero dzisiaj po morsowaniu (kolorowo było, bo klub ogłosił mikołajki, co znaczyło, że dużo osób stało w mikołajowych czapkach🤶🧑🎄), a w trakcie ja tak się zagadałam, że dwie nadmiarowe minuty postalismy w wodzie o tem. 3 stopnie, po ciepłym śniadaniu, pojechałam znowu z Panią Mikołajową na sesję do lasu. I tym razem się udało!!😀👍
Przepis tegoroczny, już ponad dwa tygodnie pijemy go regularnie piątek - niedziela: - duża garść pociętego jarmużu, wyjątkowo dobrze opłukanego, bo w tym roku białe jak śnieg, bardzo maleńkie muszki, siedzą na listkach - tak z pięć sztuk na wielki bukiet liści - 1/3 pęczka selera naciowego - dużo bo ja uwielbiam, a S. nie narzeka - duże jabłko cortland (w zeszłym roku jabłka było mniej, a w zamian była pomarańcza, ale tegoroczna bardzo, bardzo mnie rozczarowała - duża łyżka świeżo zmielonego siemienia lnianego + niecała szklanka wody i resztek herbaty ze świeżej mięty i owoców pigwowca w miodzie Wszystko zblendowane mocno, do konsystencji gęstej i puszystej. Dwa wielkie kubki zielonego koktajlu z tego wychodzą😋. W mojej porcji jest jeszcze białko.
Poniedziałek:20 km rower, 0,5h siłownia
Wtorek: 20 km rower, 0,5h siłownia, po pracy jeszcze krótka jazda na paznokcie - te u rąk malinowe, u nóg ciemno zielone ze złotym, zupełnie niepotrzebnym topem.
Środa: 30 km rower + 0,5h siłownia, wieczorem zbieranie informacji, jak organizacyjnie wygląda szczepienie przeciwko odkleszczowemu zapaleniu mózgu, bo ja, całe lato w krzakach, coraz więcej ich znajduję, na różnych etapach wgryzienia. Nie jest tak łatwo jak z grypą, musi być kwalifikacja lekarza najpierw, ale na szczęście mam to w pakiecie Medicover. W poniedziałek będzie dawka nr 1.
Czwartek: 20 km rower + 0,5h siłownia. Rano okropna niespodzianka, ja jak zawsze pod presją czasu wybiegam z domu, a mój rower stoi sobie z kapciem w przedniej oponie😠. Biegiem z powrotem, po klucz do piwnicy, po rower zapasowy i pędem do pracy na zapasowym niedopompowanym. Kolejna rozmowa z kolegą dlaczego ja wciąż na system z mlekiem w oponie się nie przestawiłam. Wieczorem rozmowa na ten temat w serwisie. Rezultat - w przedniej oponie nie mam dętki, tylko mleko. Nie dowierzam i ciągle tam zerkam, bo jak to tak 🤔
Piątek: 20 km rower. Chyba jednak Mikołaj uznał, że grzeczni byliśmy obydwoje, bo świąteczna półka, zapełniła się łakociami. Takimi wg mnie i S. łakociami = pierwsze w tym roku mandarynki (kwaśne jeszcze - ocena S.) bardzo elegancko wydane herbaty ziołowe na energię i oczyszczanie i wafle babcianki - nasze wspomnienie z wakacji, kupowane tylko w Długosiodle i to też nie zawsze tam obecne.
Sobota: 35 km rower, bardzo udane morsowanie i kolejny Mikołaj, a właściwie jego głowa, w wersji kamyczkowej.
W "moim" - parku dziś dużo biegaczy z poprzyklejanymi ogromnymi wąsami przyszło, akcja mająca panom przypominać, żeby dbali o zdrowie. Uśmiechali się szeroko wszyscy do wszystkich - ze mną włącznie😀. O 8 rano to było = całkiem przyjemny początek dnia.
Pogoda przyjemna jest u mnie, resztki liści wciąż na drzewach i dużo po nimi, wiatru prawie wcale, deszcz nieczęsto.
Potem morsowanie (zapomniałam neoprenowych butów i było na bosaka, tez po trawie spory kawałek i żwirku). Po gorącym śniadaniu - coś pomiędzy jajkiem sadzonym, a jajecznicą + kasza gryczana, 8 sztuk dużej fasolki i pół cykorii, na deser odżywka białkowa z siemieniem lnianym, jeszcze 25 km po okolicy, a tam!!! trzy!! malowane kamyki 🤩
Poniedziałek:20 km rower + 1h siłowni, luźniejszej na szczęście, niż tydzień temu
Wtorek: 17 km rower, i taka czapla spotkana po drodze. Malutka bardzo, niestrachliwa i nie buroszara tylko taka niebiesko szara bardziej..
Środa: 30 km rower + 0,5h siłownia.
Czwartek: 20 km rower (poranne 10 km w strugach deszczu)+ 0,5h siłownia
Jest bardziej szara niż ruda, szara z dużą ilością białego.
Niedawno pojawiła się w "moim" parku i od razu została gwiazdą lokalnych grup na fb. Widać ją z daleka (ja, jak pierwszy raz mignął mi jej ogon pomiędzy drzewami, myślałam, że komuś biały zwiał chomik), nie boi się ludzi. Cudna jest 🤩
A moje morsowanie, szczęśliwie ma ciąg dalszy🥶 . Mój mors - towarzysz z zeszłego sezonu, który jest wieloletnim znajomym S. z pracy, stwierdził, że mieszkam "po drodze" do jeziorka i mogę jeździć z nim. Cieszę się, bo bardzo mnie wciągnął ten dziwny rodzaj przyjemności😉.
Poniedziałek:20 km rower + 50 minut siłowni, nietypowo, bo nie w przerwie (taka ładna pogoda była, że spacer połączony z mikro zakupami w południe mnie skusił), a już po robocie. A na korposiłce tłum, czyli cztery osoby. Głośna muzyka, okna tylko troszkę pouchylane - żeby się nie przeziębić i klima włączona na grzanie - żeby było "świeże" powietrze. Zrobiłam swoje, ale łatwo nie było.
Wtorek: 14 km rower, 50 przysiadów + 3 minuty plank na prostych rękach, pogoda bardzo nie rowerowa - jazda na paznokcie (kolor klasyczny czerwony, mój wybór nr 1 o tej porze roku) była wyzwaniem.
Środa: 20 km rower + 0,5h siłownia.
Czwartek: 20 km rower + 0,5h siłownia.
Piątek: śnieg napadał, ładnie się zrobiło, taki jesienno-zimowy mix kolorów, ale ślisko jak na rower. jakbym musiała jechać do biura, to pewnie bym powalczyła, ale piątek = mój dzień pracy zdalnej. Wyciągnęłam kijki i połaziłam trochę po spokojnych, okolicznych uliczkach. Nudne takie chodzenie. Nowy audiobook też nudny😒.
Sobota: 25 km poranny rower, po idealnie zmrożonym śniegu, nic a nic nieśliskim. Potem 10 minut morsowania🥶!
Niedziela: Morsowanie nr 2 wyjątkowo wcześnie, bo o 9,30, wiec przed tylko zwykłe, krótkie rowerowe kółko po parku. Trasa długa będzie później, po ciepłym śniadaniu, jak już mi zęby przestaną szczękać.
edit: było jak w planach, 27 km tuż przed zmrokiem.
Dzisiaj wreszcie udało się 👍. Czas miałam, towarzystwo też (dwóch znajomych morsów z poprzedniego sezonu).
Ciepło było, kolory jeszcze pięknie jesienne (to miejsce to bardzo ładny park), wody dużo mniej niestety, oprócz na - nikogo, sauna nieprzywieziona, muzyki nie ma, cisza, kaczki i psy na spacerze.
Ja najpierw kółko 25 km po lasach wykręciłam,
do domu po sprzęt i na rowerze jeszcze 5 km nad jeziorko. Pełna zapału i wiedzy różnorakiej, bo naczytałam się teorii i różnych opowieści ze świata zimna.
Bez rękawiczek weszłam, moczyłam dłonie ile się dało, po 8 minutach popływałam tak ze dwie minuty może i wyszłam, ale tak z rozsądku, bo nawet zimna za bardzo nie czułam i nawet zęby prawie mi nie szczękały. Tylko ubieranie jakoś słabo mi szło, rękawy się plątały, noga przez nogawkę przejść nie chciała.. ale ubieranie się nigdy łatwe nie jest. Moi koledzy już gotowi, pobiegli, ja do roweru idę i czuję się dziwnie bardzo. Tak jakbym mogła ogarnąć ułamek tego co zwykle, kierunki i równowaga na poziomie prawie zerowym. Ale mogłam iść, trzymając się roweru, jak to pijaki często robią, tylko lepiej, bo szybko i prosto.
I nawet w tym stanie do głowy mi nie przyszło, żeby do S. zadzwonić, czy do syna, tylko szłam. Uczucie najbardziej zbliżone do takiego, czasami mam, jak wstanę za szybko. Tylko nie mijające.
Dopiero w domu, jak do S. pod ciepła kołdrę weszłam i gorącą herbatę wypiłam - powoli wróciłam do siebie.
Było to niebezpieczne, przerażające chyba najbardziej dlatego, że zupełnie nieoczekiwane.
A ponieważ ja na to pływanie zawsze jeżdżę sama, towarzystwo mam tylko w wodzie, morsowania już nie będzie 😭.
Chyba, że "na sucho" 😉. Jakąś inną rozrywkę na zimne miesiące muszę sobie wynaleźć 🤔.
Poniedziałek:25 km rower
Wtorek: 20 km rower, 50 przysiadów + 3 minuty plank na prostych rękach
Środa: 34 km rower + 0,5h siłownia, 50 przysiady, 6 minut plank boczny (po pracy jechałam do stomatologa i jaka miła niespodzianka - na wysokości BlueCity, ścieżka była bardzo, naprawdę bardzo wąska, od samochodów oddzielona tylko łańcuchem + bardzo szeroki chodnik, prawie zawsze pusty. A teraz zamianka była. I można śmigać spokojnie🚴♀️.
Czwartek: 20 km rower + 0,5h siłownia, 60 przysiadów + 3 minuty plank na prostych rękach.
Piątek: 25 km rower, z tego kilka z dużym kartonem przywiązanym do bagażnika - moje popsute buty pojechały wreszcie do naprawy.
Sobota: 30 km rower, to nieudane morsowanie i 5 km marszu 🚶♀️➡️- szkoda, że garmin był nie na ręku, bo takie niezarejestrowane są mniej ważne.
Auto w serwisie, więc do leśnego domku pojechaliśmy pociągiem Ja uwielbiam, bez korków, bez oglądania wypadków, spokojnie. I nie mogę się nacieszyć zmianą po tych wszystkich niekończących się remontach. Składy są czyste, nowe, jadą cichutko, ludzi mało, bilet w aplikacji - relaks już od wyjścia z domu. Tylko miejsc rowerowych dużo za mało , ale rower tym razem w domu został.
Pogoda sprzyjała - zupełnie bez wiatru, mroczno -kolorowo bo liści wciąż dużo🍂🍁 , listopad w pięknym wydaniu. Na miejscu, dłuuugi spacer przez las, bardzo na okrągło, do domku. A tam rozpakowanie plecaków no i ognisko. Potem, już przy rozpalonej kozie, próby znalezienia ciekawego horroru.
Rano, rower S. do siebie dopasowałam i w drogę. Długosiodło puste zupełnie, żywego ducha nie było, budka z lodami zamknięta, kwiatki schowane.
W lesie pięknie. Rudo, brązowo i zielono we wszystkich możliwych odcieniach. jasne piaszczyste drogi mocno uklepane. Rower S. mego wygodny - siodełko wyłożone miękka nakładką, rączki też. Opony cieniutkie - śmigam bez wysiłku. Aż na pana się natykam, prowadzącego na smyczy, ogromnego, pięknego konia (koni jest tu dużo, coraz więcej, zadbanych, lśniących, a od zawsze można na ludowo wystrojoną bryczką się przejechać). Po obu stronach gesty las, nie ma jak pana z koniem wyminąć. Trzymam odległość i czekam co będzie. A pan obejrzał się, przeszedł na stronę konia i zostawił dla mnie miejsce do minięcia ich, za mało miejsca, moim zdaniem. Odwrócił się tez koń, nerwowo, nerwowo zaczął nogami przebierać, tupać i podskakiwać, coraz bardziej i w las popędził, a pan na tej linie za nim, już w pierwszych krzakach jak długi się wyłożył. Koń zniknął, pan się z liści otrzepał i z uśmiechem na czerwonej twarzy, coś do mnie mówił. Po koniu śladu już nie było..
Potem jeszcze dwa stada jeleni spotkałam, przebiegały przez drogę bardzo blisko, tak blisko jak nigdy. I leśników ze strzelbami i grupą miejscowych, w odblaskowych kamizelkach (mam nadzieję, że to związku z koniem żadnego nie miało 🤔). Polowania w ich lasach co kilka dni są teraz. Na lisy, zające i bażanty między innymi.
Na obiad S. odgrzał leczo z makaronem.
Pokręciłam się jeszcze, mało co ubrana, w dopierocoskończonej, nowej chuście przed obiektywem. To efekt tegorocznego MKAL Westknits - Go Go Dynamo. Cudna wyszła, w kolorach, które chodziły za mną od dawna. Ręcznie farbowane merino, wzmocnione nylonem + silk mohair.
Jak tylko kupię bardzo ciemną, szarą, bluzę, zabieram Go Go do korpo, jako ochronę przed podmuchami z klimy.
Piątek: 27 km rower
Sobota - niedziela: po około 26 km rower i dużo chodzenia z plecakowym obciążeniem😉
Podsunął mi ją fb, rekomendując jako Milczenie Owiec w wersji japońskiej. Wg mnie zupełnie nie jest, ale historia wciągnęła mnie bez reszty.
Słucham jej pedałując albo sprzątając, czytam - robiąc piękną, olbrzymią, musztardowo-szarą chustę. Historia powoli się rozwija, ma wiele wątków i poziomów, też i vitaliowy. Jest jedzenie i nadwaga i przytycie. I brak akceptacji dla grubych kobiet. Jest samotność i uważność na małe gesty, relacje z innymi ulotne, chwilowe, ale ważne. Opisane bardzo oszczędnie, zachowania bardziej niż uczucia. Watek kryminalny oczywiście też jest.
I już kolejkę innych książek mam w głowie (a właściwie w notesie), na które się szykuję!! Wspaniała odmiana, po tygodniach zaczynania i porzucania bo nudy na pudy...😒.
Zimno już, ale kolory na drzewach i pod nimi wciąż piękne. W niedzielę jeszcze planujemy jakieś ognisko w naszym lesie zrobić, grzybów poszukać, zmarznąć przy okazji 🥶.
No i to morsowanie w końcu zacząć.
Poniedziałek:20 km rower, 0,5h spacer i nic więcej. Miałam szczepionkę przeciwko grypie - zastrzyk w lewą rękę (bolała trochę wieczorem) i przeciwko krztuścowi - zastrzyk w prawą - ta nic nie czuła potem. "Żadnych sportów dzisiaj" powiedziała pani doktor.
Środa: 35 km rower + 0,5h siłownia i bardzo udana wizyta u stomatologa. Leczony kanałowo ząb, w którym pani stomatolog złamała narzędzie, przetrwał czas obserwacji i będzie miał założoną koronkę. Hura!! Hura!!
Czwartek: 20 km rower + 0,5h siłownia. Mały sukces - kroiłam w korpo rogale marcińskie, częstowałam innych, sama tylko kawalątek piętki zjadłam. Za czekoladowego misia podziękowałam, a było to już po południu, gdzie bardziej jestem podatna na takie pokusy.
Piątek - niedziela: plany, plany, plany 👍. Bardzo aktywnie będzie. Bardzo zimno. Brudno trochę, bo pompa do wody z naszego leśnego domku już w ciepłej, miastowej piwnicy stoi.
1-go listopada, zaraz "po cmentarzu". Bez umawiania się z nikim, bo tam przecież zawsze ktoś w wodzie stoi. W kostiumie już założonym, ze wszystkim co trzeba w sakwie.
Wyruszyłam raniutko, bo niestety dni tak poukładały mi się w tym roku, że jakoś specjalnie moje groby posprzątane i ozdobione nie były. Tydzień przed = Tatry, w tygodniu, po robocie - ciemno już. Więc rano = o dziewiątej pojechałam. A tam tłum, samochodów, ludzi. Większość z ogromnymi chryzantemami w plastikowych torbach (dwie panie kłócą się głośno, że nie taki kolor kwiatków miał być kupiony. Ciemny miał być, a nie różowy!!!). Przy bramach ogromne kopce śmieci usypane z dekoracji już zużytych.
Na moim rodzinnym grobie stoi ogromny wieniec sztucznych tulipanów, już taki przykurzony i kilka ogromnych starych zniczy. Pojęcia nie mam skąd.
Na grobie dziadków prawie to samo, tylko mniej, bo i grób mniejszy. Robię kilka kursów do śmietnika, ustawiam kwiatki, świeczki, wcześniej trochę suchych liści odgarnęłam.
I uciekłam jak najszybciej.
A na Glinkach (tak nazywa się miejsce do pływania) pusto zupełnie. Właściwie to nie tak zupełnie zupełnie, na maszynach do ćwiczeń jakiś bardzo miejscowy pan siedzi. Podjechałam do pomostu, pan przeniósł się na ławkę obok.
Uciekłam jak najszybciej.
I już mądrzejsza o to doświadczenie, zapytałam na fb czy ktoś się wybiera i tak, jutro o 10,30 będzie podejście drugie. A wcześniej 30 km po lesie (jak tam wciąż pięknie), a później cmentarz raz jeszcze. Rodzinnie, spokojnie, rozmawiając o tych, których z nami już nie ma..
Poniedziałek:20 km rower + 0,5h potatrzański spacer regeneracyjny - było po czym się regenerować:
Bo moje zaczyna być kłopotliwe, szczególnie podczas wakacji.
Tak to prawda, ja naprawdę dużo piję. Wody, ziołowych herbatek i plasterkami imbiru (płaski brzuch i eksplozja energii to moje ulubione, ale nie pogardzę żadną ziołową mieszanką, taka sypaną oczywiście, nie w torebkach). Trochę kawy, coraz mniej.
Codziennie wieczorem litrowy termos takiej "herbaty" wciągam.
No ale są konsekwencje. raz czasami dwa razy w nocy sikam. I w domu to spoko, małe mieszkanie, z łóżka do kibelka bliziutko.
Ale np na kempingu, to trzeba pamiętać o latarce, cichutko ze śpiwora się wygrzebać, potem z namiotu. O żadną linkę nie zaczepić, nie wpaść na rowery, ani na nic. I czasami niezły spacer zrobić. No i trochę strasznie jest w takich obcych, pustych toaletach, gdzie może czaić się...? W
W schronisku trzeba z górnego łóżka zejść (nie spaść) po cichutku z latarką lekko świecącą (tu nie wpaść na coś nawet jest trudniej). W nocnym pociągu to samo, tylko gorzej.
W każdym przypadku trzeba jeszcze wrócić, powtarzając cykl kłopotów w druga stronę. I usnąć.
Już nawet nie wspomnę, jak trudno jest znaleźć odpowiednie miejsce na siku w okolicach Kasprowego czy na Suchych Czubach!
Więc kiedy fb podrzucił mi program Mocne Dno Miednicy Sandry z DDS - zaczęłam.
Dwa dni za mną, na razie teoria, rozluźnianie i napinanie.
W sobotę miał być dzień na Czerwonych Wierchach, wieki tam nie byłam i szykowałam się bardzo. Ale z Kondratowej cofnął nas zimny wiatr, chmury i ilość idących tam ludzi. Na Giewont szło jeszcze więcej.
Schronisko Kondratowa jest w remoncie, czynny tylko bufet. Dookoła porozkłani gdzie się da ludzie z piwem (20 zł puszka) i ciastkiem (25 zł).
W tył zwrot do Kuźnic zrobiliśmy, złapaliśmy autobus na Cyrle, sześć oscypek i jesień w górkach niższych podziwialiśmy. Przez Kopieniec Wielki, pod Nosalem, aż do Kuźnic i około 19, już z czołówką na Kalatówki. Ledwo żywi i szczęśliwi🤪.
A dzisiaj po śniadaniu, już grzecznie, ścieżką nad regulamin i doliną Białej Wody, już w stronę domu. Słońce, złoto na drzewach, cudnie🤩. Tylko im my bardziej na dole byliśmy, tym więcej ludzi się robiło.
I tylko słabo bardzo, bo moje buty meindl, takie niby super, bardzo mało noszone, rozpadły się od przodu🤨. Pół podeszwy się odkleiło, S. podwiązał to kawałkiem sznurówki, ale buty wyglądały, jak takie głodne z kreskówek...