W ostatnim czasie naprawdę starałam się uważać na to co jem. Conajmniej 3 h w tygodniu przeznaczałam na sport. "Wydawało" mi się, że nawet wygladam całkiem, całkiem... I w "nagrodę" kupiłam w końcu tę nieszczęsną wagę... Boże, uchowaj nas wszyskich od takich nagród. Z nabożeństwem ustawiłam ją w łazience w honorowym miejscu. Uznałam, że zważę się nastepnego dnia rano. Zasypiałam z myślą- "ciekawe ile schudłam, z dwa, trzy kilo...". Obudziłam sie radosna, zrzuciłam koszulę nocną w biegu (bo pewnie i ona coś waży :P), lekkim krokiem wstąpiłam na moje nowe cacko i.... ta nędzna kreatura wskazała ... 85,4! Najpierw zrobiłam się czerwona na twarzy, ze wstydu, ze w ogóle śmiałam marzyć, że schudłam cokolwiek... Później lekko zaszkliły mi się oczy... Przytyłam? I to tyle? Aż naprawę ciężko mi uwierzyć. Po chwili uznałam, że waga jest zepsuta i że powinnam ją wymienić... Wyobrażacie sobie grubasa, który zwraca wagę do sklepu uważając, że ta jest zepsuta, bo dodaje kilogramy? :D Pewnie wówczas monitoring nagrałby tą scenkę i puściliby ten filmik na YT...Śmiech na sali...
A jednak coś w tym jest, że ciakawość to pierwszy stopień do piekła. W czasach "przedwagowych" było mi naprawdę dobrze i żyło mi się lepiej i radośniej. Teraz to już tylko wnerw i rozpacz.
Nienawidzę tej wagi całego serca i najchętniej potłukłabym to gówno. Ale ona wciąż kusi, mówi do mnie "zważ się jutro, i pojutrze, i popojutrze..."-znacie to? Ten chory nawyk codziennego ważenia? A ja będę się ważyć- wierząć, ze może w końcu ona uzna swój błąd i wskaże niższy wynik... Ech...
W ramach protestu wyciągnełam juz rower i w dniu dzisiejszym zainaugurowałam sezon rowerowy 2015. Nie ma co rozpaczać, trzeba działać. Ja jej jeszcze pokaże!!!