Potworna chandra mnie dopadła, choróbsko nie chce przejść. Trzyma i trzyma, brałam antybiotyk ponad 3 tygodnie i mimo, że jest poprawa, to jednak nie jestem zdrowa. Zatoki już zeszły, ale trzyma gardło, ucho, dziąsła.. Boli głowa i żołądek. A ja powoli tracę chęć na cokolwiek. W pracy ledwo siedzę, po pracy chce mi się tylko spać, a tu ciągle coś trzeba robić dla zleceń pozabiurowych. Koszmar. Antybiotyk się już skończył i niestety okazało się, że brak apetytu, to wcale nie efekt zdrowo zbilansowanej diety, tylko leków właśnie. Teraz jestem zdołowana, obolała.. i ciągle głodna! Próbuję się ratować naturalnymi metodami, w ruch poszło mleko z miodem, czosnkiem i masłem, zioła - mieszanka Bronchial i mam zamiar zrobić syrop z cebuli. Tylko czy to coś da? Poza tym od kilku dni na mleku z miodem waga ani drgnie, a nawet mam wrażenie, że podniosła się trochę powyżej 61.0 znowu :( Bez sensu.
Kiepska kondycja fizyczna przekłada się na kiepską kondycję psychiczną. Nie robię nic, w gardle gula, ciągły kaszel, problemy z oddychaniem, jak to się stało, że to tyle trwa?! Straszny dołek mnie dopadł.. Pola zdechła po dwóch dniach od operacji, co nie poprawiło mi nastroju..
Próbuję się jakoś motywować, żeby nie spieprzyć. Żeby nie rzucić się na żarcie i zostawić wszystkiego w cholerę.
Najpierw myślę o tym, że będę mieszkać z M. i chciałabym dobrze wyglądać. Nago też. Zależy mi na nim strasznie i naprawdę chciałabym mu się podobać. Tak, żeby kochał się ze mną nie tylko dlatego, że ma ochotę na seks, ale chciałabym, żeby prawdziwie i mocno mnie pożądał. Fizycznie też. Czasem trochę się boję, że się nie uda, że może i mogę być szczupła, ale nigdy nie będę ładna. Nie mam długich nóg, nie mam ładnej twarzy, brakuje mi pewności siebie. Czasem zastanawiam się jak zmienić postrzeganie siebie i skąd się to w ogóle wzięło. Mam wrażenie, że być może z nadmiernej krytyki w dzieciństwie. Nikt mi nie mówił, że jestem ładną dziewczynką, raczej słuchałam, że ten nosi taki duży, że grubasek się zrobiłam (to już trochę później), że inne dziewczynki wyglądają tak i tak, a ja jakoś nie mogę. I choć nie mogę powiedzieć, że mam złą rodzinę, wręcz przeciwnie kocham ich najbardziej na świecie, to mam jednak wrażenie, że nieświadomie zrobiono mi trochę krzywdę. Jestem najstarsza, najstarszego dziecka się nie przytula, musi sobie radzić, młodsze w końcu potrzebują więcej zainteresowania. Niby nic, ale teraz widzę jak bardzo staram się przywiązać do ludzi, jak bardzo brakuje mi takiej bezwarunkowej akceptacji. Przez to nie raz pakowałam się w nieodpowiednie związki, nie umiałam sobie z nimi poradzić, nie umiałam poradzić sobie z zazdrością. Do tej pory jest mi strasznie ciężko. Kilka lat temu, w luźnej rozmowie, jeszcze nie byliśmy parą, M. opowiadał mi o koleżance, która wg niego jest "najładniejszą laską ever". No fakt, długonoga, subtelna, jasnowłosa do tego pewna siebie, wysportowana, ogólnie bajka. I choć minęło tyle czasu, wciąż nie umiem myśleć o tym bez emocji. Że o mnie nikt nigdy tak nie pomyśli.On też nie. Pewnie teraz by się ze mnie śmiał, myślę, że jednak mu na mnie zależy. Ale ciągle jest z tyłu głowy ta myśl, że jednak wyglądam jak wyglądam i nie wszystkiemu zaradzę. Stąd chyba takie lekkie paranoiczne podejście do odchudzania. Bo potrzebuję akceptacji.
Kolejnym motywatorem są rodzice. Rodzice bez wiary , że mi się uda schudnąć. Mają wpaść 10.11, jakby nie patrzeć trochę mi już ubyło, mam nadzieję, że docenią. Czyżby znów wołanie o akceptację? Potem będzie Bożę Narodzenie i ten sam motyw w wydaniu szerszego grona rodzinnego.
Po Świętach - Nowy Rok - marzę o fajnej kiecce na Sylwestra, bez względu na cenę!
I kolejny motyw, urodziny. Marzę o tatuażu. Jeszcze nie wiem gdzie i pewnie będę mieć problem z wyborem, ale zaczynam już szukać. I do tego.. chcę skórzaną rozkloszowaną spódnicę z wysoką talią i seksowny gorset. Bo tak.
Czas na mleko z miodem.