Ostatnio dodane zdjęcia

Sylwetka

Poprzednia Początkowa sylwetka
Obecna Obecna sylwetka
Cel Mój cel

O mnie

Wiedźma, biegaczka, mykofilka, górska szwenda i fotomaniaczka. Lekko trącona rydwanem czasu choć wciąż piękna (coraz bardziej od środka). Uzależniona od lasu.

Informacje o pamiętniku:

Odwiedzin: 17935
Komentarzy: 1640
Założony: 21 kwietnia 2023
Ostatni wpis: 11 listopada 2024

Pamiętnik odchudzania użytkownika:
Tojotka

kobieta, 43 lat,

160 cm, 60.30 kg więcej o mnie

Wpisy w pamiętniku

30 kwietnia 2024 , Komentarze (13)

Wszystkie kolory chemioterapii.

Kolory wzięły się dosłownie od barwy preparatu, jaki kroplówką podaje się pacjentom. Biała jest po prostu przeźroczysta, żółta ma odcienie słomkowego, a czerwona jest wściekle rubinowa (do tego stopnia, że po „tankowaniu” przez kilka dni sika się na buraczkowo 😉). Płyny z rozpuszczonymi cytostatykami wybarwią się od pewnych wspólnych składników w tych grupach leków. Stąd kolorki.

Biały. Biała chemia uznawana zwyczajowo jest za tę najłagodniejszą, o mniej dotkliwych skutkach ubocznych. W terapii raka piersi jest wykorzystywana zarówno jako leczenie poprzedzające jak i wspomagające po wykonanej już operacji.

Żółty. Kolorek chemii o średnim nasileniu negatywnych skutków. Ponoć jest dedykowana właśnie pacjentkom zmagającym się z rakiem piersi, ale w moim szpitalu chyba nie jest wykorzystywana – nie spotkałam jeszcze żadnej kobitki leczonej chemią żółtą. Zatem niewiele o niej mogę powiedzieć z praktyki.

Czerwony. Chemia killer. Najcięższy kaliber armaty, jaki może być przeciwko rakowi piersi wytoczony. Czy bardziej skuteczny niż pozostałe? Trudno powiedzieć, badań klinicznych porównujących nie znalazłam (ale też nie szukałam jakoś mocno intensywnie). I również, podobnie jak biała chemia jest wykorzystywana w leczeniu nowotworów sutka, na rożnym etapie procesu. Myślę, że się uzupełniają, o czym świadczy to, że w terapii najczęściej stosuje się obie, w ustalonym indywidualnie porządku. Z całą pewnością czerwona jest bardzo obciążająca dla organizmu. Bardzo bardzo, co obserwuję na ONKO. I potwierdzają to moje zaprzyjaźnione dziewczyny, które już czerwonego diabła mają za sobą.

Określenia kolorystyczne są używane (zarówno przez pacjentów, jak i przez lekarzy) mocno zwyczajowo i stanowią wielkie uproszczenie. W każdej grupie znajduje się bowiem dłuuugi szereg leków, które stosowane są wg decyzji lekarzy. Nie każdy pacjent dostanie te same cytostatyki, mimo że kolor niby się zgadza. Ja dostaję kombinację dwóch leków, moje koleżanki różnie, niektóre również otrzymują dwa (te same lub inne) czasem jeden... Trzeba o tym pamiętać. I o tym, że działanie, w tym skutki uboczne, są zależne od indywidualnej reakcji danego chorego. Ciało człowieka to również chemia, nie matematyka…

Ja od początku leczenia jestem na białej chemii. Zaplanowane mam 12 dawek, w cyklach tygodniowych. Wczoraj dostałam szóstą, czyli jeszcze drugie tyle przede mną. Potem szykuję się na czerwoną. Tę mam dostać cztery razy, co trzy tygodnie jeden wlew. Sama częstotliwość podania już mówi wiele. Organizm będzie potrzebował o wiele więcej czasu na regenerację do stanu używalności, w którym możliwe będzie bezpieczne podanie kolejnej dawki. Potem operacja. Jak bardzo radykalna? To będzie zależało od mojego stanu po chemii, oraz od wyniku badań genetycznych. Badania w poradni genetycznej mam zaplanowane na początek czerwca, na wynik poczekam pewnie ze dwa miesiące, ponieważ cała Polska pod tym względem obsługiwana jest przez jedną jedyną pracownię genetyczną, w Gdańsku. No cóż, mam czas. Ważne, zeby przyszły przed zakończeniem chemioterapii bo bez nich chirurg nie ułoży planu opracji. Jeśli w badaniach genetycznych wyjdą szukane mutacje, to diagnostyka zostanie rozszerzona o kobiety z mojej rodziny. To ważne i mega cenne. Wiedza o obciążaniach może pomóc w profilaktyce i przyśpieszyć ewentualne przyszłe rozpoznanie nowotworu. A mam córkę i młodszą siostrę. Dobrze, jeśli będą miały świadomość, jeśli zaistnieje taka potrzeba.

Wracając do tęczowej części mojej wypowiedzi 😁...Pominęłam kolor czarny, szary i smutnobladodupiasty jako kolory, którymi można często opisać samopoczucie chorego w czasie terapii. I to fizyczne, w którym ciało wzywa psychikę to samounicestwienia. I to psychiczne, gdy najbardziej ciąży poczucie, że ciało ma z założenia służyć do życia a podczas choroby próbuje człowieka zabić… Takie myśli potrafią zatruć bardziej, niż sama chemia. Do tego choćby strach, rozpacz, osamotnienie (bo zdrowi choć kochają i wspierają, to nie rozumieją…). Mnie na razie to omija, czuję się niespodziewanie dobrze pod każdym względem, więc nie chcąc zaklinać negatywnie rzeczywistości udaję, że nic nie wiem na ten temat. Amen.

A jak się żyje na „na chemii”? A rożnie... Nie będę tu nudzić ogólnikami i opowiem jak to jest u mnie do tej pory, na białej. Ale to już następnym razem bo zrobiło się długawo 😉

27 kwietnia 2024 , Komentarze (10)

Dziś nie. Jestem zmęczona tematem. Wykończyła mnie jedna rozmowa.

Rzuciłam wszystko i uciekłam do lasu. To nie jest miejsce gdzie raki zimują!

24 kwietnia 2024 , Komentarze (26)

Paskudny marcowy poniedziałek, szósta rano. Zimno! Na bogów, normalni ludzie jeszcze śpią. Zdrowi ludzie jeszcze śpią. Ja byłam już na oddziale. Pierwszy raz na ONKO. W nastrojowym półmroku na kolorowych krzesełkach przed gabinetem zabiegowym kolejka. Kto ostatni? Pan? To ja za Panem.

Pielęgniarka mówi, że muszę poczekać na koniec bo nie mam jednego z potrzebnych skierowań, ale żebym się nie martwiła bo nie zapomni o mnie i zadba, ale to za kilka chwil. Siedzę i czekam. 

A łzy mi ciekną. Nie płaczę. Nie czuję żadnego smutnego smutku. Jestem spokojna, nawet bardzo.  Ale te cholerne łzy ciekną! O co chodzi? Nie kumam.

Z sali obok zabiegowego wyszła chudziutka blondyneczka. Myślę, że jest w moim wieku. Widziałam ją w kolejce, potem weszła do zabiegowego, wyszła, gdzieś poszła, wróciła ubrana w kurtkę, zniknęła mi z oczu na jakiś czas, potem widzę ją z kawą. Ją i dwie inne dziewczyny. I znów ją gdzieś zgubiłam, a teraz tu jest. O, woła mnie. Mówi, że jest dla mnie miejsce. Jakie miejsce? Po co mi miejsce? Mam miejsce, przecież przed zabiegowym siedzę, na krzesełku... Wskazuje fotel i mówi, że Marta zaraz dostanie zastrzyk i idzie do domu więc fotel jest dla mnie. Aaa, tu jest Marta. Marta wyciąga rękę. Moja ruchliwa zjawa to Ola, a ta trzecia od kawy to Asia... A łzy mi dalej ciekną. Litości!

Dziewczyny dużo gadają, pytają mnie o różne rzeczy, ja siedzę na fotelu i chyba odpowiadam. Nadal jestem spokojna, i nadal nie kumam czemu te łzy ciekną?! Bo ciekną kurdeeee! 

Przychodzi po mnie pielęgniarka i wreszcie w zabiegowym przestaje się ze mnie ten łzawy potok lać. Co tu się wydarzyło?

To był jedyny moment, gdy płakałam odkąd TO się zaczęło. I to nie był szloch wynikajacy z emocji, a jakaś popieprzona reakcja fizjologiczna. Innych łez brak. Było minęło.

Od tamtej pory upłynęło trochę czasu. Takich poranków było już siedem. Tak wygląda każdy mój poniedziałek. Około szóstej jestem na ONKO, zajmuję fotele dla siebie i dziewczyn w naszej ulubionej sali obok zabiegowego, czekam w kolejce, oddaję krew do badań, dziewczyny też oddają, idziemy po kawę do Żabki obok szpitala, wracamy, śmiejemy się i gadamy o wszystkim. Czekamy na wyniki. Około dziesiątej zaczynają się indywidualne konsultacje z lekarzem prowadzącym. Moja Doktorka decyduje, czy jestem w wystarczająco dobrej formie by dostać dawkę chemii. Pięć razy chemię dostałam, dwa razy nie. Wyniki były za słabe, trzeba było ratować sytuację lekami i odroczyć chemię o tydzień. Laboratorium przygotowuje wszystkie zlecone przez Doktorkę medykamenty i "tankujemy" do pełna, to co akurat trzeba. Co trzecią chemię dostaję też immunoterapię. Kilka godzin pod kroplówkami i można wracać do domu. 

Po pierwszej chemii+immuno ze szpitala odebrał mnie ojciec i odwiózł do domu. Nikt nie wiedział, jak się będę po wlewie czuła. Zwolnienie lekarskie wzięłam na tydzień, "do następnego razu". Bałam się, że będę niesprawna, słaba, zależna. Przeraźliwie się tego bałam! Zapas kociej karmy zrobiłam na miesiące do przodu bo ja mogę jeść cokolwiek mi ktoś poda, ale futrzaki żrą tylko to więc wolałam zadbać niż prosić kogoś by latał po mieście... Uffff, nic takiego się nie wydarzyło. Póki co czuję się zupełnie dobrze. Na tyle, że po poniedziałkowym wlewie wracam samodzielnie autem. A już we wtorek rano robię sobie we własnej kuchni kawkę i zasiadam do zdalnej pracy dokładnie tak samo, jak to robiłam przed chorobą. Czyli bez zmian? No nie. W góry już nie jeżdżę bo wiem, że nie miałabym sił iść tam wysoko, gdzie serce ciągnie. Zostaję więc na nizinach i spaceruję po leśnych krzakach. Wciąż z aparatem. Jak przed chorobą! Sprzątam, piorę, gotuję, robię zakupy... Tylko tych gór brak. 

Wiem, że kolejne zmiany przede mną. Leczenie jest wstępnie ustalone i mam świadomość dalszych kroków. Choć pewności żadnej... Spodziewam się, że będzie trudniej, a momentami naprawdę trudno. To nic. Biorę co jest. Z wdzięcznością za to, że jest. Że w ogóle coś jeszcze jest! Wciąż mam tak wiele do stracenia.

I bardzo dziękuję Wam za wszystkie ciepłe słowa wsparcia, które dostaję tu w pamiętniku jako komentarze, czy jako wiadomości na priv. 

A szczególnie mocno ściskam Laurę. Laurka, Ty wiesz dlaczego!

Ania.

18 kwietnia 2024 , Komentarze (24)

27 stycznia pojechałam po wyniki biopsji. Wiedziałam, że wynik jest jednoznacznie zły bo w przypadku wykluczenia raka papiery mieli na luziku wysłać pocztą (ciul, że ty czekasz w nerwach pod telefonem, a list idzie pocztą miesiąc... takie procedury). A jednak zadzwonili. Pojechałam zatem, jako skazaniec, do szpitala.

Diagnozę odebrałam z poradnii mammotomicznej i szłam szpitalnym korytarzem na spotkanie z lekarzem, czytając te gupie literki. Niewiele rozumiałam, ale jeśli trzy rzeczy były oznaczone jako "negatywne" to chyba dobrze, c'nie?

Niedobrze. 

Dr Piotr (mój onkochirurg prowadzący) już oczywiście wynik widział i zdążył nawet skonsultować. Potrójnie ujemny rak piersi. Paskudne, wyjątkowo agresywne ścierwo. Kiepsko rokujące, szybko uodparniające się na chemioterapię i bardzo bardzo często dające wznowy. W dodatku nie reagujące na większość standardowych metod leczenia, w tym w ogóle nie podlegające hormonoterapii. "Ujemny" w tym przypadku oznacza, że guz nie posiada pewnych receptorów, które pozwoliłyby na skuteczne działanie części istniejących leków. Zatem leczenie nimi jest bez sensu bo i tak raczysko będzie mieć to w nosie. Brzmi słabo, prawda?

Wtedy pierwszy raz się wkurzyłam! Ej, dlaczego inne babeczki mają fajne raki, a ja dostałam takie dziadostwo! 

Doktor od początku nastawił mnie bojowo, że nie ma lekko, ale że niby trzeba mu (rakowi, nie Doktorowi) solidnie i z grubej rury przypierdolć! Plan był taki: najpierw chemia i wstępna choć brutalna na raku masakra, a potem operacja. A potem się zobaczy. Biere!

Jeszcze tylko sprawdzić w jakim dokładnie stanie mam organizm i czy się niedajborzu nie rozniosły po ciele jakieś przerzuty czy coś. Te potrójnie ujemne gnojki szybko dają przerzuty do mózgu, wątroby, płuc i kości. W kilka dni zrobiłam mnósto badań, w tym tomografię całego ciała i scyntygrafię kości. Na szczęście poza piersią jest czysto, a to daje ciut wiecej szans. Szans na cokolwiek dobrego na końcu. Szans na czas...

Doktor oddał mnie zatem chwilowo pod opiekę onkologów klinicznych, na  chemioterapię. I jedziemy!

A o co chodzi z kasą? Terapie alternatywne... Istnieją. Również dla mojego typu nowotworu. Tylko są bardzo drogie, a ja nie jestem majętna. Czytałam o immunoterapii, która pewności przeżycia nie daje, ale szanse zwiększa zauważalnie. Koszt to jakieś 250-300 tys. zł i ja szacunkowo tyle bym potrzebowała. Na początek. Potem może nawet więcej... Zaczęłam intensywnie kombinować skąd wziąć pieniądze... Moja onkolożka jednak na wstępie wybiła mi te myśli z głowy. Różowym pluszowym młotkiem! Znalazła mi miejsce w programie lekowym i lek immuno dostałam w pakiecie razem z chemioterapią! Za darmo! Kochana Doktorka! I w ogóle jest wspaniała. Prowadzi mnie z wielką empatią i czuję się zaopiekowana. No, bo się zaraz poryczę!

Leczenie się zaczęło i trwa. Opowiadać?

10 kwietnia 2024 , Komentarze (19)

Kiedyś wszystko było proste. Jak była zima, to musiało być zimno. A teraz jest dziwnie i wszystko się pomieszało. Koniec listopada, a pogoda w górach bywa zdradliwa. W Karkonoszach powinien leżeć już grubym dywanem śnieg, ale wtedy prawie go nie było. W Górach Orlickich również nikt wtedy śniegu nie widział. Było za to troszku mgły, i słońca troszku i wiatru też odrobinkę.

Pięknie było!

Zdjęłam kurtkę na szczycie bo o powrót do formy walczyłam od wielu miesięcy bezskutecznie i troszku się zgrzałam. No i klops. Kilka dni później zaczęła mnie boleć lewa pierś. Nosz kurde, przewiało mnie? Yyyyy, było się głupio nie rozbierać... Telefoniczna konsultacja z ginekolożką i skierowanie na usg. Kontrolnie.

Na badanie poszłam 20 grudnia, dzień po moich czterdziestych trzecich urodzinach. Cyc wciąż pobolewał, ale nie spodziewałam się tego, co usłyszałam w gabinecie. Radiolożka robiąca usg poprosiła na konsultację drugą lekarkę, wymieniły się spojrzeniami i padło: "Podejrzewam guz nowotworowy, do dalszej diagnostyki. Pilnie bo szybko rośnie, skoro przed rokiem nie było śladu, że cokolwiek zaczyna się dziać. Lekarz rodzinny, karta DILO. Życzę z całego serca, abym się jednak myliła".

Nie myliła się. Opowiem więcej, ale już nie dziś. Ta opowieść wciąż się pisze. I będzie się pisać jeszcze długo. Nie wiem jednak, czy uda się sklecić jakieś dobre zakończenie?

29 lipca 2023 , Komentarze (13)

Wróciłam do keto bo już się najadłam owoców. I wystarczy 😛 Teraz jem znów niewielkie ilości jako dodatek do posiłku.

W sumie to tęskniłam za keto jedzonkiem.

Piekę keto chlebuś. Już nabrałam wprawy i troszkę eksperymentuję. A keto ciacho z jagodami wymiata!


Przygotowuję się też do zimy 😁

Psiapsi przywiozła mi wiśnie ze swojego sadu i włożyłam je w słoiczki. Z małym dodatkiem agaru, ale bez dosładzania.  Są pyszniutkie, słodko winne, lekko tylko przesmażone więc zachowały się duże kawałki owoców. Z bitą śmietaną tworzą parę idealną 

Ogórki też już zakisiłam. W sumie nie miałam w planach, ale znalazłam w szafce 10 pustych słoiczków a nie lubię jak są puste. Ogórki od lat robi mi moja eks-teściówka bo lubi uprawiać ogród a jeść nie ma komu. Ja biorę! Robi superowe kiszonki więc korzystam z tego, że po rozwodzie z jej synem nie wywaliła mnie z rodziny (bo wyszła za mojego ojca 😁).

9 lipca 2023 , Komentarze (9)

Bobu nie jadłam 35 lat i wzdrygałam się na samą myśl. 🤢 Taka trauma z dzieciństwa. Kaszanka, kwaśne mleko i bób. Trójca jak się patrzy 😁 Nad kaszanką płakałam rzewnymi łzami, kwaśne mleko musiałam popijać wodą, a bób połykałam w całości jak gęś kamienie. Nienawidziłam tego jedzenia, ale u mnie w domu nie było wybrzydzania. Jak już mamcia postawiła na stole, to trzeba było zjeść do czystego talerza. Żadnej litości.

Ale ostatnio moja wiedźmowa psiapsiółka przywiozła strąki bobu ze swojego ogrodu. Wiedziała doskonale jak go nie cierpię, ale postanowiła odczynić urok. Nałuskałyśmy i ugotowałyśmy. Ona coś w międzyczasie mruczała pod zakrzywionym nosem. I kurde, zadziałało! Kocham bób świeżutką zieloną miłością! Ale musi być tylko krótko blanszowany i chrupki. Z domu pamiętam bure kulki... I pewnie stąd niesmak...

Był już bób z boczkiem i z kurkami. Nie wiem która wersja smaczniejsza. Mam pomysły na kolejne próby. A Wy jak jecie bób? Podrzućcie inspiracje 😉

A na deser dziś naleśniki z ricottą i wanilią z sosem jagodowym i posypką migdałową. A co! Lato tak szybko mija, trzeba korzystać.

8 lipca 2023 , Komentarze (7)

Taka sytuacja...

Zostawię Wam przepis z którego korzystałam: 

Keto jagodzianki

25 czerwca 2023 , Komentarze (15)

Wybrałam się dziś wreszcie do mojego ukochanego lasu z dzieciństwa. Susza od wielu tygodni więc żadnych zbiorów się nie spodziewałam. Ot, połazić, jak to ja. Skubnąć poziomkę, jagódkę 🤪 Ale kiedyś już mi się zdarzyło grzyby w czapkę zbierać więc od pewnego czasu zawsze mam ze sobą koszyk. Jak nie grzybów, to ziół nazbieram. Jeszcze nigdy z pustym koszykiem z lasu nie wyszłam. 

Kiedyś jeden pan na spacerze chciał wyśmiać mój pusty (jeszcze) koszyczek, że "w tym lesie grzyba nie uświadczysz". Grzecznie mu odpowiedziałam, że luzik bo ja po prostu do babci idę. 😉

Dziś koszyczek się przydał! Na zaprzyjaźnionej miejscówce spotkałam stadko drobiu. Zebrałam co większe, a kurczątka zostawiłam by podrosły.

Dla przeciętnego zjadacza grzybów kurka to kurka. Najczęściej spotykane są te z gatunku pieprznik jadalny Cantharellus cibarius. Pięknie żółto wybarwione.

Najbardziej podobny do pieprznika jadalnego jest pieprznik blady Cantharellus pallens.  Niektórzy mykolodzy uważają, że to ten sam gatunek, a jedynie inna odmiana. I faktycznie, wizualnie różnią się praktycznie tylko wybarwieniem. Pieprzniki blade są wyraźnie jaśniejsze. U mnie występują równie często. I są równie pyszne! 

Ale są też inne pieprzniki. Ja podczas wędrówek po Rudawach Janowickich (pasmo górskie na Dolnym Śląsku) najczęściej spotykam pieprzniki trąbkowe Craterellus tubaeformis. Są one zdecydowanie mniejsze i delikatniejsze, ale również smaczne i aromatyczne. We Włoszech używane są jako baza do risotto. W Polsce zbierają je nieliczni i doświadczeni grzybiarze. A szkoda bo to naprawdę legitny grzybek. Spotykam je nie tylko w górach, ale tam o pieprzniki trąbkowe najłatwiej.

Pieprzników mamy w Polsce więcej. Ametystowe, pomarańczowe, szare, żyłkowane... Ale ponieważ ich zdjęć w mojej galerii (jeszcze) brak, to zostawiam Wam tylko wzmiankę, a zainteresowanych odsyłam do grzybowych atlasów. 

A ponieważ nie samym grzybem człowiek żyje to czasem cyknę coś fruwającego.

Oblaczek granatek, prosto z lasu 🙂

A wy lubicie i zbieracie kurki?

21 czerwca 2023 , Komentarze (14)

Wrzucam hurtem troszku zdjęć tatrzańskich roślin z moich ostatnich wędrówek. Mam nadzieję, że Wam się spodobają 🤗 Fociłam zarówno wysoko w skalnym środowisku, jak i na łąkach ( oczywiście przy szlaku, nie zadeptując niczego).

Ostrożeń 


Len karpacki


Zawilec wielkokwiatowy


Pięciornik alpejski 


Czworolist pospolity 


Gruszycznik jednokwiatowy


Ostrożeń lepki


Zerwa kulista


Powojnik alpejski 


Zanokcica skalna


Pierwiosnek maleńki 


Pełnik alpejski 


Rojnik


Urdzik alpejski


Fiołek alpejski


Wierzba żyłkowana

Skalnica gronkowa

I na deser coś ze świata grzybów.

Grzybek nie rozpoznany ponieważ nie mogłam go obejrzeć z każdej strony bo wiadomo, Park Narodowy... Mam swój typ, ale pewności żadnej.

I pawężnica, która właściwie jest porostem. A prosty to takie twory, które "składają" się z grzybów i glonów. Czasem jeszcze z bakterii. Te "części składowe" żyją w tak ścisłej symbiozie, że uważane są za jeden organizm. Dla mnie to mega ciekawe.

© Fitatu 2005-24. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Serwis stosuje zalecenia i normy Instytutu Żywności i Żywienia.